Słabnie imperium
Ameryka dostała zadyszki. Robi się coraz starsza i coraz grubsza, jej budżet się sypie, a armia robi bokami. Śpieszmy się kochać to imperium, bo może przyjść gorsze
Jeszcze niedawno twierdzili, że udało im się na dobre przegnać talibów, wyzwolić Irak i osłabić AlKaidę. Pozakładali również bazy w Azji Środkowej, złapali Saddama Husajna, a libijski dyktator Muammar Kaddafi oddał im instalacje do budowy bomby atomowej. W dodatku Amerykanom sprzyjało szczęście. Palestyńczycy wybrali sobie umiarkowanego Mahmouda Abbasa na prezydenta. Izrael wycofał się ze Strefy Gazy, a Syria z Libanu. Pokojowe rewolucje na Ukrainie i w Gruzji wyniosły na szczeble władzy prozachodnich polityków. Amerykanie mogli w końcu poczuć się obywatelami imperium. Każda epoka ma swoje imperium (albo nawet kilka). Nam trafiło się chyba najdziwniejsze w historii. Dla jednych to ohydny okupant, dla innych kolebka demokracji. Jednym kojarzy się z więzieniem w Abu Ghraib, innym ze Statuą Wolności. Poza tym to chyba pierwsze imperium w historii, które wstydzi się, że nim jest, a jego przywódcy unikają tego słowa jak ognia.
Ale co by się stało, gdyby Stany Zjednoczone nagle przestały być imperium? Próżnię po jednym upadłym mocarstwie przeważnie wypełniało nowe. W ten sposób właśnie miejsce Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec po drugiej wojnie światowej zajęli Amerykanie. Podobnie miejsce starożytnych Greków zajęli Rzymianie. Dziś jedynym państwem, które mogłoby zająć miejsce po USA, są komunistyczne Chiny. Więc może powinniśmy martwić się o kondycję naszych amerykańskich imperialistów?
Z tą kondycją nie jest najlepiej. „Wyzwalanie” Iraku potrwa dłużej, niż przewidywali nawet najwięksi pesymiści. Na Bliskim Wschodzie wzrasta rola irańskich ajatollahów. Coraz bogatsi Chińczycy inwestują w marynarkę wojenną, a Rosjanie pod przewodnictwem Władimira Putina odzyskują pewność siebie. Jakby tego było mało, Amerykanie mają problemy u siebie. Tegoroczny kryzys na rynku kredytów mieszkaniowych potężnie potrząsnął amerykańską gospodarką. Jednym z rezultatów tego kryzysu jest gwałtowny spadek wartości dolara.
To początek końca Ameryki – twierdzą zwolennicy deklinizmu. Tak w Stanach określany jest ruch intelektualny, który od 300 lat wieszczy rychły upadek USA. Ostatnio zrobił to w 1987 roku (na cztery lata przez upadkiem ZSRR!) znany historyk Paul Kennedy w książce „The Rise and Fall of the Great Powers” („Mocarstwa świata. Narodziny, rozkwit i upadek”). Wizja Kennedy’ego podzieliła los wizji jego poprzedników deklinistów – późniejsze wypadki historyczne nieco nadwerężały ich wiarygodność. Ale tym razem dekliniści mogą mieć trochę racji. zbyt Rozciągnięte legiony
Gdy ponad 200 lat temu Edward Gibbon pisał książkę „The History of the Decline and Fall of the Roman Empire” („Upadek Cesarstwa Rzymskiego na Zachodzie”), nie przewidywał zapewne, że ta wyśmienita analiza będzie przez następne wieki służyć jako podręcznik. Wyłożone przez Gibbona symptomy upadku Rzymu były przez jego czytelników porównywane z chorobami toczącymi współczesne im imperia: napoleońskie, pruskie, brytyjskie, a dziś – amerykańskie.
Co takiego przedstawił Gibbon? Imperia z różnych okresów historycznych są do siebie zaskakująco podobne. I z powodu podobnych przyczyn upadają. Według Gibbona w przypadku Rzymu tych najważniejszych przyczyn było cztery: zbyt duży wysiłek wojenny, dekadentyzm społeczeństwa, konwersje religijne (coraz więcej Rzymian przyjmowało chrześcijaństwo) i najazdy barbarzyńców. Nie da się ukryć, że co najmniej dwie z tych gibbonowskich przyczyn są dziś zmorą amerykańskiego imperium.
W połowie IV wieku cesarz Julian Apostata postanowił podbić Mezopotamię (czyli całkiem przypadkiem dzisiejszy Irak), która znajdowała się wtedy pod perskim panowaniem. Jednak zmęczeni długim marszem i upałem legioniści nie dali rady silnemu przeciwnikowi – cesarz musiał zarządzić odwrót. Wielu historyków uważa ten moment za początek końca Rzymu.
Według Gibbona porażka cesarza Juliana była rezultatem zbyt wielkiego wysiłku militarnego Rzymian. Żeby utrzymać swoje obozy w Europie i w Afryce Północnej, cesarz musiał powoływać do służby coraz gorzej wyszkolonych żołnierzy. W dodatku wartość legionów spadała, jeśli walczyły one w odległych częściach świata.
O problemie przeciążenia amerykańskiej armii pisał już w „Przekroju” (nr 5 z 2007 roku) szkocki historyk Niall Ferguson. Jego zdaniem półtoramilionowa armia USA jest zbyt mała, aby realizować polityczne plany Białego Domu. Od lutego, kiedy Ferguson pisał te słowa, sytuacja stała się jeszcze poważniejsza. Zgodnie z amerykańskimi standardami na jedną brygadę (od czterech do pięciu tysięcy żołnierzy) znajdującą się w strefie wojny powinny przypadać dwie brygady odpoczywające w kraju. Ponieważ amerykańska armia liczy 50 czynnych brygad, najwyżej 17 z nich powinno znajdować się w strefie działań wojennych. Dziś w Iraku i w Afganistanie służy w sumie 25 brygad. Oznacza to, że amerykański żołnierz ma pięć razy krótszy czas odpoczynku niż na przykład brytyjski.
Nikt nie może dziś równać się z USA, jeśli chodzi o wydatki na wojsko. Budżet amerykańskiej armii jest niemal równy zsumowanym budżetom wszystkich pozostałych armii świata. Ale jak przekonuje Ferguson, te miliardy dolarów nie wygrają wojny w Iraku. Gdy w 1920 roku Brytyjczycy pacyfikowali Mezopotamię, na jednego żołnierza Jej Królewskiej Mości przypadało 23 tubylców. Dziś w Iraku na jednego amerykańskiego żołnierza przypada ich 210.
W dodatku amerykańska armia jest pierwszą w historii imperialną armią w całości złożoną z ochotników. Dla utrzymania jej wysokiej liczebności Amerykanie musieli obniżyć wymogi stawiane rekrutom. O ile w 1992 roku żołnierze mający iloraz inteligencji niższy niż iloraz jednej trzeciej amerykańskiego społeczeństwa stanowili jeden procent wojsk USA, o tyle dziś jest ich aż cztery procent. Obniżono również wymogi sprawności fizycznej, a na początku 2007 roku podwyższono maksymalny wiek żołnierza frontowego z 35 do 42 lat. Takie zmiany zmniejszają wartość bojową każdego wojska. A dla Gibbona to właśnie słabość legionów była pierwszą przyczyną kryzysu Imperium Rzymskiego.
Będą starzy i otyli
Gibbon podkreślał również, jak duży wpływ na upadek Rzymu miała dekadencja społeczeństwa. W swojej książce dowodzi, że Rzymianie w IV i V wieku utracili ducha, nie byli skorzy do działania, a pod ich „społeczną błogością kryły się zepsucie i korupcja”. Nie sposób porównywać dzisiejszych Amerykanów do Rzymian, ale nie sposób też nie dostrzec pewnych ewidentnych syndromów dekadencji. Bez wątpienia Amerykanie stają przed problemami, których dotychczas nie mieli. Jeden z najświeższych przykładów to ostatni kryzys na rynku kredytów mieszkaniowych. Bezpośrednią przyczyną załamania się tego rynku była coraz większa liczba amerykańskich kredytobiorców ogłaszających niewypłacalność. Były szef amerykańskiej rezerwy federalnej Alan Greenspan, komentując ten kryzys, przyznał, że mogło to spotkać każdy sektor pożyczkowy w Stanach, bo amerykańskie społeczeństwo jest dziś zadłużone ponad miarę, i nie wiadomo było tylko, gdzie wybuchnie pożar.
W ciągu ostatnich 15 lat wartość wskaźnika oszczędności Amerykanów spadła poniżej zera, co oznacza, że przeciętna amerykańska rodzina nie ma żadnych oszczędności, tylko kredyty do spłacenia. Zadłużony jest również amerykański rząd.
Problem kredytowooszczędnościowy w USA jest jeszcze większy, jeśli weźmie się pod uwagę demografię. ONZ przewiduje, że w 2050 roku przeciętny Amerykanin będzie żył 80 lat (dziś 75). Wtedy też ci, którzy ukończyli 65. rok życia, będą stanowić 21 procent społeczeństwa (dziś 12). Tylko niewielka część z nich odkłada pieniądze na emeryturę. Resztę będzie utrzymywać państwo, które już dziś na opiekę społeczną wydaje więcej (554 miliardy dolarów w 2006 roku) niż na bezpieczeństwo narodowe (512 miliardów).
W obliczu takich problemów finansowych kolejny dowód na dekadentyzm amerykańskiego społeczeństwa może wydać się zabawny, ale na pewno nie tym Amerykanom, których dotyczy. Według Światowej Organizacji Zdrowia w latach 1991–2001 liczba otyłych mieszkańców USA podwoiła się (z 12 do 21 procent). Dwie trzecie mężczyzn cierpi na nadwagę. Grubsi są tylko mieszkańcy Samoa i Kuwejtu.
Pod względem dwóch pozostałych kryteriów gibbonowskiego upadku USA jako imperium ma się jeszcze całkiem nieźle. Mimo że młodzi amerykanie coraz sceptyczniej podchodzą do chrześcijaństwa, to nie zaczną przecież nagle masowo przechodzić na przykład na islam. Amerykanom nie grozi również inwazja barbarzyńców, choć niektórzy republikanie w ten sposób już określają nielegalną imigrację z Meksyku.
Zamyka się Ameryka
Z Ameryką dzieje się jednak coś znacznie gorszego. Coś, czego Edward Gibbon nie odnotował w swojej książce, bo nie było to problemem Rzymian. Ameryka powoli zamyka się na ludzi z zewnątrz. Przestaje być tolerancyjna, ale nie we współczesnym rozumieniu tego słowa. Chodzi o tolerancję, która pozwala bardzo różnym ludziom (bez względu na ich pochodzenie etniczne, religię i kolor skóry) żyć, pracować i cieszyć się szczęściem, nawet jeśli robią to wyłącznie z egoistycznych pobudek.
Taka tolerancja to niezbędny atrybut każdego imperium. Z prostej przyczyny – aby panować nad światem (lub przynajmniej jego częścią), imperium potrzebuje talentów w rozmaitych dziedzinach, od inżynierów poczynając, na poetach kończąc. Nigdy w historii nie zdarzyło się, żeby wszystkie te talenty były udziałem jednej społeczności. Dlatego każde imperium budowało swą siłę, prowadząc nieustanny drenaż mózgów.
Doskonale pokazuje to historia Imperium Rzymskiego. Do legionów trafiali najlepsi wojownicy z podbitych ziem. Jeśli sprawdzili się w walce, Rzymianie traktowali ich jak równych sobie. Wykorzystywali ich, nieznane dotychczas w Imperium, techniki walki i znajomość terenu. Mistrzami drenażu byli również Mongołowie. Najeżdżając w XIII wieku na Polskę, nie zapomnieli zabrać ze sobą chińskich inżynierów, którzy budowali dla nich machiny oblężnicze. Od początku swojego istnienia Stany Zjednoczone nie miały sobie równych w tej specyficznej dyscyplinie. Wciąż są jedynym imperium w historii, które niemal wyłącznie przyciągało ludzi, w przeciwieństwie do ZSRR, który musiał zatrzymywać ludzi siłą. Ameryka nie tylko przyjmowała imigrantów z całego świata, ale potrafiła ich również docenić. Do niedawna uciekinierka z międzywojennej Czechosłowacji (Madeleine Albright) była amerykańskim sekretarzem stanu, emigrant z Austrii (Arnold Schwarzenegger) jest gubernatorem Kalifornii, Pasztun z Afganistanu (Zalmay Khalilzad)
reprezentuje USA w ONZ, a w połowie lat 90. urodzony i wychowany w Warszawie generał (Jan Szalikaszwili) dowodził amerykańską armią. Jednak w ostatnich latach Ameryka zaczyna zamykać się na imigrację. Intelektualiści tacy jak Samuel Huntington przekonują, że amerykańskie społeczeństwo przekroczyło już granice absorpcji społecznej, czyli nie jest już w stanie znieść większej różnorodności przy jednoczesnym zachowaniu podstawowych dla siebie wartości.
W rezultacie coraz szerszym poparciem społecznym cieszą się projekty uszczelnienia granic, mimo że przepisy imigracyjne już dziś są rygorystyczne. Nawet wysoko wykwalifikowani imigranci z takich krajów jak Indie czy Rosja mają niewielkie szanse na pozwolenie na pracę. Coraz więcej firm wynosi się z USA. Pod koniec września zrobiła tak firma Microsoft – przeniosła swój największy ośrodek badawczy do Kanady.
Na koniec jeszcze jedna obserwacja zawarta w książce Edwarda Gibbona, która powinna zainteresować Amerykanów: gdy rzymskie legiony podbijały kolejne ludy, pokonani mogli zostać poddanymi lub nawet obywatelami Imperium Rzymskiego. Amerykanie z pewnością nie mają takich zamiarów. Gdy prezydent George W. Bush mówi o niesieniu demokracji na Bliski Wschód, do głowy mu zapewne nie przychodzi myśl, że mieszkańcy Iraku i Afganistanu mogliby wziąć udział w wyborach jego następcy. Rzymianie natomiast zdawali sobie sprawę z tego, że jeśli chcą utrzymać imperium, muszą wśród swoich nowych poddanych wywoływać poczucie lojalności wobec władzy. Amerykanie na razie wzbudzają nienawiść, a jeśli w przyszłości ich pozycja będzie słabnąć, to stracą szacunek wynikający z ich potęgi militarnej i zaczną wzbudzać pogardę. A tego żadne imperium jeszcze nie przetrzymało.
Powyższy tekst (nieco wbrew intencjom autora) wpisuje się zapewne w nurt deklinizmu, ale być może w tym leży żywotność tego nurtu – dmuchać na zimne, bo za rogiem czają się Chińczycy.
Łukasz Wójcik