Nieświęty śląski święty
Mija 70 lat od śmierci Wojciecha Korfantego, człowieka – legendy, który przyprowadził Śląsk do Polski, a potem został przez Polskę zdeptany.
12.08.2009 | aktual.: 12.08.2009 10:55
Ma swoje aleje, ulice i place w 12 śląskich miastach, jest patronem 16 szkół podstawowych, średnich oraz wyższej uczelni. Spogląda na rodzinną ziemię z dwóch pomników, trzeci stanie lada moment, nikt nie zliczył popiersi, płaskorzeźb oraz tablic pamiątkowych. W urzędach wiszą jego portrety, patronuje dorocznej nagrodzie regionalnej. Poświęcono mu kilka poematów i utworów muzycznych, ekspres Intercity nosi jego imię. W plebiscycie "Gazety Wyborczej" na najwybitniejszego Ślązaka XX w. zwyciężył bezapelacyjnie, w badaniach tożsamości regionalnej okazał się praktycznie jedyną postacią z historii, którą potrafi wymienić młodzież szkolna.
Wojciech Korfanty to postać wielowymiarowa, trudna do jednoznacznej oceny. Prof. Jan Miodek powiązał jego charakter z etymologią nazwiska, bo „korfanty” znaczy tyle co „rogaty”, „rogata dusza”.
Rodowód miał modelowy; przyszedł na świat w 1873 r., u początku kajzerowskich Niemiec, w górniczej rodzinie spod Siemianowic Śląskich. Było to typowe dla Górnego Śląska środowisko dwujęzyczne, indyferentne narodowo. Sam Korfanty (ochrzczony jako Albert, polskim brzmieniem Wojciech zaczął się podpisywać dopiero w 1901 r.) wspominał, że nawet w latach gimnazjalnych polski znał słabo, zaś „Pana Tadeusza” przeczytał z trudem i z pomocą niemiecko-polskiego słownika, niejako z przekory, zachęcony antypolską propagandą. Drugie zderzenie z hagiografią dotyczy wyrzucenia go w 1895 r. z katowickiego gimnazjum, jakoby za propagowanie polskości. Ten incydent jest słabo udokumentowany, w dodatku rzadko który biograf przygląda się datom: młody Albert był już dziesiąty rok w siedmioletniej szkole, co sugeruje daleko większe problemy wychowawcze niż incydentalny „polityczny spisek”. On sam życzliwie wspominał dyrektora gimnazjum i jego przychylność, zresztą w końcu umożliwiono mu eksternistyczne ukończenie szkoły.
Nie zagrzewał też miejsca na wyższych uczelniach. Studia zaczął w 1895 r. na politechnice w podberlińskim Charlottenburgu, gdzie więcej czasu poświęcał na życie towarzyskie niż naukę. Od dawna kłębił się tam polski ruch młodzieżowy wszystkich orientacji, od lewa do prawa, kosmopolityczny i dekandencki Berlin końca XIX w. temu sprzyjał. Jeśli gdzieś szukać początków świadomej polskości Korfantego, źródeł jego wyborów oraz późniejszej działalności politycznej, to raczej w tym momencie. W czasie wakacyjnej przerwy pojawił się na rodzinnym Górnym Śląsku i podjął dorywczą pracę w kopalni węgla. Później, przez wiele lat, przywoływał ten incydent w licznych przemowach i artykułach jako swoistą legitymację społeczną do reprezentowania Górnoślązaków.
Politechnikę rzucił po roku, by podjąć studia filozoficzne na uniwersytecie wrocławskim. Tutaj ugruntował swoje polityczne i narodowe zainteresowania, w dolnośląskiej uczelni sporo było polskich studentów z Poznańskiego, nie brakowało też polskiej profesury. Slawistyka, w tym polonistyka, była jednym z najżywiej rozwijających się kierunków studiów i badań naukowych. Legalnie, półlegalnie i nielegalnie działało wiele organizacji, życie studenckie Wrocławia było jeszcze bardziej migotliwe niż w Berlinie. Albert Korfanty wtopił się w ten nurt, ale szybko dały o sobie znać cechy jego trudnego charakteru: wygórowane, a czasami chorobliwe ambicje, bezkompromisowość, pragnienie przywództwa za wszelką cenę, usuwanie z drogi rywali, otaczanie się chwalcami. Rogata dusza
Ten rys osobowości towarzyszył mu już przez całe życie – nigdy nie miał osobistych przyjaciół, najwyżej popleczników albo wrogów. Tych pierwszych też szybko zrażał, powiększając grono tych drugich.
Być może dlatego dwa razy przerywał studia i skonfliktowany z różnymi środowiskami politycznymi opuszczał Wrocław, imając się różnych prac – w latach 1896–97 zarabiał np. jako korepetytor dzieci litewskiego arystokraty Witolda Jundziłły, z którym zwiedził całą Europę. Kiedy w 1900 r. ponownie podjął naukę, był już zdeterminowanym polskim aktywistą narodowym. Po roku znów rzucił uniwersytet i – już jako Wojciech Korfanty – związał się z Romanem Dmowskim i jego Ligą Narodową. Wystrzelił od razu z najcięższej armaty: wypowiedział polityczną wojnę katolickiej partii Centrum, dotąd monopolistce na reprezentowanie w niemieckim parlamencie ludności Górnego Śląska. Powiązana z Kościołem, miała za sobą martyrologię bismarckowskiego Kulturkampfu, gromadziła wielu księży sprzyjających polskości, związana była ze środowiskiem założonego przez Karola Miarkę „Katolika”.
W sierpniu 1901 r. Korfanty wreszcie dokończył studia – ostatecznie na uniwersytecie berlińskim. Założył własne pismo, „Górnoślązak”, które na najbliższe lata stanie się jego trybuną polityczną, z niej toczyć będzie bezpardonową walkę z „Katolikiem”. Tak rozpoczęła się trwająca dwa lata zawzięta kampania wyborcza, która jesienią 1903 r. po raz pierwszy zaprowadziła go do Reichstagu. Sukces okupił wrogością środowisk politycznych Śląska i Wielkopolski oraz kilkumiesięcznym więzieniem we Wronkach za agresywne artykuły (co potem znakomicie zdyskontował w wyborach jako męczennik pruskiego reżimu). Na wiele lat zyskał też łatkę zapiekłego wroga Kościoła, wojującego antyklerykała, który to grzech zostanie mu odpuszczony dopiero u schyłku życia. Latem 1903 r., jeszcze przed wyborami do Reichstagu, bytomski proboszcz odmówił mu z tego powodu udzielenia ślubu (który ostatecznie wziął w Krakowie).
W wyborach do Reichstagu zwyciężał w sumie trzykrotnie (posłem był w latach 1903–1912 oraz w 1918 r. u schyłku I wojny). Nieprzerwanie w latach 1903–1918 zasiadał też w pruskim parlamencie krajowym (Landtagu), zyskując rangę najbardziej radykalnego polskiego posła z Górnego Śląska. Miał już swoją wizję polskiego Śląska, którą wpisywał w pomysły na odrodzone polskie państwo.
Od 1913 r. mieszkał w Berlinie, swobodnie poruszając się po dyplomatycznym parkiecie, brylował na salonach. Zasmakował w high-lifie, ubierał się z najwyższym kunsztem, nie skrywał swoich upodobań sybaryty, stołując się w najlepszych restauracjach. Kłóciło się to z głoszonymi ideałami reprezentanta śląskiej biedoty, co skwapliwie wypominali mu polityczni przeciwnicy. Jednak zamiłowanie do materialnego zbytku zostanie mu już do końca życia, stanie się nawet jedną z przyczyn politycznej klęski. W każdym razie berliński epizod biografii zakończył godnie: płomiennym przemówieniem w Reichstagu z żądaniem oddania Polsce wszystkich ziem zaboru i Górnego Śląska. * Dyktator powstania*
W listopadzie 1918 r. pognał do Warszawy. Nie krył nadziei na odegranie czołowej roli w tworzeniu odrodzonej Polski. Ale Piłsudski był szybszy i bardziej pasował do ówczesnych wyobrażeń. (Wtedy po raz pierwszy zderzyła się korfantowska wizja Polski kresów zachodnich, mocno osadzonej w nowoczesnym, zachodnioeuropejskim parlamentaryzmie, z silniejszą – jak się okazało – wizją Polski Kresów Wschodnich, ugruntowaną w mitologii romantycznej). Skoro miejsca w Warszawie były już zajęte, pojechał do Poznania, gdzie wszedł w skład Naczelnej Rady Ludowej na czas powstania wielkopolskiego. Owiany sukcesem w Wielkopolsce, pognał na rodzinny Śląsk, stając na czele Polskiego Komisariatu Plebiscytowego. Po przegranym plebiscycie jedyną realną szansę przyłączenia części obszaru plebiscytowego do Polski widział w podziale Śląska, co udało się dopiero po trzecim zbrojnym powstaniu.
Na czas, kiedy Korfanty był dyktatorem powstania, przypada brzemienny w skutki epizod. W decydującej fazie walk z Niemcami podjął zaskakującą decyzję wstrzymania działań zbrojnych. Argumentował, że uczynił to, by zapobiec dalszemu rozlewowi krwi, gdyż pojawiła się szansa na polityczne rozstrzygnięcie konfliktu. Skutkiem był pucz młodych oficerów z Polskiej Organizacji Wojskowej, przysłanych do powstania przez Piłsudskiego. W przeciwieństwie do Korfantego, hołdowali oni zasadzie walki do ostatniej kropli krwi. Buntowników, wśród których był młody, ambitny małopolski porucznik Michał Grażyński, dyktator postawił przed sądem polowym. Do rozstrzygnięcia sporu ostatecznie nie doszło, sędziowie przeciągali sprawę aż do zakończenia powstania. Ale Grażyński zapamiętał zniewagę i od tej chwili stał się jeszcze jednym zaprzysięgłym wrogiem apodyktycznego Ślązaka.
W czerwcu 1922 r. wschodnia część Górnego Śląska została ostatecznie włączona do Polski. Korfanty postanowił zdyskontować ten sukces. W tym celu zerwał z endecją i przeszedł do chadeków. Jednak desygnowany 14 lipca przez Sejm na premiera, napotkał zdecydowany opór Piłsudskiego, który odmówił powierzenia mu misji tworzenia rządu. Wszystko, co Korfanty ugrał w Warszawie, to stanowisko wicepremiera w późniejszym rządzie Witosa, które pełnił ledwie dwa miesiące.
Wrócił do śląskiego matecznika, gdzie postanowił się materialnie ustatkować. Zachowując funkcje poselskie w Warszawie i w Sejmie Śląskim, związał się z lokalnym biznesem. Objął liczne funkcje w związkach gospodarczych i radach nadzorczych, stając się rekinem lokalnej finansjery. Swoje działania tłumaczył chęcią wprzęgnięcia zagranicznego (w dużej części niemieckiego) kapitału w polskie życie gospodarcze. W szczytowych latach wykazywał ponad 100 tys. zł dochodu do opodatkowania (równowartość dzisiejszego miliona) plus kilka okazałych nieruchomości na Śląsku i 70-hektarowy majątek w Wielkopolsce. Raziła wzmocniona pieniądzem pewność siebie, dawał o sobie znać krewki, zadziorny charakter – zdarzało mu się w eleganckich restauracjach spoliczkować albo obić adwersarza. Od Paderewskiego kupił gazetę „Rzeczpospolita”, wydawał też własną „Polonię”, odtąd powszechnie czytaną na Śląsku. Po przewrocie majowym wojewodą śląskim został tenże sam Michał Grażyński. Stało się jasne, że sielanka Korfantego się skończyła.
Pomny dawnej zniewagi wojewoda pałał pragnieniem zemsty. Niemal z marszu uruchomił dziennik „Polska Zachodnia”, którego naczelnym zadaniem stało się atakowanie politycznego przeciwnika. Przez następnych 13 lat praktycznie nie będzie numeru, w którym czytelnik nie znalazłby zapiekłego tekstu o Korfantym lub jego stronnikach. Grażyński szturmował też z innej strony – przez rozbicie środowiska byłych powstańców. Kontrolowany przez wojewodę Związek Powstańców Śląskich obrastał w coraz to nowe przywileje: publiczne dotacje na renty, stypendia i zapomogi, do tego koncesje na kioski, trafiki i bary dworcowe, monopol na przywileje kombatanckie. Weterani pozostający poza ZPŚ lub zrzeszeni w konkurencyjnych organizacjach byli pozbawiani wszelkich przywilejów i lżeni od warchołów i błądzących nieudaczników. Związek miał swoje bojówki, które stały do dyspozycji wojewody, siejąc terror i skutecznie rozbijając zebrania lub manifestacje przeciwnika.
Sejm Śląski stał się widownią zapalczywych polemik i sporów, w których obie strony nie przebierały w słowach i środkach. Zwolennicy Korfantego mieli w nim przewagę, więc Grażyński dwakroć go rozwiązywał. Uzyskał efekt niespodziewany – w kolejnych wyborach coraz więcej mandatów zdobywała mniejszość niemiecka.
Grażyński zdecydował się na radykalny cios: przez grupę podstawionych posłów skierował do prezydium sejmu (w Warszawie) wniosek o postawienie Korfantego przed sądem marszałkowskim. Zarzuty były poważne: malwersacje podatkowe, powiązania z niemieckim kapitałem na Śląsku, pobieranie subsydiów od Rzeszy Niemieckiej i wrogich Polsce organizacji, nadużycia w radzie nadzorczej Banku Śląskiego. Oskarżenie miało zdyskredytować obrońcę śląskiego robotnika, zapiekłego wroga Niemiec, który „oddał Śląsk Polsce”. Wyrok zapadł 27 listopada 1927 r., w przeddzień rozwiązania sejmu. Ku zaskoczeniu wszystkich sąd potwierdził część zarzutów, uwalniając oskarżonego jedynie od posądzenia o oszustwa podatkowe. * Bohater i męczennik*
Cios był celny i druzgocący. Korfanty został pogrzebany w oczach polskiej opinii publicznej, także na rodzinnym Śląsku jego autorytet poważnie ucierpiał. Wczorajszy trybun ludowy, bon vivant, pewny siebie i optymistycznie patrzący w przyszłość polityk przygasł. Odsuwali się odeń współpracownicy, w redakcji „Polonii” powstał rozłam, część zespołu opowiedziała się po stronie wojewody, publikując wiernopoddańczy manifest. Niespodziewane wsparcie przyszło ze strony Kościoła. Być może było w tym miłosierdzie dla upokorzonego syna marnotrawnego, być może chłodna kalkulacja: ani marszałek Piłsudski, ani w ogóle sanacja nie cieszyli się sympatią polskiego kleru, tym bardziej na Śląsku.
Korfanty przycichł, spokorniał, kolejne trzy lata spędził na nieśmiałych próbach organizowania nowych politycznych konfiguracji, bez większego powodzenia. Ale pamiętliwy Grażyński nie składał broni. We wrześniu 1930 r. rozwiązał dopiero co wybrany Sejm Śląski, tego samego dnia u Korfantego pojawił się prokurator z nakazem aresztowania pod zarzutem oszustw finansowych i zdrady stanu – wraz z innymi politykami antysanacyjnej opozycji zatrzymany wylądował w twierdzy brzeskiej. Choć „Polska Zachodnia” biła w triumfalne tony, tym razem Grażyński nie zdołał wykorzystać swego sukcesu. Niby pognębił przeciwnika, ale jednocześnie w oczach opinii publicznej uczynił go bohaterem i męczennikiem. Kiedy w końcu grudnia Korfanty został zwolniony, przyjazd do Katowic był zarazem triumfalnym powrotem do życia politycznego.
Korfanty żył już w jawnej symbiozie z Kościołem, przewartościował swoje polityczne poglądy, które coraz bardziej zbliżały się do chrześcijańskiego utopijnego socjalizmu. Jeśli jednak liczył, że Grażyński już się nasycił zemstą, był naiwny. W styczniu 1935 r. wojewoda wniósł do Sejmu Śląskiego o uchylenie Korfantemu immunitetu pod zarzutami korupcji i pobierania bezprawnych dotacji z niemieckich źródeł. Posłowie wniosek odrzucili. Po trzech miesiącach wpłynął od prokuratora okręgowego podobny wniosek, tym razem z zarzutami popełnienia oszustw podatkowych. Gotowy był już nakaz aresztowania. Korfanty nie wytrzymał presji i 6 kwietnia 1935 r. uciekł do Czechosłowacji. Pozostał mu los banity i jedyne polityczne narzędzie, jakim jeszcze dysponował – „Polonia”, którą redagował z Pragi.
Nadzieje na złagodzenie kursu sanacji po śmierci Marszałka (12 maja 1935 r.) okazały się płonne. Z chwilą zalegalizowania w 1938 r. administracyjnej cenzury coraz więcej numerów „Polonii” ukazywało się z wielkimi białymi plamami. W tym samym roku Korfantego dopadły kolejne ciosy: śmierć syna Witolda, na którego pogrzeb nie mógł nawet przyjechać w obawie przed aresztowaniem, oraz aneksja Czechosłowacji przez III Rzeszę, z powodu której musiał emigrować do Paryża. 27 kwietnia 1939 r. postawił wszystko na jedną kartę i desperacko wrócił do Polski. Nazajutrz został aresztowany i osadzony w warszawskim więzieniu przy ul. Dzielnej. Był już ledwie strzępem dawnego hardego polityka, a pogrążony w głębokiej depresji błyskawicznie zapadał na zdrowiu. Niemal co tydzień lekarze stawiali nowe diagnozy: trwale uszkodzona wątroba, zapalenie woreczka żółciowego, zapalenie opłucnej, anemia. 20 lipca sędzia śledczy podjął decyzję o zwolnieniu Korfantego, którego natychmiast przewieziono do szpitala św. Józefa przy ul. Hożej.
Przeprowadzona 11 sierpnia operacja nie przyniosła poprawy, sześć dni potem Wojciech Korfanty zmarł. Z luźno wypowiedzianej refleksji chirurga o owrzodzeniach wątroby przypominających zatrucie arszenikiem zrodziła się żywa do dziś legenda o zamordowaniu Korfantego (ściany celi miały być pokryte trucizną). Nikt nigdy naukowo tego nie potwierdził, ale i tak legenda ta stała się najtrwalszym składnikiem mitu śląskiego męczennika. Jego pogrzeb 20 sierpnia 1939 r. był ostatnią wielką manifestacją w Katowicach przed wybuchem wojny.
Od 1989 r. rozwija się na Śląsku prawdziwy kult Korfantego, idealnie wpisany w mit odwiecznej śląskiej krzywdy. Z tego mitu wyrosła legenda jedynego wielkiego polityka rodzimego chowu, który wbrew przekleństwu pochodzenia sięgnął po najwyższe zaszczyty w państwie niemieckim i w państwie polskim – by w końcu zostać zdeptanym, pognębionym i unicestwionym. Legenda zrodzona ze śląskich kompleksów, ale i z wielowymiarowej, trudnej do okiełznania osobowości Wojciecha Korfantego: wizjonera i trybuna, a zarazem wielkiego samotnika, który nie potrafił zjednywać sobie przyjaciół. Uroczego i szarmanckiego lwa salonowego, a jednocześnie aroganckiego, apodyktycznego dyktatora. Bojownika o prawa najuboższych, który zarazem pławi się w zbytkach. Ujmującego dyplomaty najwyższej próby, łatwo przybierającego postać małostkowego choleryka. Wreszcie wielkiego, żarliwego Polaka, dramatycznie rozczarowanego polską rzeczywistością.
Michał Smolorz