Sado-populizm: klucz do sukcesu rządu Tuska [OPINIA]
Na pytanie, czy wyborcy koalicji rządzącej mogą być usatysfakcjonowani rocznym sprawowaniem przez nią władzy, należy odpowiedzieć, że umiarkowanie. Dlaczego? Bo z kampanijnych obietnic została zrealizowana zdecydowana mniejszość - pisze dla Wirtualnej Polski prof. Marek Migalski.
13.12.2024 09:20
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Nie ma sensu porównywać choćby słynnych "100 konkretów na pierwsze 100" Donalda Tuska z rzeczywistością, bo po prostu 3/4 z nich po 365 dniach nadal widnieje tylko na papierze. Oczywiście, spełniona została najważniejsza – odesłanie PiS od ław opozycji. Ale do co reszty – są powody do niezadowolenia.
Gdyby zapytać respondentów, jakich najbardziej posunięć władzy im brakuje, to pewnie wspominaliby coś o służbie zdrowia, cenach żywności, opłatach za prąd czy gaz. Ale postawię hipotezę, że tym, czego najbardziej pragnęliby zwolennicy "koalicji 15 października", są fizyczne cierpienia polityków Zjednoczonej Prawicy i psychiczne jej wyborców.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wiem, że brzmi to strasznie, ale w większości krajów zachodnich ta negatywna emocja – chęć zdawania bólu realnego i symbolicznego przeciwnikom politycznym – jest jedną za najważniejszych w życiu społecznym.
Timothy Snyder nazywa ją "sado-populizmem" i analizuje na przykładzie działań Donalda Trumpa i Władimira Putina. Ja stosuję do opisu szerszego zjawiska obecnego praktycznie w każdej demokracji zachodniej. Konstytutywnym fenomenem polityki w tych krajach jest właśnie upokarzanie przeciwników rządu – zarówno w słowach, jak i w czynach.
"Realny i symboliczny ból"
Władza zadaje realny i symboliczny ból oponentom – i zyskuje dzięki temu poparcie w swoim segmencie elektoratu. W Polsce za czasów rządów PiS jego prominentni politycy najpierw wprowadzali jakieś prawo, które uderzało w wartości lub nawet interesy opozycji, a potem – gdy ta podnosiła alarm – cieszyli się, kwitując wszystko hasłem: "Słychać wycie? Znakomicie".
Takie działania spotykały się z aprobatą, a nawet entuzjazmem, dużej części zwolenników Zjednoczonej Prawicy. Gdy widzieli oni, że "lewactwo" i "lemingi" krzyczą o niesprawiedliwości i łamaniu prawa, jedynie zacierali ręce i prosili władzę o więcej. Gdy posłanki Lewicy były bite i traktowane gazem na marszach Strajku Kobiet, to takie zachowania policjantów znajdowały poklask wśród wyborców Jarosława Kaczyńskiego.
Piszę o tym w kontekście rocznicy obecnego rządu nie bez przyczyny i związku. Otóż jeśli ktoś myśli, że szpitalne zdjęcia posła Romanowskiego czy Zbigniewa Ziobro wzruszą kogoś po "demokratycznej" stronie, to bardzo się myli. Jest dokładnie odwrotnie – gros zwolenników gabinetu Tuska czerpie satysfakcję z takich obrazków i chce ich więcej. Brzmi to okrutnie, ale władza popełni błąd nie w przypadku kontynuowania ostrych rozliczeń ancien regime’u, lecz w przypadku ich zaniechania. Antypisowski elektorat chce widzieć polityków poprzedniej władzy w więzieniach i jeśli nie doczeka się tego, uzna swoich reprezentantów za fujary i fajtłapy, za polityków niedotrzymujących kampanijnych obietnic, za słabeuszy.
To ostatnie jest ważne – jeśli ministrowie rządu Tuska będą mieć pełne gęby frazesów o wymierzaniu sprawiedliwości ludziom Kaczyńskiego i Ziobry, ale w praktyce niewiele w tej kwestii zrobią przez cztery lata, to pewna część wyborców "koalicji 15 października" może dojść do wniosku, że są nieudacznikami i tchórzami. A z takimi lepiej nie trzymać – zwłaszcza, jeśli po drugiej stronie mogliby dostrzec polityków gotowych do najgorszych nawet rzeczy. Wówczas mogą oni uznać, że lepiej trzymać z tymi drugimi, bo to bezpieczniejsze i bardziej opłacalne.
Bilans roku rządów nowej ekipy warto widzieć także z tej perspektywy – umiejętności (lub jej braku) zadawania przeciwnikom bólu zarówno symbolicznego, jak i fizycznego. Nie należy się przy tej ocenie kierować tym, co ludzie sami o sobie mówią. Oczywiście, że będą publicznie twierdzić, iż chcą zakończenia wojny polsko-polskiej, ale to nieprawda: chcą w niej zwycięstwa swojej strony, a nie jej końca. Ta partia z duopolu PO-PiS, która pierwsza uwierzyłaby w owe autodeklaracje swoich elektoratów, skazałaby się na przegraną.
W dużej mierze o tym, czy obecna koalicja utrzyma się u władzy także po 2027 roku, rozstrzygnie to, jak skutecznie i spektakularnie rozprawi się z poprzednikami. Jeśli zrobi to skutecznie i widowisko, ku uciesze swych zwolenników, ma szanse na rządzenie przez kolejną kadencję. Jeśli jednak zawiedzie w tej materii, to za kilka lat sama będzie ostro rozliczana przez dzisiejszą opozycję, gdy ta dojdzie już do władzy. Nie mam żadnych wątpliwości, że ludzie Kaczyńskiego i Ziobry nie rozczarowaliby swoich wyborców, którzy dziś marzą o jednym – zobaczyć Tuska, Hołownię, Czarzastego i ich przybocznych w więzieniach i szpitalach. A może nawet w gorszych miejscach.
Dla Wirtualnej Polski prof. Marek Migalski
Marek Migalski jest politologiem, prof. Uniwersytetu Śląskiego, byłym europosłem (2009-2014), wydał m.in. książki: "Koniec demokracji", "Parlament Antyeuropejski", "Nieudana rewolucja. Nieudana restauracja. Polska w latach 2005-2010", "Nieludzki ustrój", "Mgła emocje paradoksy", "Naród urojony".