Sri Lanka rozlicza się z wojenną przeszłością
Po przeszło sześciu latach od zakończenia wojny domowej na Sri Lance za kratami siedzą setki więźniów politycznych, dziesiątki tysięcy osób żyją w tymczasowych obozach, a znaczne obszary państwa są usiane ruinami i zapełnione wojskiem. Krajowi z trudem przychodzi zamknięcie wojennego rozdziału swojej historii - pisze Tomasz Augustyniak dla Wirtualnej Polski z Dżafny na Sri Lance.
05.12.2015 07:38
Czytaj również - Wojujący buddyzm na Sri Lance. Mroczne oblicze "religii pokoju"
Leslie Jeyapalan nie miał łatwego życia. Przez ponad dwadzieścia lat stale uciekał - najpierw przed zamieszkami etnicznymi, które wypędziły go z rodzinnego Trincomalee, później przed wojną. Wojna, o której mowa, toczyła się z przerwami przez 26 lat pomiędzy rządowymi wojskami z południa a tamilskimi separatystami z północy Sri Lanki. Chociaż rodzina Lesliego znalazła się po rządowej stronie frontu, to z leżącego na pograniczu miasteczka Vavuniya trzeba było uciekać za każdym razem, kiedy w okolicy zaczynały się walki.
Tamilowie z tych okolic mają skomplikowaną tożsamość. Wielu, tak jak Leslie, który jest z wykształcenia inżynierem, pracowało w rządowych instytucjach. Każda ze stron konfliktu podejrzewała ich o sprzyjanie tej drugiej. Najboleśniej odczuł to syn Lesliego, Ramesh. - Najpierw bojownicy Tamilskich Tygrysów połamali mu ręce za to, że nie chciał do nich dołączyć. Pięć lat temu zabrało go wojsko twierdząc, że jednak dołączył - opowiada ojciec.
Ramesh jest jedną z blisko trzystu osób podejrzanych o terroryzm, które siedzą za kratami bez wyroku, niektóre od kilkunastu lat. Według ONZ tylko 54 osoby zostały skazane, a znacznej grupie w ogóle nie postawiono zarzutów. To jeden z wielu nierozwiązanych problemów pozostałych po krwawym konflikcie. Do ich rozwiązania będą prawdopodobnie potrzebne dziesięciolecia.
Trudne pojednanie
Odkąd Cejlon (dawna nazwa Sri Lanki - przyp. aut.) uzyskał niepodległość, rządzi tam największa grupa jego mieszkańców - Syngalezi. Za czasów kolonialnych ci przedstawiciele buddyjskiej większości czuli się dyskryminowani przez Brytyjczyków faworyzujących największą mniejszość etniczną wyspy - wyznających hinduizm Tamilów. Później jednak karta się odwróciła. Przez trzydzieści lat Tamilowie byli stopniowo pozbawiani publicznych stanowisk, miejsc na uczelniach, a nawet możliwości posługiwania się własnym językiem. W końcu chwycili za broń, na lata pogrążając kraj w chaosie.
W 2009 roku wojska rządowe stłumiły tamilską rebelię, zabijając przy okazji wielu cywilów. Jak szacuje ONZ - około 40 tysięcy, ale istnieją szacunki mówiące o dwa razy większej liczbie ofiar. Prezydent Mahinda Rajapaksa wygrał przyśpieszone wybory i rozpoczął rządy silnej ręki, z czasem coraz bardziej przypominające dyktaturę. Silnie związał kraj z Chinami i popierał ksenofobiczne postulaty radykałów dążących do budowy czysto buddyjskiego państwa rządzonego wyłącznie przez Syngalezów. Z czasem nawet popierające taką politykę elity zmieniły zdanie. Wybrany w tym roku prozachodni rząd wygrał wybory głosząc hasła narodowego pojednania. Nowy prezydent i premier obiecywali, że pozwolą Tamilom decydować o sobie i skończą z ich prześladowaniem. Ale godzenie mieszkających na wyspie społeczności idzie jak po grudzie.
Kiedy pod presją Stanów Zjednoczonych rząd cofnął zakaz wjazdu dla członków tamilskiej diaspory podejrzewanych o współpracę z Tygrysami, opozycja orzekła, że to ścieżka do podziału kraju. Władze nie chcą dopuścić międzynarodowych sędziów do zbadania zbrodni wojennych, do których doszło w ostatnich miesiącach walk. Tamilscy politycy uważają, że miejscowe sądy same nigdy nie wskażą winnych ludobójstwa, bo podejrzani ciągle zasiadają na ważnych stanowiskach. Fala protestów tamilskiej ludności przetoczyła się przez północną Sri Lankę po tym jak w październiku rząd zdecydował się wypuścić z więzień zaledwie trzydziestu więźniów politycznych. Najpierw sami osadzeni przeprowadzili głodówkę. Później na ulice wyszły ich rodziny. W połowie listopada, w proteście przeciwko polityce rządu, zastrajkowali właściciele sklepów i przewoźnicy, kompletnie paraliżując północ kraju.
Skrzywdzona północ
Różnice między częściami kraju masowo odwiedzanymi przez zagranicznych turystów i tamilskimi terytoriami są ogromne. Podczas gdy kurorty na południu pękają w szwach, na północy i wschodzie ciągle można odnieść wrażenie, że wojna skończyła się miesiące, a nie lata temu. Ruiny domów, wojskowe posterunki i opustoszałe wsie są tu stałymi elementami krajobrazu. Dla ludzi tu mieszkających nawet zmiana rządu zmieniła niewiele. - Na ulicach widać trochę mniej żołnierzy, można otwarcie wyrażać poglądy, ale to wszystko - mówi M. Nilanthan, komentator polityczny i wykładowca na uniwersytecie w Dżafnie. - Nadal jesteśmy monitorowani przez służby. Dotąd nie udało się policzyć wszystkich zmarłych i zaginionych. Obowiązuje też ustawa, zgodnie z którą tylko na podstawie podejrzeń można aresztować dosłownie każdego, a wojsko dotąd nie zwróciło ziemi, którą w majestacie prawa odebrało ludziom - wylicza. Wysiedlone rodziny, w sumie kilkanaście tysięcy, mieszkają w tymczasowych obozach, bez bieżącej wody i nadziei na powrót do
zamienionych w koszary domów.
Sanjana Hattotuwa, założyciel portalu dziennikarstwa obywatelskiego Groundviews, potwierdza, że prawa tamilskiej ludności nadal są łamane. Jego zdaniem największym problemem pozostaje militaryzacja. - Rząd paranoicznie boi się kolejnego powstania, ale stała obecność wojska każdego dnia przypomina ludziom o krzywdach wyrządzonych im przez państwo - uważa. Podkreśla, że armia nie tylko zabijała i odbierała Tamilom ziemię. Niszczyła też cmentarze bojowników. - W odróżnieniu od europejskich polityków, którzy przepracowali historię II wojny światowej, nasz rząd stara się wymazać wojnę domową z pamięci obywateli, nawet w tak barbarzyński sposób - wyjaśnia T. Paraanthaman, tamilski działacz i doradca zachodnich organizacji pozarządowych. Jego zdaniem gesty, takie jak skazanie czterech żołnierzy, którzy zgwałcili Tamilkę w jednym z obozów dla uchodźców, to wciąż za mało. Ludzie nadal mają silne poczucie krzywdy, bo każdy tutaj kogoś stracił.
Do tego dochodzi dyskryminacja kulturowa i polityczna. Lankijska konstytucja daje buddyjskiej większości dominującą pozycję, nie wspominając choćby słowem o wyznawcach innych religii. Najważniejsze stanowiska w państwie zajmują buddyści, chociaż na Sri Lance żyje też wielu hinduistów, muzułmanów i chrześcijan. - Wielokulturowość jest tu faktem, a udawanie, że jest inaczej może przynieść tylko szkody - uważa M. Nilanthan.
Tymczasem w stołecznych jadłodajniach można usłyszeć, że dyskryminowani Tamilowie dostali to, na co zasłużyli. Mieszkańcy południa kraju byli przez lata terroryzowani zamachami bombowymi Tamilskich Tygrysów, a żołnierze przerażeni atakami dokonywanymi przez dzieci, które separatyści rekrutowali pod koniec wojny. - Przeszliśmy zbiorową traumę. Teraz musimy zbudować wśród mieszkańców północy i południa poczucie wspólnoty i tożsamość obywatelską, tylko że na razie nikt nie wie, co to znaczy być Lankijczykiem - mówi Sanjana Hattotuwa.