"Specjalne miejsce w piekle". Donald Tusk ma dość i gra va banque
Jedyne rozwiązanie brexitowego klinczu, które Donald Tusk jako szef Rady Europejskiej może nazwać sukcesem, to anulowanie Brexitu. Każda inna opcja to porażka Wielkiej Brytanii, Unii Europejskiej i samego Tuska.
"Będziesz miał straszne kłopoty na Wyspach" – powiedział przyjaźnie irlandzki premier Leo Varadkar do Donalda Tuska tuż po tym, jak ten oświadczył, że dla brytyjskich polityków, którzy parli do Brexitu nie wiedząc, jak go przeprowadzić, jest specjalne miejsce w piekle.
Na Wyspach istotnie pękła tama z obelgami. "Nie wybrany głosami obywateli, arogancki despota, [od którego po Brexicie Brytyjczycy będą wolni – brzmi jak niebo, a nie piekło" (jeden z architektów Brexitu, Nigel Farage)
; "diabelski euromaniak machający trójzębem" (Sammy Wilson z Partii Demokratycznych Unionistów); jego "mściwy" komentarz był "nieakceptowalny i żałosny" (Andrea Leadsom, przewodnicząca Izby Gmin) – to tylko kilka komentarzy brytyjskich polityków. Tymczasem ów "despota" i "euromaniak" wyraził tak naprawdę to, co inni politycy w Brukseli boją się powiedzieć.
Że mają Brytyjczyków dość.
"Mówił prosto z serca"; "naprawdę tak myśli, w tym nie ma drugiego dna" - piszą zgodnie "Politico" i „Guardian", powołując się na źródła zbliżone do szefa Rady Europejskiej. I mają rację.
Do Brexitu zostało dokładnie 50 dni. Przez ostatnie trzy lata politykom w Londynie i Brukseli udało się wypracować umowę, którą brytyjski parlament… odrzucił. Na stole pozostają dwie opcje: "twardy” Brexit, bez umowy, który oznacza chaos i niepewność i Brexit poparty umową (tylko nikt nie wie, po odrzuceniu przez Londyn poprzedniej, jaką), który też oznacza chaos i niepewność, bo nigdy jeszcze żaden kraj – co gorsza tak wielki i bogaty – z Unii nie wyszedł.
W to, że Brexit będzie dla kogokolwiek korzystny, wierzą chyba już tylko najbardziej zatwardziali brytyjscy konserwatyści. Ale obóz "Remain", czyli pozostania w UE, nie ma możliwości zmiany decyzji Downing Street. Trzecią opcję: uczynienie wbrew decyzji Brytyjczyków i doprowadzenie do pozostania w UE, którą obecnie wyklucza i brytyjski rząd, i kontrowersyjny szef laburzystowskiej opozycji Jeremy Corbyn.
W ocenie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości wystarczy decyzja Londynu, żeby UE pozostała wspólnotą 28 państw. Ale ze strony brytyjskiej nie jest to takie proste. Wymaga przełamania większością parlamentarną ustawy Withdrawal Act, regulującej proces występowania Zjednoczonego Królestwa z UE. Potem byłoby zapewne potrzebne uzyskanie od Unii odroczenia terminu Brexitu - i kolejne referendum. A tego - jak widać - żaden polityk na Wyspach nie zaryzykuje, bojąc się oskarżeń o to, że zmusza obywateli do głosowania tyle razy, aż się wreszcie z nim zgodzą.
Czyli opcja, której życzyliby sobie właściwie wszyscy w Brukseli, w praktyce nie jest w ogóle na stole.
A to właśnie anulowania Brexitu najbardziej chciałby Tusk. Były polski premier, przekonany Europejczyk i zwolennik integracji, który, chcąc nie chcąc, daje twarz całemu procesowi rozwodowemu Brukseli z Londynem. To on (wraz z szefem Komisji Europejskiej Jeanem Claude Junckerem) odpowiada za bezpieczne przeprowadzenie Unii przez ten rozwód. I wie, że zostanie zapamiętany jako ten, za którego kadencji szefa Rady Zjednoczone Królestwo opuściło Unię. Nieważne, że nie z jego winy. „To jego prywatne piekło” - komentują zgodnie "Politico" i "Guardian".
Trudno dziwić się, że Tuskowi na myśl o kolejnym bezproduktywnym spotkaniu z Theresą May – dziś w Brukseli – puszczają nerwy. Tuż po tym, jak parlament w Londynie odrzucił wynegocjowane przez May porozumienie, pisał na Twitterze tak: "Jeżeli umowa nie jest możliwa, ale nikt nie chce braku porozumienia, to kto wreszcie zdobędzie się na odwagę, żeby wskazać jedyne pozytywne rozwiązanie?"
A może jednak wcale nie puszczają? A może Tusk, który wciąż nie zdeklarował się, co będzie robił po zakończeniu kadencji, gra va banque, liczy, że może postawienie sprawy na ostrzu noża coś zmieni, a on sam wyjdzie z tej sytuacji jako kapitan, który uratował statek przed utratą jednego z masztów?
Nawet jeśli kiedyś miał na to nadzieję, to dziś zapewne niewiele z niej zostało. Nastrój w centrum UE to mieszanina frustracji, złości, żalu i rosnącego poczucia beznadziei wywołanej nieuchronnością Brexitu, z której wszyscy coraz lepiej zdają sobie sprawę. Tusk wie, że May będzie dziś próbowała wywalczyć zmiany w umowie brexitowej na korzyść Wielkiej Brytanii. Wie i jest przekonany, że nie powinno być żadnych ustępstw. Stanowisko Londynu jest odbierane w Brukseli jako "zjeść ciastko i mieć ciastko": "wychodzimy, ale chcemy zostać w najbardziej korzystnych dla nas elementach architektury wspólnoty". Na to w Unii zgody nie ma. Ale nic nie wskazuje na to, żeby przez najbliższe 50 dni coś się zmieniło na lepsze.
Nie pierwszy raz ostre słowa Tuska nie zostały uzgodnione z szefami państw i rządów. Żeby było jasne – nie musi tego robić. Wątpliwe też, by ktoś robił mu z nich wyrzuty. Zostały powszechnie odebrane jako wyraz frustracji, a wręcz ponurej akceptacji faktu, że Wielkiej Brytanii w UE zatrzymać się nie da. Że wspólnota i duch europejskiej integracji dostaną 29 marca najcięższy cios w historii UE.