Spowiedź zabójcy. Ostatni wywiad z Jerzym Vaulinem
Ja przywarłem do niego, a on odepchnął mnie od siebie, żeby mieć miejsce do strzału. Wtedy ja pierwszy wyrwałem ten swój pistolet i bach! Bach! Strzeliłem dwa razy, broń zadziałała. On przewrócił się i charczał, kopał nogami, a ja padłem na ziemię. Podczołgałem się do Żubryda i złapałem jego broń, a potem latarkę. I wtedy poczułem zwycięstwo. Widziałem, że on żyje i dlatego strzeliłem jeszcze raz ze swojego pistoletu, dokładnie celując - mówił Jerzy Vaulin w niepublikowanym dotąd wywiadzie, który przeprowadził z nim Szymon Nowak.
16.03.2015 17:01
11 marca zmarł Jerzy Vaulin, żołnierz AK i współpracownik UB. W konspiracji używał pseudonimów "Mar", "Marek", jako agent UB - "Warszawiak", "Mewa" i "Moskit", a w oddziale Antoniego Żubryda "Zucha" wszyscy mówili na niego "Bronek". Jerzy Vaulin zapisał się niesławnie w historii jako morderca Antoniego i Janiny Żubrydów - dowódcy oddziału NSZ i jego żony. Świecki pogrzeb Vaulina odbył się 16 marca 2015 roku na warszawskim Bródnie.
Jerzy Vaulin urodził się 9 czerwca 1926 r. w Warszawie. W czasie wojny był w AK i malował "PW" na ścianach warszawskich kamienic. W tym czasie w polskiej stolicy szalał okupant niemiecki, na ulicach trwały łapanki, grzmiały częste strzelaniny, a wziętych zakładników Niemcy najczęściej rozstrzeliwali. Nikt nie czuł się bezpieczny, nawet Jerzy Vaulin, który miał bardzo dobry ausweiss (zaświadczenie o zatrudnieniu wydawane przez Niemców). Aby oszczędzić syna przed wojenną i okupacyjną zawieruchą, matka Jerzego wysłała go na Podkarpacie do państwa Plisowskich zamieszkałych w Kobylanach. Rodzicielka chciała ochronić swego syna przed rozstrzelaniem, a on tam na Rzeszowszczyźnie rozpoczął prężną, ale i niebezpieczną działalność w partyzanckich oddziałach. Najpierw był w grupie Józefa Czuchry "Orskiego", a później u Władysława Barana "Bekasa".
Latem 2014 r. zawitałem do Jerzego Vaulina, aby porozmawiać o jego przeszłości, by posłuchać jego wersji zdarzeń. Miałem nadzieję, że powie mi coś więcej. Chciałem zrozumieć jego działanie. Oto co usłyszałem.
Jerzy Vaulin: Kiedy byłem w oddziale u "Bekasa", zostałem ranny w starciu z Niemcami pod Duklą. Gdy wyszliśmy z kwatery, z góry jechały sanie. Dopiero w ostatniej chwili zobaczyliśmy, że to Niemcy i rozpoczęła się taka trochę przypadkowa strzelanina. Już się wycofywaliśmy i wtedy dostałem kulę w plecy. To było w lutym 1944 r., a strzelał do mnie osobiście sam Paul Diebal, Niemiec, komendant posterunku granicznego w Dukli i kat Rzeszowszczyzny.
Szymon Nowak: Proszę opowiedzieć o zamachu na Diebala.
Po otrzymanej ranie byłem kurowany w dworze u Plisowskich. Ja od lutego leczyłem się, a w tym czasie na Diebala polska konspiracja wydała wyrok śmierci. Ale koledzy z partyzantki czekali na mnie, żebym się podkurował i żebym miał frajdę z wykonania tego wyroku. To miał być taki prezent dla mnie - zastrzelenie kata Polaków i jednocześnie człowieka, który mnie zranił kilka miesięcy wcześniej. Latem 1944 r. w środku dnia dostaliśmy namiar, że Diebal jest w Dukli, siedzi w knajpie niedaleko swojej komendy i pije piwo ze swoimi ludźmi. Przed akcją spotkaliśmy się na cmentarzu i w samo południe żeśmy go ustrzelili. I chociaż nie byłem do końca wyleczony, akcja na Diebala się udała. Ale powiedzmy szczerze, nie była zbyt trudna.
A co pan robił kiedy przetoczył się front i wkroczyli Sowieci?
Zacząłem studiować na Politechnice we Wrocławiu, gdyż wtedy była taka atmosfera, aby się uczyć i nadrobić stracony przez lata wojny czas. Nigdzie się nie ujawniłem, ale to oni mnie "ujawnili". Myśmy miedzy sobą rozmawiali o tych sprawach, o AK, o dawnej konspiracji, bo przecież wspólnie walczyliśmy przeciwko Niemcom. Nie była to jakaś tajemnica. Ale UB mnie aresztowało i przesłuchiwało.
Antoni Żubryd fot. Wikimedia Commons
Wyszła taka moja młodzieńcza naiwność: ja również walczyłem z Niemcami i czekałem raczej na medale, a nie na więzienie. Oni do mnie "mów!", a ja nie miałem nic do ukrycia. Nie bili mnie, a ja ich obrażałem i raz nawet na baczność postawiłem. Byłem trochę naiwny, ale i bezczelny. Oni mnie tam zarejestrowali jako swojego agenta pseudonim "Warszawiak" i puścili wolno. A ja wyjechałem z Wrocławia i udałem się na Podkarpacie, na swoje dawne kwatery, gdzie ludzie pamiętali mnie jako AK-owca i traktowali niczym bohatera. Ale byłem na ubeckim kontakcie i musiałem dzwonić co tydzień i meldować się. I tak trafiłem do grupy Antoniego Żubryda.
I tam pan stał się jednym z najbardziej zaufanych ludzi "Zucha"?
No widzi pan, właściwie odwrotnie. On się mnie bał. On był miejscowy, taki "Ukrainiec", znał ich język, zwyczaje. A tu przybywam ja, warszawiak. Bał się, czy czasami ja nie zdemaskuje jego bandyckich czynów. Ta jego nieufność, że ja inny, inteligent z Warszawy. I wtedy zdecydował się mnie sprzątnąć. Wtedy życie nic się nie liczyło. Takie były czasy. Wyprowadził mnie do tego lasu. Ja to czułem, że idziemy na egzekucję.
A czy była z wami Janina Żubryd, żona Antoniego?
Tak, tak. On wyprowadził nas bez celu, bez wytłumaczenia, gdzieś w nocy. Szliśmy we trójkę. Ja plotłem, gadałem różne rzeczy, rozmową próbowałem go rozpraszać. Czułem jego nieufność, nawet zazdrość. Bo były takie mity, pogłoski, że kto wie... A Janina była bardzo ładną i miłą kobietą. Były plotki, że on mnie chciał zastrzelić z zazdrości. Ale to mity, nie miał podstaw. I przy tej rozprawie, jak mnie on wyprowadził nie mówiąc, gdzie, nie mówiąc po co, w ten las, ja byłem bardzo ostrożny. To chyba taki sposób, noc, ciemno, a my po tych wertepach, po rozjeżdżonych drogach, żeśmy szli i szli. A ja czułem, że coś jest nie tak. Miałem ten swój pistolecik małokalibrowy, raptem cztery naboje, a on miał dobrą broń, potężny niemiecki dobry pistolet P-38. I z tych niedomówień, z tej psychologii on po prostu chciał mnie odstrzelić. I tak szliśmy, a Żubryd lewą ręką kontrolował moje prawe przedramię, czy czasem nie sięgam po swoją broń. Tym samym nastawiał mnie, że jak ja go nie zastrzelę, to on mnie odstrzeli. Tak
sytuacja psychologiczna i nerwy napięte do granic. Jego ostatni rozkaz dla mnie brzmiał "jazda naprzód!". I tak człapaliśmy po bezdrożach pod tą Malinówką. A ja gadałem, że idzie zima, że kożuchy by nam się przydały, że trzeba akcje zorganizować, zdobyć pieniądze, zaopatrzenie, aby spokojnie przezimować. On miał latarkę i czasami przyświecał. Nagle oświetlił lewą stronę i rozkazał tam skręcić. Ale tam nie było drogi. Ja przywarłem do niego, a on odepchnął mnie od siebie, żeby mieć miejsce do strzału. Wtedy ja pierwszy wyrwałem ten swój pistolet i bach! Bach! Strzeliłem dwa razy, broń zadziałała. On przewrócił się i charczał, kopał nogami, a ja padłem na ziemię. Podczołgałem się do Żubryda i złapałem jego broń, a potem latarkę. I wtedy poczułem zwycięstwo. Widziałem, że on żyje i dlatego strzeliłem jeszcze raz ze swojego pistoletu, dokładnie celując. On nie zdążył strzelić ani razu, ale jego żona również dostała. Ale ja nie chciałem jej trafić.
Janina Żubryd podobno była w ciąży. Tak mówili niektórzy świadkowie.
Nie. Chyba nie. To zdaje się jakieś mity. Po tej akcji odszukałem w Krośnie znajomego z AK Kazimierza Bocheńskiego, który zajmował wówczas poważne stanowisko w związkach zawodowych. Kiedy powiedziałem kogo zastrzeliłem, na początku złapał się za głowę, ale później pomógł. Zorganizował samochód służbowy i pojechałem do Warszawy do matki.
Czy miał pan jakieś wyrzuty sumienia, że zabił małżeństwo Żubrydów?
No jakie ja miałem mieć wyrzuty? To sukces! Pan nie zdaje sobie sprawy, że ja wyszedłem spod lufy. To był rodzaj pojedynku. Do lasu pana ktoś prowadzi na rozstrzelanie. Po tym wszystkim ja się tam położyłem w tym lesie. Las szumiał, a ja czułem zwycięstwo. To rodzaj takiego bojowego sukcesu. Bo równie dobrze ja mogłem leżeć martwy zamiast niego.
Jerzy Vaulin, w PRL był filmowcem i dziennikarzem fot. zbiory Jerzego Vaulina
Wersja opowiedziana przez Jarzego Vaulina różni się od biegu zdarzeń ustalonego przez historyków. Wieczorem 24 października 1946 r. do znajdującego się pod lasem domu Pawła Gerlacha przyszli Antoni Żubryd, jego żona Janina oraz partyzant o pseudonimie "Bronek". Początkowo chcieli zatrzymać się na nocleg, ale po sugestii Janiny, Antoni i "Bronek" poszli poszukać innej lepszej kwatery. Kobieta bardzo niepokoiła się, kiedy minęła godzina, a oni nie wracali. Potem przyszedł sam "Bronek". Był zdenerwowany. Pytał, czy nikt nie słyszał strzałów, bo podobno w sąsiedniej wsi jest wojsko i kogoś szukają. "Plany się zmieniły" - mówił. Potem zabrał rzeczy Żubryda i wyszedł razem z Janiną. Rankiem 25 października gajowy Marcin Preisner robiąc obchód swego leśnego rewiru znalazł dwa leżące ciała, kobiety i mężczyzny. Według świadka Kazimierza Kota, w chwili śmierci Janina była w zaawansowanej ciąży. Zwłoki małżeństwa Żubrydów zabrano do UB w Brzozowie, następnie do UB w Rzeszowie i ostatecznie do więzienia w rzeszowskim
zamku. Do dziś nie udało się odnaleźć ciał Żubrydów. Niektórzy twierdzą, że zostały zakopane potajemnie na terenie wokół zamku. Prof. Krzysztof Szwagrzyk obiecał Januszowi Niemcowi, synowi Żubrydów, że z pewnością odnajdzie ciała jego rodziców.
Jerzy Vaulin, jak sam twierdzi, powrócił na studia we Wrocławiu i później ukończył Łódzką Szkołę Filmową. Był dziennikarzem piszącym m. in. dla czasopism "Po prostu" i "Sztandaru Młodych". Był również filmowcem, dokumentalistą (np. filmy "Testament dla braci Marsjan", "Strzały pod Arsenałem", "Żołnierskie posłanie"), a za swoje filmy był wielokrotnie nagradzany. W latach dziewięćdziesiątych, w wolnej Polsce Jerzy Vaulin stanął przed sądem i przyznał się do zabicia Antoniego i Janiny Żubrydów. Zabójca przed trybunałem przedstawił wersję, jakoby działał w samoobronie. Tezę taką obalały badania specjalistów kryminalistyki z Krakowa, którzy na podstawie zachowanych fotografii ciał Żubrydów (bo ubecy robili zdjęcia), przedstawili swoja analizę zdarzeń. Według niej strzały zostały oddane z bliskiej odległości, w tył głowy, do stojących ofiar, równolegle do podłoża. Kobiecie kula wyszła w okolicy nosa, a mężczyźnie czołem. Pomimo tego, sąd przychylił się do wersji obrony własnej Vaulina i morderca Żubrydów nie
został skazany, a sprawę umorzono. Może teraz, po śmierci, Jerzy Vaulin odpowie za swoje winy?
Szymon Nowak dla Wirtualnej Polski