Wiedział, jak wygląda śmierć. Przez krótkofalówkę słyszał ostatnie słowa chłopaków, ich ostatni oddech. A teraz sam leżał pod gruzami i czuł intensywny zapach pieczonego mięsa. To smażyło się jego ciało.
Chwilę wcześniej młody żołnierz zobaczył wymierzoną w jego pozycję lufę rosyjskiego czołgu. Potem był huk, a on poleciał w otchłań. Czuł jeszcze, jak spadają na niego kolejne odłamki zburzonego budynku. Potem nie było już nic. Hliba Stryzhko otoczyła ciemność.
Czekając na godzinę zero
Wojna zastała Hliba w Mariupolu. Osiem lat wcześniej, gdy Rosjanie anektowali Krym, a w Doniecku i Ługańsku tworzyli samozwańcze republiki, miał zaledwie 17 lat. Wtedy rwał się na wojnę, na którą poszli bracia i ojczym. Jego, świeżo upieczonego studenta, armia w 2014 roku jednak nie chciała.
Nie odpuścił. Zaczął pomagać jako wolontariusz, marząc o założeniu munduru. Cel miał jasny – dołączyć do elitarnej jednostki - piechoty morskiej.
- Jej hasłem są słowa "Zawsze wierny". Czułem, że to są wartości, z którymi chcę iść przez życie - mówi Hlib.
Jego marzenie spełniło się w 2021 roku. Po wielu testach i egzaminach został przyjęty. Potem były ćwiczenia i manewry na poligonach: - Chciałem wyszkolić się tak, by Ukraina była ze mnie dumna.
Nie przypuszczał, jak szybko będzie musiał zdawać najważniejszy egzamin w swoim dwudziestokilkuletnim życiu. Na początku 2022 roku żołnierze jego jednostki czuli wojnę nieomal namacalnie. Czekali tylko na godzinę zero. Ta wybiła 24 lutego.
Mariupol bardzo szybko stał się celem zmasowanego ataku Rosjan. Ostrzał artyleryjski, uderzenia z lądu, morza i powietrza - to wszystko stało się brutalną rzeczywistością.
- Kiedy to staje się codziennością, przyzwyczajasz się do życia w strachu, choć jest cholernie trudno – mówi Stryzhko. – Zasypiając, nie wiesz, czy jeszcze się obudzisz.
Zapasy szybko się kończyły. Któregoś dnia jego drużynie udało się złapać królika, innym razem znaleźli ptaka. To było czasem ich jedyne pożywienie. Zaczynało brakować wody. Wyprawa po nią oznaczała kilkukilometrową wędrówkę pod gradem pocisków.
- Gdy tak bardzo chce ci się pić, nie myślisz o bezpieczeństwie. Modlisz się tylko, żeby udało się ocalić zbiorniki z wodą - opowiada młody żołnierz.
Ciesz się, że boli. To znaczy, że żyjesz
Mariupol zamieniał się w morze ruin.
- Na naszych oczach budynek za budynkiem znikał z powierzchni ziemi. Dziś cztery piętra, jutro zero. Dziś dwa piętra, jutro dziura w ziemi. Miejsce, w którym stacjonowaliśmy, kilka dni wcześniej było jeszcze czteropiętrowym blokiem. Kiedy tam byliśmy, miał już piętro mniej - opowiada.
10 kwietnia Rosjanie skierowali atak prosto na nich. Na początek rozwalili jedno z pięter. Ranny został jeden z żołnierzy. Nic poważnego – opatrunek, chwila oddechu i wrócił do walki. Szczęściarz - znacznie więcej było przypadków, gdy ktoś umierał na oczach Hliba. Słyszał przez radio, jak koledzy wypowiadają ostatnie słowa, wydają z siebie ostatni oddech.
Stryzhkę dowódca wysłał na klatkę schodową, właściwie na to, co z niej zostało. Stamtąd był najlepszy widok na okolicę.
- Spojrzałem w prawo i zobaczyłem, że w naszym kierunku jadą rosyjskie czołgi. Lufa jednego z nich wycelowana była prosto w nas. Wystrzelił. Wszystko dookoła zrobiło się czarne – opowiada Hlib.
Poczuł intensywny zapach pieczonego mięsa. To smażyło się jego ciało.
- Spadłem z wysokości trzeciego piętra na piętro pierwsze. Czułem, jak sypie się na mnie gruz. Myślałem, że przyszła śmierć - wspomina.
Zapadł w ciemność. Kiedy się ocknął, pierwsze, co poczuł, to ból.
- To oznaczało, że żyję. Kiedy przez radiostację dowódca zapytał: "Hlib, żyjesz?", mogłem wyszeptać: "tak". Nawet nie wiesz, jak się wtedy cieszyłem - dodaje.
Walka o każdy oddech
Przysypanemu żołnierzowi z każdą minutą coraz trudniej było oddychać. Gruzowisko miażdżyło mu klatkę piersiową. Całe ciało wyło o ratunek. Do tego kompletnie nic nie widział.
- Myślałem, że oślepłem - wspomina Hlib.
Zrozumiał, że jedyną nadzieją, że koledzy go odnajdą, jest krzyk. Ale jak to zrobić, gdy nawet walka o kolejny oddech jest cierpieniem. Wiedział, że musi wytrzymać, bo inaczej umrze pod gruzami: - Powtarzałem sobie: to nie może się tak skończyć, nie po to wstąpiłem do piechoty morskiej.
I tego dnia śmierć go nie zabrała, zabrali go kumple, którzy przekopali gruzowisko. Zanieśli Hliba w bezpieczniejsze miejsce i opatrzyli tak, jak umieli. Do prowizorycznego szpitala mogli go jednak zanieść dopiero późnym popołudniem. Tam zajął się nim lekarz.
Hlib miał wiele ran na brzuchu, poważny uraz szczęki. Dobre wiadomości? Usłyszał, że będzie widział, bo wystarczyło przemyć mu oczy i oczyścić je z zakrzepłej krwi. Dla niego to był jednak koniec walki.
Gdy 21 kwietnia minister obrony Rosji Siergiej Szojgu meldował na Kremlu, że Mariupol został zdobyty, żołnierz piechoty morskiej Hlib Stryzhko leżał unieruchomiony w szpitalnym łóżku. Wtedy przyszli Rosjanie.
Zapomnij, jak się mówi po ukraińsku
- Byłem przygotowany, bo ktoś powiedział mi, że zaraz zabiorą mnie w inne miejsce – mówi Hlib. - Nie wiedziałem tylko, czy zrobią to sanitariusze, czy ktoś z ich armii. Oczy dalej mnie bolały, ledwo co widziałem. Bałem się - dodaje.
Pierwsze, co usłyszał od Rosjan, to to, że koniec z mówieniem po ukraińsku. To było zakazane.
- Powiedzieli mi po prostu: zapomnij, jak się mówi w twoim języku. Chcesz opieki, chcesz pomocy, to mów po rosyjsku – opowiada Hlib.
Zaraz dodaje, że ta "pomoc" była mocno ograniczona. Nikt nie opatrywał mu ran, a pielęgniarki, które miały go karmić, oskarżały go, że to przez takich jak on młodzi Rosjanie giną w Ukrainie.
- Leżałem i czekałem, co się stanie. Nie mogłem się ruszyć choćby na centymetr, tak bardzo wszystko mnie bolało – mówi żołnierz. - Byliśmy pilnowani przez rosyjskich żołnierzy, którzy straszyli, że i tak nie wyjdziemy stąd żywi. Towarzyszył mi ciągły strach, co do cholery będzie dalej.
Jedyny lekarz, jaki do niego przyszedł był dentystą. Wezwali go dopiero po wielogodzinnych błaganiach Hliba. Okazało się, że i nos, i szczęka zaczęły się źle zrastać.
- To była jedyna pomoc, jaką dostałem od Rosjan - zaznacza.
Dni zlewały się ze sobą. W końcu nadszedł dzień, w którym Rosjanie zabrali kliku rannych.
- Przyszli z listą, a ja na niej byłem - mówi Hlib.
Kiedy wsadzili Ukraińców do autobusu, zorientował się, że jest jedynym ciężko rannym. Pozostali byli w stanie chodzić o własnych siłach. Hlib został wyniesiony ze szpitala na prześcieradle wprost do autobusu. To wtedy usłyszał, że zabierają ich do aresztu w Doniecku, skąd trafią do więzienia.
- Całą drogę leżałem na podłodze, pomiędzy fotelami i zastanawiałem się, co będzie dalej - mówi.
W areszcie lekarz dokonał selekcji jeńców na lekko, średnio i poważnie rannych. Hlib był w trzeciej grupie: - Pytaliśmy, co się teraz z nami stanie. Mnie powiedzieli, że nie ma ze mnie żadnego pożytku.
Dlatego był pełen najgorszych przeczuć, gdy po kilku dniach wsadzili go do ambulansu i ruszyli w stronę rosyjskiego miasta Taganrog. Potem przetransportowano go samolotem na Krym. A tam zdarzył się cud. Usłyszał, że dojdzie do wymiany jeńców. Inni nie mieli tyle szczęścia. W połowie kwietnia w niewoli było 700 żołnierzy ukraińskich.
27 kwietnia trafił do rejonu zaporoskiego. Podszedł do niego mężczyzna. Hlib w końcu usłyszał ojczysty język i słowa: jesteś w Ukrainie, jesteś wolny.
Rozpłakał się.
Wiedziałem, że wrócę. Żywy albo martwy
Dopiero wtedy przetransportowano go do szpitala z prawdziwego zdarzenia. Wcześniej, przez ponad dwa tygodnie, czuł się bezbronny, bardziej niż kiedykolwiek. Wiedział, że Rosjanie mogą z nim zrobić wszystko, co tylko by chcieli.
- Byłem pewien, że wrócę do Ukrainy. To była tylko kwestia czasu. I mojego stanu zdrowia. Nie wyobrażałem sobie, że nie wrócę do mojego kraju. Pytanie tylko: żywy czy martwy - mówi.
Hlib jest teraz w Kijowie. Powoli wraca do zdrowia. Wie, że koledzy, z którymi ramię w ramię walczył w Mariupolu, są nadal w rosyjskiej niewoli. Także w więzieniach.
- To bardzo ważne, by nie tylko o nich pamiętać i być z nich dumnym, ale by ich wspierać realną pomocą. By pomóc uwolnić ich z rąk Rosjan. Muszą wrócić do Ukrainy i dalej walczyć - mówi Stryzhko. – Ja wrócę na front, gdy tylko będę mógł znów chwycić za broń. Będę walczył, dopóki ostatni rosyjski żołnierz nie opuści Ukrainy.
***
W ostatnich dniach maja prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski po raz pierwszy od 24 lutego opuścił obwód kijowski. Odwiedził żołnierzy walczących na wschodzie kraju. - Chcę podziękować za służbę każdemu z was. Ryzykujecie własnym życiem dla nas i naszego państwa. Dziękuję wam za obronę niepodległości Ukrainy – mówił prezydent. Równocześnie po raz kolejny zaapelował do państw Zachodu o dostawy broni. Żołnierzy, takich jak Hlib Stryzhko, których dewizą jest "Zawsze wierny", Ukraina ma.
Żaneta Gotowalska jest dziennikarką Wirtualnej Polski