Separatyści z Doniecka i Ługańska najbrutalniejsi i najbardziej zdeterminowani

Kiedyś, w Doniecku, pewien separatysta przekonywał mnie, że lada moment on i jego koledzy… przekroczą granicę Rzeczpospolitej - pisze dziennikarz Marcin Ogdowski.

Ługańsk, Ukraina
Ługańsk, Ukraina
Źródło zdjęć: © GETTY | Anadolu Agency

Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.

- Najpierw musielibyście pokonać ukraińską armię - zauważyłem. Mundurowy obnażył zęby, a właściwie rząd złotych plomb. - A co to za problem? - brzmiał niemal radośnie. - Niech nam tylko dadzą rozkaz. Co to jest niecałe osiemset kilometrów? Doba, i jesteśmy w Kijowie.

On naprawdę w to wierzył - w siłę stojącej za nim armii (choć właściwie powinienem napisać "milicji"). Służył w niej, znał możliwości, a mimo to pozostawał optymistą. Ot, przykład mocy propagandy.

Separatyści mieli wtedy relatywnie silne wojsko. Zwłaszcza ci donieccy, którym udało się stworzyć strukturę niemalże państwową (Ługańsk do końca pozostał wyłącznie bandyckim konglomeratem, choć również uzbrojonym po zęby). Ta siła przez lata pozwalała utrzymać na wschodzie status quo - Ukraina, bez zaangażowania całego potencjału swojego wojska, nie odzyskałaby utraconych obwodów. Świadomość, że taka akcja spotkałaby się z ripostą Moskwy, powstrzymywała Kijów przed ofensywą. Nie bez znaczenia byłyby także koszty takiej operacji - mówiąc wprost, Ukrainy nie było stać na taki wysiłek. Dlatego odzyskanie Ługańska i Doniecka (oraz Krymu), choć pozostawało w latach 2014-2022 postulatem politycznym obu prezydenckich administracji (Petra Poroszenki i Wołodymyra Zełenskiego), odkładano na niezdefiniowane "później".

Wróćmy do "separów" - mimo relatywnej siły, nie była to armia zdolna do wielkoskalowych operacji zaczepnych. Udowodniła to w czasach największego nasilenia działań zbrojnych w latach 2014-2015. Jej marsz na południu miał wówczas przebiegać wzdłuż brzegu Morza Azowskiego, później Czarnego, tak, by ostatecznie uczynić Ukrainę krajem bez morskiego okna na świat. Skończyło się na bezskutecznych próbach zajęcia Mariupola, czyli na przedbiegach.

Gdy zaczęła się wojna pełnoskalowa, rosyjskie uderzenie z Donbasu wyprowadzono w oparciu o jednostki "separów". Choć wzmocnione regularnymi oddziałami armii federacji, również nie zanotowały one wielkich sukcesów. Po wielu miesiącach zmagań dopięto "wyzwolenie" całości obwodu ługańskiego, ale doniecki w połowie pozostał ukraiński. Z grubsza sytuacja wygląda w taki sposób po dziś dzień.

Przytoczyłem tę historię z "separem" i poprowadziłem następujące po niej rozważania z trzech powodów.

Po pierwsze w związku z wysypem czarnowidztw, jaki obserwujemy w polskiej/zachodniej sferze medialnej. Przepowiedni, z których wynika, że właściwie jest już po Ukrainie. W ostatnim czasie odnosiłem się do takich scenariuszy kilkukrotnie, dziś chciałbym więc jedynie podkreślić leżący u ich podstaw błąd logiczny. Tak jak wspomniany złotozębny bojownik, tak autorzy i kolporterzy narracji "już-po-ptakach" zdają się nie dostrzegać istnienia armii ukraińskiej. A obecnie jest ona prawie trzy razy większa niż w 2015 roku, dużo bardziej doświadczona, w wielu obszarach znacznie lepiej wyposażona i uzbrojona. Jest też mentalnie - za sprawą sięgnięcia po głębokie rezerwy - bardziej sowiecka niż w 2022 roku. To słabość (na poziomie praktycznym oznaczająca na przykład skłonność do "mięsnych szturmów"), ale będąca również udziałem armii rosyjskiej - i to w większym stopniu.

Tak czy inaczej, nawet w sytuacji - moim zdaniem nierealistycznej - odcięcia od zachodniej "kroplówki", wojsko to jeszcze przez wiele miesięcy zachowa zdolności do stawiania oporu przeważającym siłom wroga. A Rosja w Ukrainie nie ma przeważających sił, nie będzie zatem żadnego "szybkiego marszu na Kijów" (Odessę czy Lwów). To rojenia i nie sprawiajmy, by były czymś więcej niż domeną (pro)rosyjskiej propagandy.

Drugi powód wiąże się z rozmową, jaką odbyłem kilka dni temu z moim najlepszym ukraińskim źródłem. Ów wysoki rangą wojskowy przyznał, że dowództwo ZSU straty w oddziałach dawnej DRL i ŁRL, poniesione po 24 lutego ubiegłego roku, szacuje na 100 tys. zabitych i rannych. A więc armii, którymi tak chełpił się rzeczony "separ", właściwie już nie ma. Dawne jednostki separatystów nadal biorą udział w walkach, lecz odtwarzane są głównie poprzez sięganie po rekrutów z zajętych w 2022 roku ziem oraz rodowitych Rosjan.

Ostatni powód wynika z mojej reakcji na wspomniane szacunki.

- Straszne - odparłem, mając z tyłu głowy świadomość, że mówimy o dawnych (a w sensie prawnym wciąż aktualnych) obywatelach Ukrainy. - Nie, donieccy i ługańscy to nasz najgorszy przeciwnik - usłyszałem. - Najbrutalniejszy i najbardziej zdeterminowany. Nie ma czego żałować. Westchnąłem, zdając sobie sprawę, jak gigantycznym wyzwaniem będzie dla Ukraińców powojenne pojednanie.

Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.

Źródło artykułu:Bez Kamuflazu
Wybrane dla Ciebie