Sudan Południowy - problemy najmłodszego państwa świata
Najmłodsze państwo świata ukończyło rok, ale nie ma zbyt wielu powodów do świętowania. Nędza, korupcja i krwawe walki międzyplemienne - to przykra rzeczywistość Sudanu Południowego. Mimo milionów dolarów zagranicznej pomocy rozwojowej, obywatelom nie żyje się lepiej. Czy ten kraj ma jeszcze szansę na normalność?
18.07.2012 | aktual.: 18.07.2012 16:34
Rok temu Independent Moses stał się symbolem nadziei. Chłopiec przyszedł na świat dokładnie o północy 9 lipca - w pierwszych sekundach dnia, w którym Sudan Południowy ogłosił niepodległość. - Z taką datą narodzin może zostanie kiedyś nawet prezydentem - mówiła licznym reporterom jego wzruszona matka. Rodzice małego Independenta byli pełni optymizmu, podobnie zresztą jak miliony ich rodaków. Nic dziwnego, po kilkudziesięciu latach walki, w końcu mieli własny kraj. Nareszcie mogli sami decydować o swojej przyszłości. A przynajmniej tak się wtedy wydawało.
Dwanaście miesięcy później jest już znacznie trudniej o optymizm. Niepodległość może przyniosła wolność, ale na pewno nie dobrobyt czy bezpieczeństwo. Co gorsza, nie zagwarantowała Sudańczykom nawet pokoju. Pod wieloma względami miniony rok był dla nich najtrudniejszym od dawna. I jeśli nic się nie zmieni, kolejne nie będą lepsze.
Va banque
Sudańska wojna trwała długo i kosztowała bardzo wiele. Dwa miliony ofiar, rzeki uchodźców, niezliczone ilości sierot, kalek i wdów - bilans ponad dwudziestoletniego konfliktu należy do najtragiczniejszych w historii.
Zdominowane przez Arabów rządy w Chartumie przez dekady dyskryminowały murzyńskie plemiona z południa kraju. Narzucały obce ich kulturze prawa i porządki, prześladowały i okrutnie karały za każdą oznakę buntu. Gdy pod koniec lat 70. geolodzy odkryli na tych terenach pokaźne złoża ropy naftowej, wyzysk stał się jeszcze dotkliwszy. Wybuch walk był już tylko w kwestią czasu. Wkrótce Sudan zapłonął.
Pożar wygasł dopiero w 2005 roku, gdy obie strony podpisały traktat pokojowy. Na jego mocy Południe uzyskało autonomię i prawo do przeprowadzenia po sześciu latach referendum w sprawie całkowitej secesji. Zgodnie z przewidywaniami, w styczniu zeszłego roku 99 proc. głosujących było za niepodległością.
Wśród okrzyków radości i wzniosłych słów przebijały się jednak też głosy sceptyków. Ci powtarzali to, co mówili od dawna: Sudan Południowy to ryzykowne przedsięwzięcie, które może odbić się wszystkim czkawką. Ostrzegali, że nowy kraj - zdewastowany przez wojnę, pozbawiony dostępu do morza i zamieszkały przez ponad 150 grup etnicznych - będzie wegetował na garnuszku społeczności międzynarodowej, aż w końcu podzieli los Somalii i rozleci się na dziesiątki kontrolowanych przez rozmaitych watażków części. Obawy te wzmacniał fakt, że już przed ogłoszeniem niepodległości na Południu trwało kilka powstań. Największe z nich, rozpoczęte przez zbuntowanego generała George'a Athora, ucichło dopiero po jego śmierci w grudniu zeszłego roku. Ale na tym kłopoty się nie skończyły.
W złą stronę
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy na południu młodego państwa rządowe wojska tłumiły rebelię Athora, na wschodzie doszło do prawdziwej tragedii - w serii starć między pasterskimi plemionami Murle i Nuerów w stanie Jonglei zginęło ponad tysiąc osób (a według niektórych źródeł, trzy tysiące). Co gorsza, do wszystkiego doszło pod nosem "błękitnych hełmów" i armii, która nawet nie kiwnęła palcem, by powstrzymać rzezie.
W styczniu miało miejsce również inne niezwykle ważne wydarzenie. Gdy Sudan był jednym państwem, ropa naftowa stanowiła główne źródło jego dochodów. Po "rozwodzie" 75 proc. złóż znalazło się na terenie Południa, lecz cała infrastruktura (wliczając w to jedyny ropociąg zmierzający do morskiego portu) znajdowała się w rękach Północy. Po podpisaniu rozejmu w 2005 roku Chartum i Dżuba miały uzgodnić, jak podzielą się zyskami. Lecz nigdy się im to nie udało.
Na początku roku rząd Omara al-Baszira zażądał, by Południowcy oddawali 36 dolarów od każdej baryłki ropy, która przetoczy się przez północne terytorium - czyli około dziesięciu razy więcej, niż wynosi międzynarodowy standard za tranzyt. Dżuba uparła się tymczasem, że zapłaci co najwyżej dolara. W końcu zirytowany Sudan skonfiskował transport ropy wartej 800 mln dolarów. Południowosudański prezydent Salva Kiir kazał więc całkowicie wstrzymać wydobycie "czarnego złota". Była to wyjątkowo desperacka decyzja, ponieważ przemysł naftowy odpowiada za 98 proc. budżetu Południa. Na pierwsze efekty Sudańczycy nie musieli czekać długo.
Już w pierwszych tygodniach na wielu stacjach benzynowych zaczęło brakować paliwa, przez co drastycznie podskoczyły jego ceny. To z kolei przełożyło się na wzrost kosztów produkcji i transportu żywności. W efekcie podrożały nawet podstawowe produkty - czasem przeszło dwukrotnie. Kryzys rozpędził też inflację, która w ciągu kilku miesięcy podniosła się z 20 do 80 proc. Niedawno ONZ ogłosiło, że ponad połowa mieszkańców kraju - blisko 5 mln osób - potrzebuje pomocy żywnościowej. Wiele stanów stoi na skraju klęski głodowej. Zakręcenie kurków z ropą gwałtownie pogorszyło i tak fatalne stosunki między Dżubą a Chartumem. W kwietniu oba kraje były o krok od wojny. Do starć na granicy dochodziło praktycznie codziennie, a północnosudańskie lotnictwo często zuchwale zapuszczało się nad tereny swojego arcywroga. Wtedy jednak przywódcy Sudanu Południowego popełnili poważny błąd - zezwolili, by ich żołnierze nie tylko wkroczyli na terytorium Północy, ale też zajęli, a potem zniszczyli pola naftowe w okolicach Heglig.
Czyniąc to, Dżuba zrujnowała wizerunek, który przez lata budowała - ofiary nękanej przez agresywnego, bestialskiego sąsiada.
Czytaj również: Krwawe walki między Sudanem a Sudanem Południowym.
Okupując część obcego terytorium, Południe złamało podstawowe zasady prawa międzynarodowego, czym naraziło się na potępienie nawet ze strony starych sojuszników, w tym USA. Gdy ONZ zagroziło Dżubie sankcjami, wielu przyzwyczajonych do pobłażliwości południowosudańskich polityków było w szoku. Najzwyczajniej w świecie przeszarżowali. I nie był to pierwszy raz, kiedy pokazali swoją niekompetencję.
Do kieszeni
Rok to niewiele czasu, by odbudować zniszczone wojną państwo. W siedem lat - a właśnie tyle rządzi Południem niepodległościowy Ludowy Ruch Wyzwolenia Sudanu (SPLM) - można już jednak coś osiągnąć, zwłaszcza gdy ma się wsparcie tabunów organizacji humanitarnych i zachodnich stolic. Niestety, Salva Kiir i jego poplecznicy nie mogą pochwalić się zbyt wieloma sukcesami.
W kraju wielkości Francji wybudowano do tej pory zaledwie 300 km asfaltowych dróg. Trzy czwarte obywateli nie potrafi czytać i pisać, a statystyczna kobieta ma większe szanse umrzeć w połogu, niż rozpocząć naukę w szkole średniej. System oświaty i służba zdrowia znajdują się - delikatnie rzecz ujmując - w powijakach.
Czytaj więcej: Tam dla nastolatek ciąża to wyrok śmierci.
Gdy dziennikarze odwiedzili po roku dom Independenta Mosesa, usłyszeli smutną nowinę: chłopiec zmarł na zupełnie wyleczalną chorobę w szpitalu, w którym brakowało leków, lekarzy, a nawet łóżek.
Mimo milionów dolarów zagranicznej pomocy rozwojowej, obywatelom nie żyje się lepiej. Dużą część budżetu pochłania utrzymanie przerośniętej armii. Resztą zajmują się skorumpowani urzędnicy. W maju prezydent Kiir przyznał w otwartym liście, że od 2005 roku oficjele ukradli z państwowego skarbca ponad 4 mld dolarów, czyli równowartość dwuletniego PKB. Fakt, że pieniądze zapisane na budowę biura rządowej komisji antykorupcyjnej w niewyjaśnionych okolicznościach rozpłynęły się w powietrzu, nikogo w Sudanie Południowym nie dziwi. Komisja pracuje teraz w wynajętym budynku.
Rozpasanie południowosudańskich urzędników stopniowo zniechęcało organizacje finansowe, które nie chcą już udzielać Dżubie pożyczek. Od Ludowego Ruchu odwróciło się także wielu jego dawnych zwolenników. Gerard Prunier, ceniony francuski historyk Afryki, który służył przez pewien czas jako doradca SPLM, określa dziś ekipę Kiira jako "rząd zepsutych do cna idiotów". W ostatnich miesiącach Południowcy urazili nawet Baracka Obamę. Najpierw ich lider kazał prezydentowi bezczynnie czekać przez pół godziny, nim pojawił się na umówionym spotkaniu, a później okłamywał go podczas telefonicznej rozmowy na temat działań militarnych przeciwko Chartumowi. To dosyć nierozsądne zachowanie wobec najhojniejszego ze swoich dobroczyńców.
Godzina sądu
Całe szczęście, iskierka nadziei ciągle się tli. Od kilku tygodni rządy Kiira i al-Baszira znowu rozmawiają na temat zawieszenia broni i podziału zysków z ropy. Na początku negocjacje nie dawały żadnego efektu, ale w ostatnich dniach politycy zaczęli odnajdywać wspólny język. W weekend doszło nawet do pierwszego spotkania obu prezydentów, które zakończyło się deklaracjami chęci dalszej poprawy stosunków. To spory postęp, biorąc pod uwagę, że dwa miesiące temu al-Baszir nazywał SPLM "robakami, które trzeba zmiażdżyć".
Sudański dyktator ma zresztą własny interes w tym, by unormować relacje z sąsiadem i ponownie zacząć zarabiać na ropie - oszczędności, które musiał wprowadzić, doprowadziły do największych od lat protestów na Północy i mocno zatrzęsły jego rządem.
Dla Południa wynik pertraktacji będzie oznaczył życie lub śmierć. Jeśli Dżuba nie uruchomi eksportu "czarnego złota", w październiku zabraknie jej pieniędzy na wypłaty dla urzędników i wojska. Konsekwencje mogą być koszmarne.
Ale nie wszystko jest jeszcze stracone. Jeśli ropa znów popłynie, 350 tysięcy baryłek dziennie da Sudańczykom wystarczająco dużo funduszy, by jeszcze raz mogli zamarzyć o lepszym jutrze. Tym razem jednak, by wykorzystać tę szansę, będą musieli sami uporać się z korupcją.
Czytaj również blog autora: **Blizny ŚwiataBlizny Świata**