Stany Zjednoczone nie przyjęły żydowskich uchodźców z III Rzeszy
Rząd USA nie przyjął statku z 937 żydowskimi uchodźcami z III Rzeszy. Franklin Delano Roosevelt okazał się nieugięty, mimo że żydowscy uchodźcy napisali do niego wstrząsającą prośbę o łaskę. Roosevelt uznał ich za "element niepożądany". Wielu z nich trafiło później do komór gazowych.
"Z nami podróżuje się dobrze" - tak brzmiało motto niemieckiej firmy żeglugowej Hamburg Amerikanische Packetfahrt Aktien Gesellschaft (HAPAG). Należał do niej między innymi luksusowy liniowiec "St. Louis", który regularnie pływał między Stanami Zjednoczonymi a Niemcami. Zwodowany w 1925 r. statek posiadał salę taneczną, basen, znakomite restauracje, bary oraz wspaniałe kabiny pierwszej klasy. Długą podróż pasażerom umilała orkiestra.
Z reguły z usług HAPAG korzystali zamożni turyści, biznesmeni, aktorki, pisarze czy bonzowie NSDAP. 13 maja 1939 r. na pokład weszli jednak zupełnie inni pasażerowie. Byli to żydowscy uchodźcy. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Wielu pasażerów do hangaru 76 na hamburskim wybrzeżu trafiło prosto z obozów koncentracyjnych, do których wsadzono ich po pogromach nocy kryształowej.
Był to element prowadzonej wówczas przez władze III Rzeszy kampanii "sprzątania domu". Żydom, którzy mieli pieniądze, aby się wykupić i załatwić sobie wizy wjazdowe do odległych krajów, pozwalano opuścić teren Niemiec. Aby dostać się na pokład "St. Louis", uchodźcy musieli zapłacić 800 (pierwsza klasa) lub 600 marek (druga klasa). A do tego uiścić "opłatę dodatkową" w wysokości 230 marek. Dla wielu ograbionych wcześniej przez państwo Żydów były to ostatnie oszczędności.
Żydowscy uchodźcy na statku St. Louise, czekającym na wejście do portu w Hawanie fot. Wikimedia Commons
Wszyscy pasażerowie mieli - kupione po 150 dol. - zezwolenia na turystyczny pobyt na Kubie, gdzie zamierzali oczekiwać na pozwolenie wjazdu do USA. Gdy "St. Louis" odbił od nabrzeża i wypłynął w pełne morze, zostawiając za sobą terytorium III Rzeszy, pasażerowie odetchnęli z ulgą. Uważali bowiem, że właśnie zostali uratowani. Rejs nie różnił się niczym od innych wypraw "St. Louis". Kapitan Gustav Schröder poinstruował załogę, aby traktowała Żydów tak jak wszystkich innych pasażerów. Serwowano im więc drinki i wyszukane dania, dzieci pluskały się w basenie, panie opalały się na ośmiu pokładach. Wieczorami orkiestra grała rumbę i tango, a żydowska młodzież szalała na parkiecie ku zgorszeniu starszych.
Ponieważ Schröder był przeciwnikiem reżimu, pozwolił religijnym pasażerom nie tylko na odprawianie modłów w sali restauracyjnej, ale także na zdjęcie wiszącego na ścianie portretu Führera. Sala została w ten sposób zamieniona w prowizoryczną synagogę. Niemiecka załoga zachowywała się grzecznie, pomagała nawet starszym Żydom nosić bagaże. Według pasażerów na "St. Louis" panowała "beztroska atmosfera", ludzie czuli się jak na "luksusowej wycieczce". Pogłębiało to poczucie bezpieczeństwa, które - niestety - okazało się złudne. Żydzi nie wiedzieli bowiem, że na kilka dni przed ich wypłynięciem prezydent Kuby zmienił przepisy emigracyjne. Wszystkie turystyczne zezwolenia na wjazd zostały anulowane. Od teraz obcokrajowcy na terytorium Kuby mogli znaleźć się tylko po uzyskaniu zgody rządu oraz wpłaceniu 500 dol. Tymczasem Niemcy pozwolili Żydom wywieźć zaledwie po 10 marek na głowę, co było równowartością 4 dol. Ludzie znaleźli się w pułapce.
Gustav Schroeder fot. Wikimedia Commons
Brú mówi "nie"
"St. Louis" stanął na redzie portu w Hawanie wczesnym rankiem 27 maja 1939 r. "Na statku spełniał się sen pasażerów, spośród których prawie połowę stanowiły kobiety i dzieci, na które czekali ich mężowie i ojcowie przebywający już w Hawanie - pisali autorzy książki 'Rejs wyklętych' Gordon Thomas i Max Morgan-Witts. - Na pokłady wyległy tłumy ludzi usiłujących zidentyfikować obiekty na lądzie, porównując je w pamięci ze znanymi pocztówkami". Niestety, prezydent Kuby Federico Laredo Brú podtrzymał swoje stanowisko i nie zgodził się na przyjęcie uchodźców. Na nic zdała się presja ze strony zachodniej prasy, której reporterzy przybyli tłumnie do Hawany i opisywali obrazowo "Odyseję 'St. Louis'".
Jeden z pasażerów, cierpiący na schizofrenię paranoidalną Max Löwe, podciął sobie żyły i wyskoczył za burtę. Co ciekawe, został uratowany przez jednego z niemieckich marynarzy, który rzucił się za nim w fale, narażając własne życie. Sytuacja na pokładzie stawała się coraz bardziej napięta. Pasażerowie zaczęli mówić, że znaleźli się na "pływającym okręcie koncentracyjnym". Na domiar złego panował straszliwy upał, temperatura dochodziła do 40 st. C. Kubański prezydent zdania nie zmienił. Jak jednak wynika z ustaleń historyków, poważnie się wahał. Obawiał się bowiem, co powiedzą Amerykanie. Gdyby ambasador USA w Hawanie w stanowczy sposób wstawił się za żydowskimi uchodźcami, Brú najprawdopodobniej by ustąpił. Amerykański ambasador ograniczył się jednak tylko do "łagodnych sugestii".
Ostatecznie na kubańską ziemię udało się zejść jedynie 22 pasażerom, co zawdzięczali osobistej protekcji wpływowych Amerykanów. I zapewne olbrzymim łapówkom. Reszta jednak nie miała takich możliwości. W piątek 2 czerwca, ku rozpaczy zgromadzonych na pokładach Żydów, "St. Louis" podniósł kotwicę i opuścił wody terytorialne Kuby. Stało się tak na wyraźny rozkaz prezydenta Brú. Obojętność Roosevelta
W tym momencie na pierwszy plan wysunął się kpt. Gustav Schröder. Był to człowiek przyzwoity, który czuł się odpowiedzialny za swoich pasażerów. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeżeli odwiezie ich z powrotem do III Rzeszy, to ich los będzie tragiczny. Dlatego postanowił ratować ich za wszelką cenę. Po opuszczeniu Kuby zamiast do Europy skierował się w stronę pobliskich Stanów Zjednoczonych. Miał nadzieję, że to liberalne i demokratyczne państwo - w przeciwieństwie do kubańskiej dyktatury - zlituje się nad tysiącem nieszczęsnych Żydów i wpuści ich na swoje terytorium.
Niestety, czekało go rozczarowanie. U wybrzeży Florydy statek został zatrzymany przez amerykańską straż graniczną. Szare okręty z białymi numerami wymalowanymi na burtach otoczyły statek z wyciem syren. Nad "St. Louis" przeleciały wojskowe samoloty. Kapitanowi Schröderowi nakazano natychmiast zawrócić. Żydowscy historycy Ted Falcon i David Blatner napisali, że Amerykanie oddali nawet ostrzegawczą salwę w powietrze. Co ciekawe, Żydzi początkowo przywitali amerykańskie jednostki owacjami. Machali do marynarzy. Uznali bowiem, że przybyli im na pomoc i chcą eskortować niemiecki liniowiec, aby bezpiecznie zawinął do jednego z amerykańskich portów.
Rozczarowanie nastąpiło szybko i było olbrzymie. "'St. Louis' nie otrzyma zgody na cumowanie tutaj - ogłosił Walter Thomas, inspektor Wydziału ds. Imigracji w Miami - ani w żadnym innym porcie Stanów Zjednoczonych". Na nic zdały się naciski ze strony Żydów, listy i depesze od znanych Amerykanów. Tym razem nieugięty okazał się prezydent Franklin Delano Roosevelt. Mimo że żydowscy uchodźcy napisali do niego wstrząsającą prośbę o łaskę (pisali też do jego małżonki), Roosevelt uznał ich za "element niepożądany". Prezydent nigdy nie odpowiedział na list, uchodźcy otrzymali tylko suchy komunikat z Departamentu Stanu.
Mimo dramatycznej sytuacji, w jakiej znaleźli się pasażerowie "St. Louis", Waszyngton nie zamierzał odstąpić od surowych przepisów ani na jotę. Nota Departamentu Stanu była o tyle cyniczna, że po wpisaniu się na listę oczekujących na wizę, Żydzi musieliby na rozpatrzenie ich wniosków czekać kilka lat. Kluczowa okazała się obawa, że Żydzi staną się obciążeniem dla budżetu Ameryki. Byli to ludzie niemówiący po angielsku, wśród nich znajdowało się wielu starców i sporo dzieci. A więc osób, które nie mogły podjąć pracy i same się utrzymać.
Co ciekawe, Żydów w pełni sił również uznano za zagrożenie. Stwierdzono, że zabraliby Amerykanom miejsca pracy. W Stanach Zjednoczonych po wielkim kryzysie lat 30. panowało wysokie bezrobocie, bez pracy było około 30 mln ludzi. Winę za tę sytuację zrzucano na imigrantów, którzy godzili się pracować za niskie stawki. Według sondażu przeprowadzonego przez "Fortune Magazine" 83 proc. Amerykanów sprzeciwiało się liberalizacji polityki imigracyjnej. A przecież Roosevelt - jak zwykle - myślami był już przy przyszłych wyborach...
Według żydowskich historyków na decyzję o niewpuszczeniu "St. Louis" do Ameryki wpłynął jeszcze jeden czynnik - antysemityzm. Przybysze z Niemiec nie pasowali do ówczesnego amerykańskiego ideału: białego anglosaksońskiego protestanta. Sprawa ta do dziś wzbudza w Ameryce olbrzymie kontrowersje.
Zagłada
Ostatnią próbę ratowania Żydów podjęto w Kanadzie. Grupa profesorów uniwersyteckich i duchownych zwróciła się o przyjęcie uchodźców do tamtejszego rządu. Odpowiedź była jednak taka sama jak na Kubie i w Ameryce - "nie". W tej sytuacji kpt. Schröder z ciężkim sercem zawrócił w stronę Niemiec. Dłuższe przebywanie u wybrzeży Ameryki groziło kryzysem humanitarnym - kończyły się zapasy jedzenia i słodkiej wody.
Żydowscy pasażerowie "St. Louis" wpadli w apatię. Droga powrotna była dla nich koszmarem. Około 300 z nich zapowiedziało, że na wodach III Rzeszy popełni zbiorowe samobójstwo, skacząc do wody. W tej sytuacji Schröder zdecydował się rozbić statek u wybrzeży Wielkiej Brytanii. Okazało się to jednak niepotrzebne. Żydowskiej organizacji Joint ostatecznie udało się wynegocjować rozwiązanie. Żydów przyjęły: Francja, Wielka Brytania, Belgia i Holandia.
Bezpieczni byli oczywiście tylko ci, którzy znaleźli się w Anglii. Wkrótce bowiem wybuchła II wojna i Europa Zachodnia znalazła się pod okupacją. Kilkuset pasażerów "St. Louis" zostało wkrótce rozstrzelanych lub wywiezionych do okupowanej Polski i zaduszonych gazem w Auschwitz i Sobiborze. Zamordowano w ten sposób również kobiety i małe dzieci. Tragedii tej można było uniknąć, gdyby w 1939 r. rząd USA podjął inną decyzję.
Co się stało z kpt. Schröderem? Wkrótce wyruszył w kolejną podróż transatlantycką, na Bermudy. Gdy wracał, wybuchła wojna. Cudem udało mu się ominąć blokadę brytyjskiej marynarki wojennej i przedrzeć się do Hamburga. Podczas wojny pracował w biurze, nie brał udziału w walkach. Zmarł w roku 1959 i pośmiertnie został odznaczony orderem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Nastąpiło to dopiero w 1993 r.
W 2011 r. grupa pasażerów "St. Louis", którzy przeżyli wojnę, została zaś przyjęta w amerykańskim Departamencie Stanu. Przyjęto ich tam bardzo uprzejmie, ale nie usłyszeli słowa, na które czekali.