Chaos we Francji. Problemy w Polsce mogą być gigantyczne
Gdy kolejne miasta we Francji płoną, w Polsce trwa kampania wyborcza i wymiana ciosów: Donald Tusk atakuje Jarosława Kaczyńskiego, Kaczyński Tuska. Tymczasem problemy Francji mogą się przenieść do Warszawy. - Powinniśmy zrobić wszystko, by taka przyszłość nas nie czekała - mówi Wirtualnej Polsce dr Michał Piekarski, ekspert bezpieczeństwa.
Mateusz Ratajczak, Wirtualna Polska: Koniec Francji?
Dr Michał Piekarski z Zakładu Studiów nad Bezpieczeństwem Uniwersytetu Wrocławskiego: Ile razy to już słyszeliśmy?
To i tak najdelikatniejsze sformułowanie, które padło w tym temacie.
Koniec Francji, koniec Wielkiej Brytanii, koniec USA – było. Za każdym razem, kiedy coś się działo w tych krajach, do ataku na politycznego rywala był używany właśnie ten zwrot. Przykład? "Stany Zjednoczone Ameryki już nie będą takie same, są słabe przez tego i tego prezydenta". Chyba dziś nikt nie ma wątpliwości, że ani nie są to jakieś inne USA, ani nie są słabe.
Francja ani się nie kończy, ani nie dzieje się tam nic, czego wcześniej nie było. Nie dzieje się też nic, czego nie można było się spodziewać. Skala zamieszek jest w tym wypadku większa, to trzeba otwarcie powiedzieć, ale ich powody wciąż pozostają takie same. Możemy sobie powiedzieć wprost, że takie zamieszki się zdarzały, zdarzają i będą zdarzały w przyszłości.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jedno z największych zagrożeń dla żołnierzy. Odbijają ulicę po ulicy, dom po domu
Jest pan pewien?
Tak. Choć mitem jest słabość Francji, brak odpowiednich reakcji służb, nieumiejętność radzenia sobie z zamieszkami czy ostatecznie ich powody, to jednak są problemy, z którymi ten kraj i inne kraje Zachodu muszą się zmierzyć.
Policja nie reaguje czy wręcz przeciwnie - źle reaguje?
Francuska policja ma reputację brutalnej policji. Jest takie powiedzenie, że kto nie został uderzony przez francuskiego policjanta, ten nie wie, co to ból. Policja działa podobnie jak w poprzednich latach - również w stosunku do innych grup. Używanie środków przymusu: pałek i gazu jest na podobnym poziomie.
I nie ma problemów?
Niektórzy chyba wyobrażają sobie, że tłumienie protestów i zamieszek oznacza wyprowadzenie na ulice czołgów. Gdy wybuchają emocje społeczne związane z brutalnością policji, to rozwiązaniem nie będzie jeszcze brutalniejsze potraktowanie tych, którzy znaleźli się na ulicy. Niezbędne jest wyciszenie nastrojów. I to widać: każdy kolejny dzień przynosi już mniejszą skalę zniszczenia.
We Francji, kiedy zapada decyzja o siłowym rozpędzaniu demonstrantów, bez problemu używa się pałek, granatów gazowych, pocisków niepenetracyjnych - gumowych, używane są armatki wody, na ulicę wyjeżdżają wozy pancerne. Środki są dość ofensywne i często przez Francję wykorzystywane. Więc kolejnym mitem jest mówienie, że to migranci są tak wielkim zagrożeniem, że niezbędne są specjalne środki. Dla francuskich służb one nie są specjalne, są standardowe.
W Polsce przez lata była preferowana bardziej defensywna taktyka: mamy zwarte oddziały policji - policjantów z tarczami - którzy przyjmują na siebie po prostu atakujący tłum, rzucane przedmioty.
Była?
Dostrzegalna jest pewna zmiana w tym zakresie, chociaż do francuskiej policji wciąż nam daleko.
Tu kluczowe jest też inne działanie - wyciągnięcie najbardziej aktywnych uczestników demonstracji. Oni najczęściej podburzają tłum do konkretnego działania, czyli na przykład do palenia samochodów czy do niszczenia mienia. W założeniu po usunięciu tych najbardziej aktywnych reszta powinna się rozproszyć.
Wracając do meritum: politycy w Polsce, w tym czołowi politycy opcji rządzącej, mówią wprost, że to przyjezdni niszczą Francję.
A tak nie jest? Premier Mateusz Morawiecki mówi, że w Paryżu to w tej chwili chcieliby najpewniej Warszawy - bo Warszawa jest stolicą bezpieczną, a Paryż już dawno nie.
Oczywiście, że nie protestują wyłącznie migranci. Na ulicach w większości są dziś albo wieloletni mieszkańcy Francji, albo potomkowie osób będących we Francji od dekad. Takie słowa to doskonały przykład uproszczonego widzenia świata, mitologizowanie pewnych zjawisk i całej Francji. Francja nie jest państwem upadłym i możemy zamknąć ten temat.
Na ulicach są obywatele Francji, potomkowie przyjezdnych z byłych kolonii francuskich, np. Maroka. Ich rodzice żyją tutaj od lat, mieszkają i pracują. Przyjechali w ramach wielkich fal migracyjnych, które zaczęły się po II wojnie światowej. Kraje Zachodu zapraszały przyjezdnych, bo potrzebowały rąk do pracy, a konkretnie - taniej siły roboczej. Wszystkie kraje Europy Zachodniej miały prosty plan: przyjadą, zarobią, pojadą. Nie pojechali po kilku latach, założyli rodziny i zostali.
Gdzie zaskoczenie?
Gdy wychodzi się z założenia, że to sytuacja tymczasowa, to nie trzeba przygotować państwa na przyjezdnych: systemu szkolnictwa, urzędów, które będą obsługiwały osoby z mniejszą znajomością prawa i języka, a na końcu nie ma miejsc do mieszkania. To pierwszy krok do gettoizacji, która nie pozwala na żadną realną integrację. Są u siebie, bo mają obywatelstwo, ale nie czują się u siebie, bo nie mają nic poza pracą.
I to kiedyś. Przemysł chłonął wszystkich i były miejsca pracy…
… a dziś tego samego przemysłu nie ma, są za to o wiele gorzej miejsca pracy, na przykład w sektorze usług. To kolejne pokolenie trafiło na taką ścianę. Nie miało edukacji, więc pozostało bez szans na dobrze płatne miejsca pracy. Mało tego, we Francji silna jest rejonizacja szkolnictwa, więc wielu pracodawców już na wstępie odrzuca kandydatów z tego powodu - są ze złej dzielnicy.
Ich rodzice mieli prace od szkoły do emerytury - mieli życiową stabilność. I zostali. Mogli liczyć i tak na lepszą opiekę zdrowotną, lepsze wynagrodzenia. Ich dzieci - młodzi z ulic - nie mają nic w kwestii pracy, często zamiast stabilności dostają różne elastyczne formy zatrudnienia. Nie jest to problem wyłącznie Polski, co warto podkreślić. Programy edukacyjne, które miały wyciągać ich i dawać szansę na jakieś zatrudnienie, stygmatyzują. Mechanizmy dyskryminacyjne są we Francji obecne i nie czarujmy się, że jest inaczej. Pochodzenie i rodzina, miejsce zamieszkania, ukończona szkoła stygmatyzuje na tyle, że budzi ogromne frustracje. To one wybuchają raz po raz. Potrzebny jest tylko zapalnik.
A ten się znalazł: postrzelenie uciekającego przed kontrolą młodego chłopaka.
Nie jest to sytuacja zarezerwowana wyłącznie dla Francji. Podobnie zaczęły się protesty czarnoskórych osób w USA - brutalna akcja policji wyprowadziła ludzi na ulicę. Podobnie było w Irlandii Północnej, gdzie w latach 60. linia podziału była inna: katolicy i protestanci.
Zapalnikiem może i było zachowanie policjantów, ale co mają z tym wspólnego napady na sklepy? Palenie autobusów? Niszczenie galerii handlowych?
Nic. Z jednej strony to działanie osób, które liczą na to, że policja będzie zajęta innymi sprawami. Dlatego zamaskowani czują się bezkarni, chcą wykorzystać okazję. Z drugiej strony - dla nas są to miejsca dość zwykłe, oczywiste, jakieś sklepy jakichś marek. Dla niektórych to jest symbol świata, którego nie czują się uczestnikami. To symbol państwa, w którym nie żyją. Palą biblioteki, ale nie dlatego, że nie lubią książek. Są one po prostu wyrazem czegoś, czego elementem się nie czują. Nie korzystają z tego systemu ekonomicznego, nie korzystają z tych usług publicznych.
I wszystko zaczęło się od jednego błędu?
Jednego podstawowego, czyli założenia, że państwa nie trzeba przygotować na wyzwania migracyjne. Że nie trzeba tworzyć żadnej polityki, żadnych systemów. To pociągnęło za sobą dziesiątki mniejszych spraw, które dziś wybuchają na ulicach.
Polska jest w momencie, w którym zamiast mówić o tym, co się dzieje we Francji, powinna mówić o tym, jak uniknąć tego losu.
Politycy Zjednoczonej Prawicy przekonują, że nie będzie problemu, bo nie ma otwartych granic.
A te setki tysięcy Ukraińców, którzy w Polsce są? A te dziesiątki tysięcy przyjezdnych z odległych krajów z Azji? Mieszkańcy Bangladeszu, Indii? Są w Polsce czy ich nie ma? Oczywiście, że są. I politycy doskonale wiedzą, ilu ich jest, bo wydawane są dla nich pozwolenia o pracę, zanim w ogóle tutaj ruszą do pracy.
Naprawdę czas myśleć o tym, że poziom życia w Polsce jest na tyle wysoki, że stajemy się państwem docelowym dla wielu osób. Nie jadą do Niemiec, do Francji, do Wielkiej Brytanii, tylko do Polski. Jesteśmy dokładnie w tym samym momencie, w którym Europa była w latach 50. i 60. Ściągamy tańszą siłę roboczą i moim zdaniem popełniamy dokładnie ten sam błąd: udajemy, że tematu nie ma, udajemy, że ich nie ma.
Z jednej strony mamy publiczne deklaracje, że nie będziemy wpuszczać nikogo. Z drugiej strony mamy oczywistą praktykę ściągania pracowników z zagranicy i politycy doskonale wiedzą, ile tych osób jest. Od ich pracy odprowadzane są składki, ich pobyt tutaj jest silnie regulowany. Mamy szansę uniknąć tych wyzwań, a robimy wszystko, by podążać tą samą drogą.
Te same błędy, ten sam efekt końcowy?
W jakim zakresie na obecność w Polsce przyjezdnych z Wietnamu, Bangladeszu, Indii, Gruzji, Ukrainy jest przygotowany system edukacji? A to przecież tylko wycinek skomplikowanej układanki. Inny? Jak wygląda stopień znajomości języków obcych w urzędach i wśród służb mundurowych? Jak wygląda językowe przygotowanie osób pracujących w szpitalach? Mówimy tutaj tylko o języku, a jest jeszcze znajomość różnic kulturowych, które mogą generować napięcia. Z drugiej strony, jaka jest znajomość różnic kulturowych, którymi można pewne napięcia ograniczać?
Tak możemy ten wątek rozkładać na mniejsze, mniejsze kawałki. W Polsce zaufanie do policji generalnie jest na wysokim poziomie. To powoduje, że interwencje przebiegają zupełnie inaczej. A czy przypadkiem nie powinniśmy szykować służb mundurowych na sytuacje, w których stają naprzeciwko osoby o zupełnie innych doświadczeniach, przyjeżdżającej z kraju, gdzie policja jest agresywna? Wtedy nieufność, ucieczka są o wiele bardziej prawdopodobne. Czy mamy pomysł na to, kto może być w Polsce liderem opinii dla przyjezdnych? Może być osobą rozładowującą jakieś napięcia? Nie sądzę. Skoro nikt do nas nie przyjeżdża, to nie ma potrzeby mówić o tych tematach.
Tylko że przyjeżdża.
Oczywiście.
Czyli znów jesteśmy spóźnieni?
Może potraktujmy wydarzenia we Francji jako dzwonek alarmowy?
Często pojawia się u nas argument, że Polsce jest najwięcej przyjezdnych z Ukrainy, a to bliski nam kulturowy kraj - dlatego problemów nie będzie.
To życzeniowe myślenie. Oczywiście są bliżej kulturowo, ale przecież problemy we Francji nie wynikają tylko z odmienności tradycji czy religii. Wynikają też z wpadek edukacyjnych i gigantycznych problemów finansowych. Czy nie potrafimy sobie wyobrazić frustracji rosnącej np. wśród Ukraińców na tym tle? Jeżeli przez lata będą dostawać przekaz - od innych Polaków, od przedsiębiorców, a może i od polityków - że są tanią siłą roboczą, to wydaje się oczywistym, że zacznie rosnąć w nich sprzeciw.
I będziemy widzieć takie obrazy?
Możemy. Powinniśmy jednak zrobić wszystko, by taka przyszłość, takie problemy nas nie czekały.
Politycy w tym temacie mydlą oczy?
Robią kampanię wyborczą - mam wrażenie, że wszyscy w tym temacie bardziej myślą o głosach niż realnym zabezpieczeniem Polski przed istotnymi zagrożeniami. Nie powiedzieliśmy jeszcze nic o tym, że tam, gdzie rośnie frustracja, tam jest też oczywisty grunt pod działania terrorystyczne. Międzynarodowe siatki przecież od lat to wykorzystują. Wcale tak często nie wysyłają do Europy nowych osób - terrorystów. Często znajdują ich na miejscu, często wcale nie u osób, które wychowały się w religijnych rodzinach.
Polska trafiła na drogę ogromnych przemian społecznych. Politycy też mogliby to zauważyć.
Przeczytaj też: