Siedem miesięcy w rosyjskiej okupacji. "Miałam poczucie, że po trochu umieram"
Długo nie wierzyła, że wojna na taką skalę może dotknąć jej kraj. Potem, z każdym kolejnym dniem, miała nadzieję, że przybliża się do końca agresji Rosji na Ukrainę. W końcu straciła siły i wiarę, zdecydowała się wyjechać po siedmiu miesiącach okupacji. - Katastrofa, masakra, chaos i marazm. Nie da się żyć. Miałam poczucie, że po trochu codziennie umieram - wspomina w rozmowie z Wirtualną Polską Natasza.
17.09.2022 | aktual.: 19.09.2022 10:57
Natasza* ma 28 lat. Bardzo długo zwlekała z opuszczeniem Ukrainy. Mimo że wojna trwa tam od końca lutego, do Polski trafiła w połowie września. - Myślałam, że wojna szybciej się skończy, dlatego tak długo zwlekałam z wyjazdem. W Ukrainie zostali moi bliscy - mama, tata, brat. Nie chcą wyjeżdżać. Ja też nie chciałam ich tam zostawić, nie chciałam jechać sama, ale oni nie chcą. Moja mama ma 60 lat i uważa, że w jej wieku nie ma co myśleć o wyjazdach, o opuszczaniu domu. Ale mnie namawiała. Ja próbowałam ją skłonić do wyjazdu ze mną, ale nie naciskałam. Wahałam się codziennie: jadę, nie jadę, jadę... - opowiada.
W Ukrainie mieszkała jakieś trzy kilometry od Melitopola, w małej wiosce. - Tam jest katastrofa, masakra, nie da się żyć - mówi, gdy proszę, by opowiedziała mi o czasie pod rosyjską okupacją. - Czułam się tam, jakbym nie była w domu, mimo że byłam w domu rodzinnym. Miałam poczucie, że po trochu codziennie umieram - wspomina łamiącym się głosem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kara dla nieposłusznych: tydzień w piwnicy
Kiedy pytam, jak wyglądał jej dzień w Ukrainie, mówi, że żyła od pobudki do zaśnięcia. - Z dnia na dzień, byle jakoś przetrwać. Budziłam się, starałam się jakoś ogarnąć, iść do pracy w kwiaciarni, później jak najszybciej iść spać - mówi.
I dodaje: - Każdy dzień to widok żołnierzy. Mnóstwa żołnierzy! Kiedy gdziekolwiek szłam, spotykałam rosyjskich wojskowych z karabinami. Bardzo często zaczepiali mnie czy inne dziewczyny. Próbowali poderwać, rzucali w moim kierunku dziwne teksty. Tak, jakby celowo chcieli wzbudzić we mnie niepokój. Nieraz bardzo się bałam. Kiedy próbowałam ich ignorować i nie zwracałam uwagi na ich zaczepki, podchodzili do mnie bliżej z bronią. Bałam się, że coś mogą mi zrobić. Męczyło mnie to ciągłe napięcie - mówi Natasza.
- Nie można było rozmawiać po ukraińsku. Wszystko, co ukraińskie, było zakazane. Kiedy ktoś z żołnierzy podsłuchał jakąś rozmowę, ludzie byli wtrącani do piwnicy. Siedzieli tam co najmniej tydzień - dodaje. Kolega Nataszy był jedną z takich osób. Złapali go 10 minut po godzinie policyjnej, kiedy wracał do domu. Sprawdzali mu dokumenty, telefon, wszystkie aplikacje. Znaleźli u niego dyskusje na temat wojny, oczywiście po ukraińsku.
- Musimy wszystko usuwać z telefonów, bo w razie kontroli mogą w jakimkolwiek momencie sprawdzić, co mamy, zabrać telefon, ukarać. Mój kolega nie usunął i wrzucili go do piwnicy na tydzień. Mówił, że go nie bili, ale powiedzieli mu: nauczymy cię kochać Rosję. Nie buntował się, bo bał się o swoje życie. Kiedy do niego przychodzili za jego plecami stały dwie osoby, trzecia z nim rozmawiała, a kolejne dwie stały przed nim. Wszyscy z bronią. Gdyby powiedział coś nie tak, mogłoby się skończyć różnie - opowiada dziewczyna drżącym głosem.
To nie są odosobnione sytuacje. Siedem dni w piwnicy spędziło pięcioro nastolatków. Rosyjscy wojskowi więzili ich w Kupiańsku w obwodzie charkowskim. Kilka dni temu miasto odbili ukraińscy żołnierze, dzięki temu młodzi ludzie zostali uwolnieni i otrzymali niezbędną pomoc.
- Do tej pory w naszej miejscowości jest 70 osób, o których słuch zaginął. Zabrali ich do piwnic, a teraz nie wiadomo, czy w ogóle żyją. Stąd obawa kolegi - myślał, że go zabiją. Rosjanie wywozili zbuntowanych mieszkańców do Doniecka, a niektórych nawet do Rosji. A później nie wiadomo, co się z nimi działo. Każdy się nieustannie bał, że może to spotkać i jego - mówi 28-latka.
"Natasza, wojna się zaczęła"
W jej wsi panuje bardzo depresyjny nastrój. Kilka domów zostało zniszczonych przez rakiety. Natasza wielokrotnie powtarza słowa "chaos", "ogólny marazm". I to, że od ponad ponad pół roku żyje się z dnia na dzień, bez nadziei na lepsze jutro.
Kiedy proszę Nataszę, żebyśmy cofnęli się do 24 lutego - dnia, w którym wybuchła wojna w Ukrainie, dziewczyna milknie. Przed dłuższą chwilę próbuje znaleźć słowa, by opisać to, co towarzyszyło jej tego dnia. - To był najgorszy dzień w moim życiu. Emocjonalnie nie do wytrzymania - wspomina.
Brat Nataszy w nocy z 23 na 24 lutego był w lesie. Poszedł z kolegą na polowanie. Kiedy o trzeciej w nocy zadzwonił jej telefon, wkurzyła się, że brat zawraca jej głowę po nocy. - Odebrałam i usłyszałam pytanie: Natasza, słyszysz to? Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Spałam głęboko i nic do mnie nie docierało. On słyszał odgłosy wystrzałów. Powiedziałam mu, że może po prostu gdzieś niesie się dźwięk, może z Doniecka. Uspokoiłam go, że nic się nie dzieje. Mówiło się co prawda, że będzie wojna, ale nikt nie wierzył. Nie na taką skalę - opowiada.
O piątej rano cała jej rodzina była już na nogach. Hałas nie był niosącym się w cichej nocy wystrzałem z oddalonych od niej miejsc. Wybuchy było słychać wszędzie wokół. - Brat powiedział: Natasza, wojna się zaczęła! - mówi.
Te słowa - jak opowiada - będzie pamiętać do końca życia. - To tak strasznie brzmi. Pamiętam ten szary dzień. Przez cały czas siedziałam przed telewizorem i nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Słyszałam przelatujące nad naszym domem rakiety, bałam się, co teraz z nami będzie. Co z Ukrainą... - zawiesza głos.
Babcia Nataszy, rocznik 1922, wielokrotnie opowiadała jej i bratu o wojnie: - Mówiła mi, a ja po prostu przytakiwałam. Słuchałam, ale niewiele rozumiałam. A wtedy, pod koniec lutego, odczułam to boleśnie na własnej skórze.
"Nie umiałam tak żyć. Byłam zmęczona tym ruskim mirem"
- 26 lutego wyłączyli nam radio ukraińskie, telewizję, internet. Od trzech miesięcy nie ma w naszej wsi gazu. Teraz nie ma też prądu i wody. Co jakiś czas tego brakuje, na kilka dni. Potem wraca i znów wyłączają. Mieszkam w domu, więc mamy trochę zapasów, ale tylko ok. 200 litrów wody. Starcza na kilka dni. Kiedy nie ma wody, w sklepach nagle kosztuje nawet siedem razy więcej niż zwykle. Nie wiem, jak to będzie dalej. Czeka nas zima. Nasz dom ogrzewany jest gazem, nie wiem, co będzie - dodaje. Martwi się o bliskich, którzy pozostali w Ukrainie.
W jej wiosce są osoby, które czekały na wojsko rosyjskie, kusił ich ruski mir. - Tam jest mało młodych ludzi, większość to starsze osoby. Liczą, że jak przyjdą Rosjanie, ich sytuacja się poprawi. Nie wiem, na co oni mają nadzieję, czekając na "ruskie wybawienie". U nas sytuacja nie była kolorowa, dlatego od 2017 do 2019 roku byłam w Polsce. Pojechałam tam pracować. Szukałam nowej opcji dla siebie. Ale nigdy nie chciałabym być pod okupacją rosyjską, wyzwolona przez Rosjan - dodaje.
Przyszedł dzień, gdy po miesiącach pod rosyjską okupacją Natasza podjęła decyzję: - Zdecydowałam się na wyjazd, bo już nie miałam siły. Nie chciałam patrzeć na wiszące rosyjskie flagi, na żołnierzy, na tą szarą codzienność. Niektórzy mówili mi: po co wyjeżdżasz, nie zwracaj na to uwagi. Nie umiałam tak żyć. Byłam zmęczona tym ruskim mirem, nie miałam już siły tam zostać.
Nawet jej mama, którą kocha, nie była powodem, by zostać.
Zobacz także
100 km w sześć godzin i zazdrość, że tam mają inaczej
- Data mojego wyjazdu zmieniała się trzykrotnie. Kierowca, którego złapałam na grupie na Telegramie, nie mógł przyjechać w terminie, bo dostawał sygnały, że nie jest to bezpieczne. Wyjechałam dużo później niż planowałam. Do Zaporoża dojechałam w sześć godzin. To bardzo szybko! Moja kuzynka jechała tę drogę przez cztery dni. A to tylko nieco ponad 100 km. Jedzie się powoli, przez zniszczone miasta, a po drodze jest ok. siedmiu blockpostów - opowiada.
Spod Melitopola dojechała do Zaporoża, gdzie - jak mówi - życie toczy się zupełnie inaczej. Nie tak, jak przed wojną, ale zdecydowanie lepiej niż u niej na wsi. - Ludzie, którzy są dalej od frontu, mniej ogarniają sytuację. Niby czytają wiadomości, wiedzą, co się dzieje, ale nie odczuwają tego tak mocno, jak ci, którzy żyją w centrum działań, wśród rosyjskich żołnierzy. Zazdrościłam im, że w Zaporożu życie toczy się inaczej - mówi.
- A we Lwowie to już w ogóle inaczej! Tam można żyć, jakby w ogóle nie było wojny. Nie jest jednak dla mnie zrozumiałe, że ktoś siedzi i spokojnie pije kawkę, kiedy w innym miejscu w Ukrainie ktoś inny musi gotować na ognisku, bo nie ma gazu... - podkreśla Natasza.
Z Zaporoża, gdzie się zatrzymała na dwa dni, pojechała do Krzywego Rogu, stamtąd do Lwowa, a potem do Wrocławia. Wjeżdżając do Polski nie poczuła się, jakby przekraczała granicę. - Polska to jak my. Czuję się tu jak w domu. Tylko muszę nieco inaczej mówić i znów ułożyć swoje życie - mówi.
Żałuje, że jej rodzina została w Ukrainie, ale równocześnie bardzo się cieszy, że wyjechała. W końcu odetchnęła i mogła obudzić się w innej rzeczywistości niż ta, w której żyła przez ostatnie miesiące.
Natasza mówi na koniec: - Cieszę się, że jestem w Polsce, ale czekam na koniec okupacji Ukrainy. Co chwilę sprawdzam, co się dzieje w moim kraju, w Melitopolu. Nie wiem, kiedy wrócę do domu, ale wierzę, że to się stanie. Wierzę w Ukrainę z całych sił. I w to, że prawda będzie po naszej stronie.
* Imię bohaterki zostało zmienione na jej prośbę. Obawia się o bezpieczeństwo swoich bliskich, którzy pozostali w Ukrainie.
Żaneta Gotowalska, dziennikarka Wirtualnej Polski