Gdy schodził do schronu w Azowstalu, miasto przysypane śniegiem jeszcze stało. Po dwóch miesiącach wyszedł na powierzchnię. Na skrawkach ziemi zrytej rosyjskimi pociskami zobaczył zieleń traw. Ale jego Mariupolu już nie było. Roman Papush w rozmowie z Wirtualną Polską opisuje, jak to jest żyć pod ziemią i patrzeć śmierci w oczy każdego dnia.
Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały minionego roku.
Żaneta Gotowalska: Pamiętasz jeszcze swoje życie przed 24 lutego?
Roman Papush: Toczyło się normalnie, z dnia na dzień. Chodziłem do pracy w Azowstalu, robiłem zakupy. Normalne sprawy. Panika u wielu osób zaczęła się 22. Mówili, że na pewno zaraz zacznie się wojna, że mają przeczucie nadchodzącego zła. Ja i moja rodzina nie wierzyliśmy, że to może się stać. Nie docierało do nas, że Rosja napadnie na Ukrainę.
Na początku wojny mieszkaliście w swoim domu czy od razu zdecydowaliście się schronić w podziemiach Azowstalu?
W Mariupolu najgorsze rozpoczęło się 1 marca. Pociski latały nad głowami, niektóre o włos mijały nasz dom i spadały na inne budynki na naszej ulicy. Już w pierwszych dniach przenieśliśmy się do przedpokoju mieszkania. To miejsce stało się centrum naszego domu. Zastawiliśmy wszystkie okna materacami, zabezpieczyliśmy wszystko, żeby w razie ostrzału mieszkania nic nam się nie stało.
Uznałem jednak, że trzeba szukać bezpieczniejszego miejsca. Chcieliśmy wyjechać, ale niestety nie było takiej możliwości, bo cały czas trwał ostrzał. Bardzo długo nawet z mieszkania nie było jak się wydostać.
Jak więc udało wam się stamtąd uciec?
Nieco spokojniej zrobiło się 4 marca. Pociski ucichły. Stwierdziliśmy, że to jest właśnie moment, kiedy trzeba uciekać. Ponieważ pracowałem w Azowstalu, wiedziałem, że jest tam sporo schronów i miejsc, gdzie można się ukryć. Zaczęto je przygotowywać pod takim kątem już w 2014 roku, kiedy Rosja uderzyła na Ukrainę. Dlatego uznałem, że zakład będzie najbezpieczniejszym miejscem.
Tym bardziej, że wtedy Azowstal nie był jeszcze bombardowany przez wojska rosyjskie. Udało mi się odpalić samochód, choć był nieco zniszczony przez pociski i pojechaliśmy do mojej pracy.
Na miejscu wszyscy mówili, że dobrze zrobiliśmy. Schowaliśmy się w jednym ze schronów. Były tam przygotowane zapasy na około dwa tygodnie - suchy prowiant, woda.
Mieliście nadzieję na szybki powrót do domu?
Myśleliśmy, że przeczekamy trzy, może cztery dni i będziemy mogli stamtąd wyjść. Jestem optymistą i mówiłem rodzinie: spokojnie, to się zaraz skończy i wrócimy do siebie.
Minęło kilka dni i co?
Musiałem przyznać, że jednak jeszcze trochę będziemy musieli się ukrywać. Zrozumiałem, że na powrót do normalnego życia poczekamy dłużej. Dlatego zdecydowałem się zaryzykować i wrócić do mieszkania po nasze dwa koty. Same by nie przetrwały. Udało się je wziąć do schronu, ale później jeden z nich dostał zawału serca z powodu ciągłych wybuchów, a drugi uciekł. Ja wróciłem po zwierzęta w ostatnim momencie. Inni nie mieli tyle szczęścia i ich zwierzaki zostały same.
Mogliście spokojnie wyjść na zewnątrz?
Przez pierwsze kilka dni ukrywania się w Azowstalu wychodziliśmy przed budynek, żeby złapać świeże powietrze i ugotować coś na zewnątrz. Dzieci biegały, bawiły się. Później nie można było bezpiecznie wyjść. Rozpoczął się potężny ostrzał Azowstalu, a okolica została zaminowana.
Jak wyglądało wasze życie, kiedy nie mogliście już wychodzić na zewnątrz?
Całą aktywność przenieśliśmy do budynku. W nim gotowaliśmy obiady, a dzieci organizowały sobie czas. Musieliśmy nauczyć się funkcjonować w zamknięciu. Po pewnym czasie trzeba było jednak ryzykować i wychodzić ze schronu, by dostać się do innych części zakładu, w których były zapasy wody, pożywienia czy paliwa.
Wiedziałem, że ryzykuję życiem, dlatego wszystko musiało się odbywać w ekspresowym tempie. Jak tylko nad głową pojawiał się rosyjski dron, musiałem wracać do podziemi. Prawie zawsze, gdy byłem już ukryty z powierzchni dochodził dźwięk eksplozji. Budynek był ostrzeliwany właśnie w tym miejscu, gdzie się wcześniej znajdowałem.
Jaki był najbardziej ryzykowny moment?
Któregoś dnia chciałem posprzątać pomieszczenie, w którym przygotowywaliśmy posiłki. Było pełno puszek po konserwach, jakieś resztki. Nasłuchiwałem, czy nie leci samolot. Nic nie słyszałem, ale on nadleciał nagle.
Rzuciłem się na ziemię, przykryłem głowę rękami. Rakieta spadła kilkadziesiąt metrów ode mnie. Kiedy otworzyłem oczy, wszystko wokół było czarne od wybuchu. Oszołomiony próbowałem zejść do piwnicy. Żona myślała, że zginąłem.
Kobiety bały się zresztą o nas za każdym razem, kiedy szliśmy uzupełnić zapasy. Kiedy słyszały, że lecą rakiety, myślały, że już nie wrócimy.
Jak można żyć w takich warunkach? Jak przestrzegać higieny, jak nie stracić rachuby dni?
W schronie była toaleta, był też zapas wody - 9 metrów sześciennych. Mieliśmy to szczęście, że w budynku, w którym był nasz schron, było miejsce, gdzie pracownicy Azowstalu mogli się wykąpać po pracy. Tam było kolejne 15 metrów sześciennych. Kiedy trzeba było się wykąpać, mężczyźni grzali wodę na ognisku i zanosili kobietom. Później trzeba było te zapasy uzupełniać.
Kiedy udało nam się w końcu wydostać ze schronu, a byliśmy tam od 4 marca do 1 maja, Rosjanie nie wierzyli, że się tam ukrywaliśmy. Mówili, że jesteśmy zbyt czyści. Że to niemożliwe, że kłamiemy.
Mogliście prać ubrania, które zabraliście ze sobą do schronu?
Tak, ale było to bardzo trudne. Próbowaliśmy prać ciuchy, ale w schronie przez długi czas było około 5-6 stopni, do tego bardzo duża wilgoć. Ubrania nie chciały schnąć, wszystko śmierdziało stęchlizną. Skarpety były suche po sześciu dniach. Przez pierwszy miesiąc trudno było w ogóle spać. Para wydobywała się z ust, kiedy ze sobą rozmawialiśmy. To było trudne do zniesienia.
Kiedy zrobiło się nieco cieplej, próbowaliśmy przechodzić do innych pomieszczeń, by wywiesić ubrania na drzwi i łapać choćby trochę słońca, by cokolwiek chciało schnąć. Jednak to było bardzo trudne. Aż dziwne, że nikt z nas nie zachorował w tych warunkach.
Z każdym kolejnym dniem było trudniej. Czy myśleliście, że nie wyjdziecie stamtąd żywi?
Każdy myślał inaczej. Moja 17-letnia córka pisała w swoim notesie: "oby to skończyło się do sierpnia". Jednej osobie śniło się, że wojna skończy się 15 kwietnia.
Inni bali się, że zostaną tam na zawsze. Ja nastawiałem wszystkich optymistycznie. Mówiłem im, że co ma być, to będzie. Próbowałem zrobić wszystko, by nie było paniki.
Córka prowadziła notatki przez całe dwa miesiące?
Tak, zapisywała wiele szczegółów. Przeczytam ci kilka fragmentów. (Roman wyciąga notes córki). "Chłopaki jak zawsze biegają i krzyczą. Czy oni muszą tak hałasować? Dlaczego im się to nie nudzi? Dlaczego nie można wyłączyć ich jak światła?"; "Jestem ciekawa, jak wygląda nasz dom. Bardzo brakuje mi mediów społecznościowych. Martwię się, co z moimi dziadkami"; "23 marca - dziś się wykąpałam. Saszy śniło się, że za trzy tygodnie skończy się wojna. 27 marca wojskowi przywieźli Kinder Niespodzianki i czekoladę. To całkiem miły dzień".
Żołnierze ukraińscy często was odwiedzali?
Przychodzili raz na jakiś czas. Dowiadywaliśmy się od nich, co się dzieje na zewnątrz. My nie mieliśmy ani prądu, ani zasięgu, ani internetu. Kompletnie nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Wojskowi przynosili nam też zebrane przez siebie zapasy jedzenia czy wody. Pomagali, jak tylko mogli.
Cały świat obserwował jak Rosjanie równają Mariupol z ziemią, a wy nie mieliście pojęcia, że jest aż tak tragicznie.
Przez długi czas liczyliśmy, że jak to się w końcu skończy, wrócimy do swoich domów, do starego życia. Żołnierze zaczęli nam jednak pokazywać zdjęcia, jak wygląda Mariupol. Całkowicie zniszczone budynki, rozwalone drogi. Po tym, jak to zobaczyłem, przez 40 minut siedziałem w ciszy. Byłem w szoku.
Mieliście możliwość zobaczyć, jak wygląda teraz wasz dom?
Podczas ewakuacji przejeżdżałem koło naszego mieszkania. Został tylko szkielet budynku. A mieliśmy tak piękną ulicę, stare drzewa, siłownię, kilka sklepów, piękny park... Zniszczyli wszystko.
Wasza rodzina i bliscy są bezpieczni?
Niektórzy znajomi zostali wywiezieni do Rosji. Nie mają pracy, nic dobrego na nich tam nie czekało. Rodzice zostali w Mariupolu. Nie mam z nimi bezpośredniego kontaktu. Jedynie przez znajomych, którzy raz na jakiś czas dadzą znać, kiedy pojawia się zasięg. Wiem, że żyją.
Nie mogli się ewakuować z wami?
Nas ewakuowano bezpośrednio z Azowstalu. Autobus niestety nie wjechał do samego miasta, by zbierać innych ludzi.
Żołnierze z pułku Azow są w tragicznej sytuacji. Mieliście z nimi jakikolwiek kontakt?
Widzieliśmy się z nimi. Mówili nam, że nie mają leków, opatrunków, że jest bardzo dużo rannych. Szpital polowy, w którym znajdowali się poszkodowani, został zbombardowany. Na pewno wielu z tych, z którymi się widzieliśmy, już nie żyje.
Zwróciliśmy się już do wszystkich, do kogo mogliśmy. Nie chce mi się wierzyć w to, że zostali pozostawieni na śmierć. Świat musi pamiętać, że wojna może przyjść do każdego. Ja też nie wierzyłem, że nas to dotknie. Mam nadzieję, że ktokolwiek zrobi cokolwiek, żeby uratować tych chłopaków.
Nie baliście się, że rosyjscy żołnierze wedrą się do waszych schronów i zaczną was zabijać?
Myśleliśmy cały czas, że nas zabiją, że rozstrzelają. Rosjanie doskonale wiedzieli, gdzie jesteśmy. Wszystko mogło się wydarzyć. Staraliśmy się nawzajem uspokajać.
Jak wyglądał okres tuż przed waszą ewakuacją?
27 kwietnia pierwszy raz usłyszeliśmy, że jest szansa ewakuacji. Myśleliśmy, że to wydarzy się na drugi dzień, bo na zewnątrz zrobiło się jakoś spokojniej. Tymczasem znowu zaczęły się ostrzały, bombardowanie. Czekaliśmy kilka dni, aż ktoś po nas przyjdzie. Spakowaliśmy ubrania do walizek. Właściwie nie ubrania, a szmaty, bo po tylu tygodniach nie można tego nazwać ubraniami.
Z każdym dniem oczekiwania wszyscy tracili wiarę. Byliśmy rozczarowani. Myśleliśmy, że chyba jednak się nie uda. W pewnym momencie siedziałem przy ognisku i kolega spytał, o czym myślę. Powiedziałem, że o niczym, że mam pustkę w głowie. Dali nam nadzieję, którą z każdym dniem traciliśmy. Kiedy pytali mnie, co teraz, mówiłem, że co będzie, to będzie.
Jednak przyszedł dzień ewakuacji. Nie mieliście obawy, że to jakiś rosyjski podstęp?
Baliśmy się i to bardzo. Kiedy Rosjanie zabrali nas z Azowstalu, długo krążyliśmy. Zabrali nas na filtrację, gdzie sprawdzano, kim jesteśmy, czy ktoś z nas nie jest związany z wojskiem, czy nasi bliscy to nie są żołnierze. Sprawdzali dokładnie, jakie mamy tatuaże. To trwało bardzo długo.
Kiedy byliśmy jeszcze w schronie, moja żona wzięła udział w nagraniu, które zrobił pułk Azow. To wideo, które miało zaprzeczyć ruskiej propagandzie, że w podziemiach Azowstalu nie ma cywilów, kobiet, dzieci. Film obiegł internet i Rosjanie na filtracji rozpoznali moją żonę. Grozili, że nie przeżyjemy. Mówili, że możemy jeździć po całej Ukrainie, a i tak nas dopadną.
Byłem rozbierany, sprawdzanie wszystkiego trwało półtorej godziny. Włożyli do telefonu swoją kartę i sprawdzali dokładnie, jakie mam kontakty, jakie zdjęcia. Podłączali telefon do komputera, coś ściągali. Boję się, że mam w telefonie wgrany jakiś program do śledzenia. Że znają każdy mój krok, słyszą wszystko, o czym mówię.
Czytali wiadomości?
Mój telefon po dwóch miesiącach złapał sieć. Znajomi zaczęli pisać, pytać, czy żyję. A Rosjanie odpowiadali w moim imieniu, pisząc do moich bliskich: "spierdalaj". Potem usuwali te wiadomości. Zorientowałem się, że coś nie tak, kiedy znajomi po czasie pisali: "Roman, czy ty oszalałeś?". Nie wiedziałem, o co chodzi. Wtedy wysyłali mi screeny z naszej konwersacji z tą wulgarną wiadomością. Zrozumiałem, że to Rosjanie i ich "kultura".
Czy ktoś nie przeszedł filtracji?
Jedna kobieta nie została przepuszczona. Wcześniej służyła w policji, więc Rosjanie nie pozwolili jej przejść dalej. Nie wiem, co się z nią stało.
Znajomy z pracy opowiadał mi o swoim koledze, który też nie przeszedł filtracji. Cały czas przebywa w stworzonym przez Rosjan obozie. Ludzie śpią w namiotach, czasem w budynkach szkół. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle ich wypuszczą. Nie wiadomo, czy tamten facet żyje.
Co poczuliście, kiedy mogliście po dwóch miesiącach wyjść na powierzchnię?
Byliśmy szczęśliwi, poczuliśmy ogromny luz. W końcu zobaczyliśmy słońce. Wcześniej, kiedy na szybko wybiegaliśmy ze schronu, żeby uzupełnić zapasy, nikt w ogóle nie patrzył, co się dzieje. A w dniu ewakuacji okazało się, że trawa jest już zielona. Zaczęliśmy zwracać uwagę na to, co wcześniej nie robiło na nas wrażenia.
Na koniec trafiliście do Zaporoża, a stamtąd transportem zorganizowanym przez posła Witolda Zembaczyńskiego do Polski. Jesteś w wieku poborowym. Jak udało ci się opuścić Ukrainę?
Myślałem, że mnie nie wypuszczą, więc chciałem zostać z rodziną w Zaporożu. Trafiłem jednak na transport do Polski. Pan Korneliusz od posła Zembaczyńskiego, który był kierowcą autobusu i współorganizatorem wyjazdów, zapewniał mnie, że zrobi wszystko, żeby mnie przepuścili na granicy.
Byłeś jedynym mężczyzną w wieku poborowym w tym autobusie?
Tak. Poza mną było jeszcze dwóch emerytów.
Co było dalej?
Straż Graniczna zaczęła sprawdzać dokumenty. Miałem legitymację z Azowstalu, posprawdzali wszystko. Powiedzieli, że nie przepuszczą mnie do Polski. Pan Korneliusz i poseł Zembaczyński zaczęli działać. Tłumaczyli, że mam słaby wzrok, że siedziałem dwa miesiące w podziemiach, że i tak nie nadaję się do walki. Że potrzebuję pomocy psychologicznej. Rozmowy trwały bardzo długo. W końcu się zgodzili i pozwolili mi wyjechać z Ukrainy.
Co poczułeś po przekroczeniu granicy?
Byłem bardzo zmęczony. Jechaliśmy do Polski ponad trzy dni. Kiedy dojechaliśmy do Opola po prostu musiałem odespać ten czas. Kiedy już się wyspałem, wyszedłem na zewnątrz i poczułem ulgę. Opole bardzo mi się podoba. Czuję się tu akceptowany. Niedługo zaczynam pracę. Chcemy zostać w Polsce.
Jednak do dziś, kiedy latają samoloty, boję się. Zostało mi to z tyłu głowy, że zaraz będzie ostrzał.