Sebastian Kościelnik: Czuję się przez Beatę Szydło oszukany
Beata Szydło zapewniała mnie w liście, że będziemy potraktowani równo. Nic z tego listu się nie potwierdziło - mówi Sebastian Kościelnik. Sześć lat temu był uczestnikiem kolizji z rządową limuzyną, wiozącą ówczesną premierkę Polski. Rok temu, w następstwie wydarzeń po wypadku, dołączył do PO. Niedługo ws. kolizji zapadnie kolejny wyrok. Wysłucha go człowiek, w którego życiu przez te sześć lat zmieniło się dosłownie wszystko.
10 lutego 2017 roku Sebastian Kościelnik zamierza skręcić z ul. Powstańców Śląskich w ul. Elizy Orzeszkowej w Oświęcimiu. Pierwszy samochód z rządowej kolumny mija jego Fiata Seicento. Młody mężczyzna rusza i w tym momencie w jego auto uderza rządowe audi A8. Limuzyna wpada w drzewo. Beata Szydło doznaje m.in. złamań mostka i żeber.
Zaraz po wypadku politycy PiS - z szefem MSWiA Mariuszem Błaszczakiem na czele - mówią w mediach, że winnym zdarzenia jest 20-letni maturzysta.
W 2020 roku sąd w Oświęcimiu uznaje, że Kościelnik nieumyślnie naruszył przepisy ruchu drogowego. Sędzia wskazuje jednak na brak sygnałów dźwiękowych kolumny BOR i warunkowo umarza postępowanie.
Zarówno prokuratura, jak i obrońca odwołują się od tej decyzji.
Już po wyroku pierwszej instancji oficer BOR, który w 2017 roku brał udział w wypadku, przyznaje, że on i pozostali funkcjonariusze składali w śledztwie fałszywe zeznania. Kolumna - jak opowiada - jechała bez sygnałów dźwiękowych.
Prokurator Rafał Babiński ocenia, że zeznania oficera "nie wnoszą nic do sprawy w zakresie ustalenia stanu faktycznego".
Proces odwoławczy trwa w Sądzie Okręgowym w Krakowie. Na luty zaplanowane są mowy końcowe.
Paweł Figurski: Analizuje pan jeszcze ten zimowy wieczór sprzed sześciu lat?
Sebastian Kościelnik: Te migawki są ze mną cały czas, nie sposób ich zapomnieć. Wracałem wtedy do domu z kina, gdzie kupiłem bilety na seans. Chciałem pojechać skrótem, z którego zawsze korzystałem. Już wyjeżdżając z galerii, widziałem z daleka migające światła. Chwilę później ustawiłem się na jezdni, by skręcić w lewo. Stwierdziłem, że należy poczekać. Pamiętam, jak przejechał pierwszy samochód. Przejechał to za mało powiedziane, on przeleciał. W momencie, gdy zaczynałem skręcać i wyłoniło się drugie auto, to to pierwsze było już na wysokości dworca, około 300 metrów dalej.
Pamięta pan swoją reakcję po zderzeniu?
Szok, nie wiedziałem, co się wydarzyło. Myślałem, że uderzyła we mnie ciężarówka. Potężny huk. Zrobiło się zamieszanie, zaczęli biegać ludzie w garniturach. Nie docierało do mnie, co się stało. W momencie, gdy odpinałem pasy i chciałem wyjść sprawdzić, czy należy komuś udzielić pomocy, podbiegła jakaś postać. Usłyszałem komendę: "Proszę nie wysiadać z samochodu".
Ta osoba nie spytała pana o stan zdrowia?
Nie.
Zjechały się służby. Siedziałem w samochodzie około godziny. Mocno zmarzłem. Nie czułem bólu, adrenalina robiła swoje.
Nie wiedział pan, kto był w drugim samochodzie?
Dowiedziałem się od jednego ze strażaków. Skomentował dosadnie: "No, będziesz miał prze...ane". A policjant z drogówki sugerował, że na miejscu będę ukarany jako współwinny.
Zadzwonił pan do swoich bliskich?
Zdążyłem tylko wysłać smsa do mamy. "Miałem wypadek, włącz telewizor". Potem rozładował mi się telefon.
Po godzinie policjanci pozwolili mi iść do samochodu mamy, która przyjechała na miejsce. Dostałem koc termiczny, siedzieliśmy w milczeniu. Ale po kilku minutach przenieśli mnie do radiowozu, a potem przewieźli do szpitala.
Tego, co nastąpiło potem, do dziś nie potrafię zrozumieć.
W szpitalu pobrali mi próbki krwi na obecność alkoholu i narkotyków, ale nikt mnie nie zbadał. Chwilę czekaliśmy na policjantów z Wadowic, którzy zawieźli mnie do komisariatu na spotkanie z prokuratorem. Nie znali drogi, instruowałem ich, jak dojechać do szpitala, a potem na komisariat.
Na komisariacie przez pół godziny nic się nie działo, w końcu jakiś policjant…przetransportował mnie znów na miejsce wypadku, tłumacząc, że to tam przesłucha mnie prokurator. Nie znałem procedur, więc uznałem, że tak musi być.
Dojechaliśmy, policjant zatrzymał się przed taśmami, gdzie stali dziennikarze i powiedział, że za chwilę wróci i mam tam czekać.
Dziennikarze pana rozpoznali?
Tak. Jeden z nich wiedział na pewno, że to ja, bo widział, jak wcześniej wychodziłem z seicento. Wypierałem się wtedy, przekonywałem, że to nie ja. Stanąłem przy radiowozie i czekałem. Tak upłynęło z 40 minut.
Jakie myśli przelatują wtedy przez głowę? Uznał pan, że strażak ma rację?
Obserwowałem to wszystko i nie dowierzałem. Pełno dziennikarzy, kamer, policji. Byłem przerażony.
W końcu wrócił ten policjant i zawiózł znów na komisariat. Tam czekałem w zimnym pokoju z otwartymi drzwiami, aż wreszcie jakiś inny policjant powiedział, że decyzją prokuratora zostaję zatrzymany. W kolejnym pomieszczeniu kolejni policjanci sporządzili protokół z zatrzymania. Trochę to trwało, nie potrafili prawidłowo wpisać danych.
Około 23.00 dostałem herbatę, ale nie zdążyłem jej wypić, bo zabrali mnie na przesłuchanie. Dwaj policjanci sugerowali w jego trakcie, że jeśli się przyznam, to dostanę mniejszy wyrok.
Wiedział pan, do czego ma się przyznać?
Nie pamiętam tego. W pewnym momencie weszło dwóch mężczyzn w garniturach. Podejrzewam, że z ABW. Stanęli pod ścianą i patrzyli na mnie bez słowa. Potem kazali wyjść policjantom.
Dalszego przebiegu nie pamiętam. Coś podpisałem. Pogodziłem się z myślą, że spędzę 48 godzin na "dołku", co byłoby absurdalne. Podstawą zatrzymania miało być to, że mógłbym utrudniać śledztwo, a przecież od początku współpracowałem ze służbami. Na szczęście ktoś się połapał i mnie zwolniono. Wyszedłem z komisariatu około pierwszej w nocy.
Na żadnym etapie nie informowano pana o prawie do adwokata?
Wielokrotnie padło wręcz stwierdzenie, że nie jest mi on do niczego potrzebny. Analizowałem to potem z moim obrońcą. Gdyby on mi wtedy towarzyszył, to mogło nawet nie dojść do zatrzymania albo zostałbym wcześniej zwolniony. Nie było podstaw, by przesłuchiwać mnie o godzinie 23.00. Mogło to być zrobione następnego dnia.
Po pierwszej w nocy z piątku na sobotę dotarł pan do domu. I padł ze zmęczenia?
Zasnąłem dopiero kolejnej nocy, z soboty na niedzielę. W noc po wypadku wszystko analizowałem, każdy szczegół. Szukałem pomocy w internecie, adwokata. To samo robili moi rodzice, cała rodzina. W końcu mój ojciec, który mieszka w Norwegii, skontaktował się z posłem Markiem Sową z PO. Słynną konferencję ministra Mariusza Błaszczaka, podczas której przesądził o mojej winie, oglądałem w biurze poselskim posła Sowy. Jeden z lokalnych adwokatów zaproponował pomoc, ale - widząc zaangażowanie polityków władzy - wycofał potem tę propozycję. W końcu zadzwonił do mnie mec. Władysław Pociej i podjął się sprawy.
Gdzieś wypłynął mój adres zamieszkania. Przez trzy dni dziennikarze stali przed blokiem. Siedziałem zabunkrowany w mieszkaniu i myślałem, jak wielkie "szczęście" mnie spotkało. Jak wielkiego pecha trzeba mieć, żeby znaleźć się w takiej sytuacji?
Dlatego potem poszedł pan do pracy w kolekturze totolotka?
Akurat tam nigdy szczęścia nie szukałem. Był wakat, więc się zgłosiłem. Z czasu pracy w kolekturze pamiętam zabawną sytuację. Pewnego dnia wszedł pan, który powiedział, że przyjechał specjalnie z Lublina, by mi pogratulować siły, uścisnąć dłoń i życzyć powodzenia.
Gdyby mógł pan cofnąć czas…
Do tego wypadku doszło, więc nie ma sensu gdybać. Szczerze, nie zmieniłbym nic. Doświadczam niesamowitej lekcji. Mało kto, żyjąc zwykłym życiem, nagle zostaje przesłuchany przez prokuraturę, ma kontakt z ABW i jest uczestnikiem szeregu dziwnych zdarzeń.
"W OCZACH PROKURATURA WIDZĘ PUSTKĘ"
Pana pierwszy kontakt z władzą nastąpił, gdy funkcjonariusz BOR zakazał wyjścia z samochodu, nie interesując się pana stanem. Potem te kursy na komisariat i z powrotem, przesłuchania, w końcu minister Błaszczak ogłaszający całej Polsce, że kierowca seicento przyznał się do winy. Jak nastawić się na walkę z aparatem państwa, gdy chwilę wcześniej po prostu wracało się z kina do domu?
Trzeba wytrwale powtarzać to, co faktycznie miało miejsce i co potwierdzało też wielu świadków. To np. kwestia sygnałów dźwiękowych, którą próbowano wielokrotnie manipulować. Powtarzano, że słuchałem głośno muzyki, że miałem słuchawki w uszach. Mówiono też, że mogłem celowo doprowadzić do wypadku. To wszystko były kłamstwa, z którymi musiałem walczyć.
Na samym wypadku się nie skończyło. Doszła kwestia zbiórki. Ktoś postanowił zebrać pieniądze na nowy samochód dla mnie. Odebrałem to bardzo pozytywnie, bo widziałem sprzyjającą mi reakcję społeczeństwa. Osiem tysięcy osób wpłaciło pieniądze. Organizator jednak zabrał pieniądze i z tego powodu, choć formalnie nie miałem ze zbiórką nic wspólnego, zaczęły się kolejne problemy. Byłem w tej sprawie przesłuchiwany trzykrotnie. Biuro Spraw Wewnętrznych Policji sprawdzało też, dlaczego w dniu wypadku zostałem pozostawiony na 40 minut wśród dziennikarzy. Zorganizowano nawet konfrontację między mną a policjantem. Odbyła się jedna rozprawa ws. przekroczenia uprawnień, na niej zarządzono 15-minutową przerwę, a potem sędzia odczytał kilkunastostronicowe uzasadnienie umorzenia. Nadal też toczy się sprawa niszczenia dowodów w głównym śledztwie.
W jednym z wywiadów mówił pan, że był śledzony i podsłuchiwany. Podjął pan jakieś kroki w tej sprawie?
To były moje przypuszczenia. Jestem przekonany, że były one zasadne, jednak nie podjąłem żadnych formalnych kroków. Wiem, że cokolwiek bym nie zrobił, skończyłoby się to umorzeniem.
Unikam wrażliwych tematów, rozmawiając przez telefon. Doliczyłem się 15 sytuacji, gdy rozmawiałem przez telefon i nagle pojawiał się trzeci głos i na pewno nie było to tło mojego rozmówcy. Były też dziwne zakłócenia. Wymieniłem aparat na inny i po tygodniu również działy się dziwne rzeczy.
Mój sąsiad, o którym mówimy, że jest osiedlowym monitoringiem, zaobserwował samochody na krakowskich i warszawskich tablicach, które zaczęły parkować przed moim blokiem w Oświęcimiu. Widział, że gdy ja wyjeżdżałem, one ruszały za mną. To nie były urojenia.
Dostałem też informacje, że służby weryfikowały członków mojej rodziny w IPN. Chyba nic nie znaleziono, bo pewnie wyszłoby to w TVP Info.
Cały czas mówimy o wypadku dwóch samochodów, w którym nikt nie zginął.
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że ta sprawa ma wymiar polityczny. Przecież szef Prokuratury Okręgowej w Krakowie odsunął trzech prokuratorów od tego śledztwa i sam przejął sprawę. Sam przyjeżdża na każdą rozprawę. Szef prokuratury!
Kiedy poczuł pan zmęczenie tą sprawą?
Takie uczucie miałem podczas wygłaszania mów końcowych w sądzie w Oświęcimiu. Mocno uderzyły mnie słowa prokuratora Rafała Babińskiego. Pytał, dlaczego nie podziękowałem kierowcy BOR za uratowanie życia i nie przeprosiłem premier Beaty Szydło za spowodowanie uszczerbku na jej zdrowiu.
Prokurator przekroczył granicę przyzwoitości, zagotowałem się. Rozumiem, że występuje z aktem oskarżenia i musi forsować swoje ustalenia, by przypisać komuś zarzucane czyny, ale powinien się kierować obiektywizmem. Przypomnę, że jest bardzo dużo przesłanek ku temu, by całkowicie obalić wersję śledczych. Nie ma pewności, że tylko ja mogę być winny. Tego obiektywizmu nie ma.
Patrzył pan w oczy prokuratora Babińskiego?
Tak.
I co pan zobaczył?
Pustkę.
To mocne stwierdzenie.
Powtórzę, widziałem pustkę i słyszałem słowa wyryte na pamięć i recytowane.
Prokurator Babiński nie wierzy w to, co mówi?
Tego stwierdzić nie mogę. Dziwię się, że postanowił zająć się tą sprawą osobiście, bo to nadal tylko wypadek komunikacyjny, gdzie pani premier nie była kierowcą, tylko osobą przewożoną.
W trakcie bitwy pan kontra państwo przyszło zaskoczenie. Skruszony funkcjonariusz BOR, który przyznał po latach, że składał fałszywe zeznania.
Dla mnie to było potwierdzenie tego, co cały czas powtarzam: tej limuzyny tam nie powinno być, pojazdy nie były uprzywilejowane i tylko ochrona pani premier słyszała sygnały dźwiękowe.
Dla prokuratury nie ma to jednak znaczenia.
Skwituję to ciszą.
Prokuratura wciąż szuka. W ubiegłym roku jeszcze raz – pięć lat po wypadku - skierowała seicento do badań. Ekspertyzy miały dać odpowiedź, czy kierunkowskazy były sprawne. Po wymianie akumulatora okazało się, że instalacja elektryczna działa.
Auto od sześciu lat jest zatrzymane jako dowód w sprawie. Nie mogę z niego korzystać, ale każdego roku muszę opłacać składkę OC. To 350 zł. Nieduże pieniądze, ale jednak absurd. Od 2018 roku mam plan oddania seicento na WOŚP. Zawsze, gdy już jest blisko, przychodzi pismo, że auto nadal jest potrzebne śledczym jako dowód. Nie mogę z tym nic zrobić, dopóki sąd mi nie zwróci samochodu.
Mam nadzieję, że policja nie wystawi mi rachunku za korzystanie z jej parkingu. Do tego jeszcze kwestia opłaty za parking dla rządowego audi.
Ale to już pokryje Skarb Państwa.
Tu może być różnie. Prokurator Babiński w apelacji podniósł, bym to ja pokrył koszty procesu.
Przecież to setki tysięcy złotych.
Trudno ocenić, jak ogromne są to koszty. Myślę, że około miliona złotych, dla mnie niemożliwe do zrealizowania. Sąd rejonowy orzekł, że przechodzą na Skarb Państwa, natomiast prokurator chce zrzucić je na mnie. Odczytuję to jako ewentualną dodatkową karę.
Nie wiem, co jest intencją prokuratora. Jeśli opinia publiczna w momencie ogłoszenia wyroku pozna rzeczywisty koszt tego postępowania, to może ją to zbulwersować. Może w takiej sytuacji lepiej nie obciążać podatników, tylko kierowcę z seicento?
ZNICZ PRZY LIPIE W OŚWIĘCIMIU
Jeździ pan samochodem?
W momencie wypadku miałem prawo jazdy od 2,5 roku i przejechane 100 tys. kilometrów. Od razu po wypadku dalej jeździłem, nie miałem obaw, ale przez kilka miesięcy, skręcając w lewo, patrzyłem w lusterko, upewniając się, czy ktoś nie nadjeżdża. Podkreślę, że kierowca nie ma takiego obowiązku. Zostało mi jednak to, że niezależnie od pogody jeżdżę z uchylonym oknem. Chcę lepiej słyszeć otoczenie.
Z Oświęcimia wyprowadził się pan do Olsztyna. Daleko od Małopolski.
Chciałem odpocząć, wyciszyć się, zmienić otoczenie. Rozpocząłem tam studia prawnicze. Teraz mieszkam z narzeczoną w Poznaniu, kontynuuję naukę na studiach zaocznych w Olsztynie i pracuję jako konsultant w salonie Play. Pracowałem też jako kelner i barman.
Jest pan rozpoznawany?
W barze bardzo często mnie rozpoznawano. Musiałem też przez to zmienić pracę, bo kilku gości przychodziło do mnie codziennie pogadać o polityce, a z każdym wypitym przez nich kuflem było to trudniejsze.
Poszukując pracy w Olsztynie, też w salonie operatora telekomunikacyjnego, dostałem informację, że nie mogą mnie przyjąć ze względu na moją "niejasną sytuację prawną".
Utkwiła mi w pamięci historia z Oświęcimia. Szedłem rano do pracy i zaczepiła mnie starsza kobieta. Chwyciła za ramię i powiedziała, że powinienem iść na kolanach do Częstochowy i przepraszać panią Beatę, że jej taką krzywdę uczyniłem.
Ten wypadek nadal jest w pamięci mieszkańców Oświęcimia. Co roku 10 lutego ktoś zapala znicz przy lipie, na której zatrzymała się rządowa limuzyna. Jestem bardzo ciekaw, kto to robi i dlaczego.
"Całe moje życie wywróciło się o 180 stopni" - tak mówił pan rok temu, w piątą rocznicę wypadku. Czy perspektywy czasu to była to zmiana na plus czy minus?
W ten sposób nigdy tego nie rozpatrywałem. Wcześniej byłem zamknięty w mojej lokalnej społeczności w Oświęcimiu. Na pewno zacząłem inaczej patrzeć na świat. Postanowiłem wyciągnąć z tej sytuacji coś pozytywnego. Zacząłem interesować się życiem politycznym.
Wypadek nadal siedzi mi w głowie. Od kilku lat co miesiąc muszę stawiać się w sądzie lub prokuraturze. Odbił się też na zdrowiu. Stres spowodował wiele złego. Zaraz po zdarzeniu miałem sparaliżowaną prawą część twarzy. Napięcie wpłynęło na porażenie nerwów twarzowych. Mam na to opinie neurologów.
Plus czy minus? Nie przeważając w jedną albo drugą stronę, nazwałbym to odmianą. Żyłem tym, co działo się w szkole, nie miałem sprecyzowanych planów i z dnia na dzień musiałem dojrzeć.
Gdyby po procesie miał pan możliwość powiedzenia czegoś Beacie Szydło, co by to było?
Nie wiem, czy chciałbym rozmawiać z byłą panią premier. Ona całkowicie się od tego odcięła. Zasłania się, zgodnie z prawdą, że była tylko świadkiem.
Chyba nie chciałbym z nią rozmawiać przez list, który do mnie wysłała zaraz po wypadku.
Napisała: "Rozumiem, że podświadomie może się Pan obawiać, że w związku z pełnioną przeze mnie funkcją, w postępowaniu nie będziemy traktowani równo. Piszę do pana także, żeby zapewnić, że z mojej strony jest oczekiwanie, że ta sprawa będzie potraktowana jak każde inne takie zdarzenie".
I z perspektywy sześciu lat czuję się przez Beatę Szydło oszukany.
Zaraz po wypadku nie wiedziałem, co mam zrobić, jakie podjąć kroki, jak się w tym wszystkim zachować. Dostaję list, w którym premier zapewnia mnie, że wszystko będzie transparentne i jesteśmy równi. Czuję się lepiej. Ale mija rok, drugi, trzeci i nic, co było zawarte w tym liście, nie potwierdza się.
Wyobrażam sobie jedną sytuację, w której mógłby pan jej to powiedzieć prosto w oczy. Sebastian Kościelnik decyduje się na start w wyborach do Sejmu, Beata Szydło postanawia wrócić z Brukseli do polskiej polityki i oboje spotykacie się jako główni konkurenci w okręgu oświęcimskim.
Ciekawa perspektywa, może nawet trochę kuriozalna. Może to byłby dodatkowy argument za kandydowaniem. Byłoby to jednak dla mnie ogromnym wyzwaniem podjąć rękawicę z doświadczonym politykiem.
Zderzyć się.
Mogłoby to być nagłówkiem do relacji z naszej debaty.
Był maturzysta z Oświęcimia dorabiający w kolekturze Lotto, a teraz jest członek największej partii opozycyjnej, przemawiający na konwencji... Przyszły poseł?
To się okaże. Sam nie chcę się deklarować. Dostaję jednak sygnały, np. na Twitterze, że powinienem kandydować. Na razie nie dostałem propozycji, nie rozmawiałem też na ten temat z nikim z partii.
Już pan odpowiada jak polityk, na około.
Zapisując się do Platformy, chciałem działać, zmieniać kraj, nie myślałem o byciu posłem.
Jest pan rozpoznawalny, dla elektoratu swojej partii jest pan nawet pewnym symbolem - bohaterem walki z władzą. Co, jeśli przyjdzie Donald Tusk i powie: "Sebastian, musisz"?
Gdyby padła taka propozycja i PO chciałaby, żebym spróbował, to podejrzewam, że bym na nią przystał.
Reakcja może być jednak panu nieprzychylna. "O, miał wypadek z Szydło i na tym chce się wybić". Byłby pan wymieniany w jednym szeregu z celebrytami, którzy weszli do Sejmu, bo wcześniej pokazali twarz w Big Brotherze.
To jest problem. Widziałem to w komentarzach, gdy wyszło na jaw, że zostałem członkiem PO. Sugerowały, że próbuję zbić kapitał polityczny i wykorzystując wypadek chcę wdrapać się na listy. Tak nie jest. Ten wypadek się zdarzył, proces się ciągnie, to wszystko przywarło do mnie i będzie mi towarzyszyć całe życie.
Będę próbował zmienić to, żeby nie być kojarzonym tylko z wypadkiem, ale zdaję sobie sprawę, że będzie to trudne. Na pewno nie chciałbym iść do Sejmu tylko dla stołka.
To co chce pan zrobić? Wymieni pan trzy rzeczy?
Na bazie swoich doświadczeń chciałbym uregulować kwestię uprzywilejowania pojazdów - nie tylko rządowych, ale też służby zdrowia, policji i straży pożarnej. W moim przypadku rządowy samochód był quasi uprzywilejowany, bo stosował tylko połowę sygnałów, czyli świetlne, bez dźwiękowych. Do wielu wypadków z udziałem karetek czy wozów strażackich dochodzi, gdy zawodzą sygnały. Zadbałbym o dodatkowe szkolenia dla kierowców. Zwróciłbym też uwagę na liczbę polityków korzystających z uprzywilejowanych pojazdów. Jest ich za dużo.
Chciałbym zmian w sądownictwie. Chodzi o wybór sędziów przydzielanych do spraw. Jest niby słynny "ziobrolotek", ale reguły jego działania są niejasne.
Chciałbym zmian w edukacji, które spowodują, że młodzi ludzie zainteresują się sprawami publicznymi. Teraz nie mają poczucia, że idąc na wybory mają wpływ na rzeczywistość. Rozwiązaniem nie jest podręcznik do Historii i Teraźniejszości. Od początku edukacji powinny być zajęcia wpajające nawyk uczestnictwa w głosowaniu i w ten sposób decydowania o losach kraju.
Dlaczego uważa pan, że Platforma Obywatelska jest to w stanie zrobić?
Zapisałem się do Platformy, bo przeszła przemianę. Wcześniej miała wydźwięk konserwatywno-liberalny z akcentem na to pierwsze słowo. Od kilku lat to się zmienia, partia jest bliżej liberalnego podejścia, choćby do aborcji czy związków homoseksualnych. Państwo nie powinno w tym zakresie niczego zakazywać. Uważam, że PO ma potencjał do wprowadzenia tych zmian. Czas wyjść z tego zaścianka.
To jakaś forma odwdzięczenia się Platformie za pomoc, której udzieliła panu po wypadku?
Można to tak odbierać, ale naprawdę tak nie jest. Nigdy nikt z PO nie sugerował, że powinienem się za coś odwzajemnić. Po wypadku to głównie rodzice szukali pomocy. Próbowali z każdej strony, ale odpowiedź przyszła tylko z PO, od posłów Marka Sowy i Borysa Budki.
W partii czuję rozpoznawalność, ale na razie nie ma ona przełożenia na decyzje wyborcze. Dopóki ktoś pierwszy nie zwróci się do mnie z propozycją kandydowania, to ja nie chcę się wpychać. Mogłoby to być źle odebrane.