Szczyt w Singapurze. Kim Dzong Un otrzymał to, czego chciał
Donald Trump podał na tacy ogromne propagandowe zwycięstwo reżimowi Kim Dzong Una. W zamian nie dostał nic konkretnego. Trudno potraktować to jako wielki sukces, ale to lepsze niż wojna termonuklearna.
W Singapurze prezydent Stanów Zjednoczonych dał północnokoreańskiemu reżimowi to, na co on i jego przodkowie od zawsze czekali: spotkanie z największym mocarstwem, potraktowanie jak równy z równym, przy pełnych fanfarach. Trump powiedział nawet, że spotkanie Kima to dla niego "zaszczyt". Wszystko niecały rok po tym, jak przeprowadził pierwszy udany test międzykontynentalnej rakiety balistycznej. I niemal dokładnie 12 miesięcy po tym, jak Koreańczycy zwrócili Amerykanom półżywego studenta Otto Warbiera, którego zakatowali w więzieniu.
"Teraz w końcu Korea Północna sfinalizowała budowę siły nuklearnego odstraszania" - brzmiał jeden z komentarzy ekspertów po szczycie. I to prawdopodobnie najlepsze podsumowanie tego spotkania. Kim Dzong Un dobitnie pokazał, że jeśli masz broń atomową, będą cię szanowali - nawet jeśli po drodze straszą cię anihilacją, ogniem i furią. To sygnał także dla innych państw - takich jak Iran - które mają podobne ambicje.
Co za to wszystko otrzymał Donald Trump? Podpisanie niewiążącego dokumentu i dość luźnych deklaracji dotyczących rozbrojenia nuklearnego Półwyspu Koreańskiego w zamian za gwarancje bezpieczeństwa.
Podpisując go, Trump zapewniał, że rezultat jest "lepszy, niż ktokolwiek mógł się tego oczekiwać". To nie do końca prawda. Z pewnością jest to krok naprzód. Ale jest to znacznie mniej, niż to, co sam zapowiadał. Zamiast ogłaszanego przez administrację Trumpa niezwykle ambitnego celu "kompletnej, weryfikowalnej i nieodwracalnej denuklearyzacji" Korei Północnej, dostanie niewiążącą obietnicę "kompletnej denuklearyzacji" bez kluczowej części "weryfikacji".
Ale w pewnym sensie jednak amerykański prezydent również już osiągnął to, czego chciał: medialne show, cyrk odwracający uwagę od jego problemów w kraju.
Po owocach ich poznacie
Czy to znaczy, że cały przygotowywany z taką pompą szczyt był marnotrawstwem czasu? Nie. Każde obniżenie napięć między nuklearnymi potęgami - a morderczy reżim w Pjongjangu właśnie do tej rangi awansował - jest dobre dla świata. Jesteśmy dziś znacznie dalej od wojny termonuklearnej niż kilka miesięcy temu. Dla USA pozytywem może być fakt, że być może ograniczy rolę Chin w tym procesie. Mimo wszystkich swoich wad, trzeba oddać administracji Trumpa, że zdołał skłonić Chiny do zacieśnienia sankcji, wypuszczenia więźniów przez Pjongjang i przyprowadzić Koreę Północną do stołu negocjacyjnego.
Ale ciężko pozbyć się wrażenia, że można było osiągnąć lepszy efekt. Gdyby zamiast naprędce organizowanego show i spotkania na szczycie, strona amerykańska od początku wyznaczała bardziej realistyczne cele i podeszła do sprawy bardziej metodycznie, niesmak byłby znacznie mniejszy.
Pamiętajmy, że nie są to pierwsze rozmowy z Koreą Północną i pierwsze międzynarodowe porozumienie. Jeszcze w 1994 roku USA zawarły porozumienie z Pjongjangiem, w ramach którego reżim zobowiązał się do zamrożenia i ostatecznie zniszczenia swojego programu nuklearnego w zamian za normalizację stosunków. Jak się później okazało, było to jedynie szaradą, dyplomatycznym tańcem wielokrotnie później powtarzanym przez Koreę Północną. Dlatego trudno będzie brać na słowo obecne zobowiązania Pjongjangu. Nie oznacza to oczywiście, że tym razem musi być tak samo. Ale głęboki sceptycyzm jest jak nabardziej uzasadniony.
Na tę chwilę namacalny efekt jest jeden: dyktator jednego z najbardziej zbrodniczych reżimów na ziemi został potraktowany jako równorzędny partner Ameryki - i potraktowany znacznie lepiej, niż zachodni sojusznicy USA ledwie dwa dni wcześniej. Niezależnie od tego, z jaką pompą i przesadą Trump będzie starał się sprzedać szczyt jako sukces, trudno go za taki uznać.