F‑16 napsują Rosjanom krwi, ale rozstrzygnięć nie przyniosą
Zdjęcie Wołodymyra Zełenskiego na tle F-16, w towarzystwie holenderskiego premiera Marka Rutte, rozeszło się po sieci niczym burza. Co ciekawe, w Ukrainie nie było aż tak popularne, jak można by się tego spodziewać; mimo iż "selfiak" niósł niezwykle istotną dla kraju wiadomość.
26.08.2023 09:20
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.
O percepcji zdjęcia zadecydował wizerunek prezydenta, który nie ma już takiego rządu dusz jak w pierwszych miesiącach wojny. W zakresie polityki wewnętrznej sytuacja w Ukrainie ulega stabilizacji – jakkolwiek prezydencka władza pozostaje niezagrożona, w coraz większym stopniu musi się mierzyć z ponownie wyrażanymi partyjnymi i środowiskowymi interesami. Mam też wrażenie, że Ukraińców męczy już celebrycki nieco charakter autoprezentacji głowy państwa (co za granicą czyni Zełenskiego wciąż niezwykle lubianym politykiem). Ale to uwagi na marginesie – dziś chciałbym się zająć istotą tematu, czyli "efami".
O F-16 w kontekście Ukrainy napisano mnóstwo tekstów, nie zamierzam więc powielać łatwo dostępnych informacji. Chciałbym tylko zwrócić uwagę na kilka istotnych kwestii.
Zacznijmy od liczby zadeklarowanych samolotów. Zełenski mówił wczoraj o 42 sztukach z Holandii, kilkadziesiąt minut później pojawiła się informacja o gotowości Danii do przekazania 19 F-16. Czyli razem byłoby to 61 sztuk; niebagatelna siła. Dla porządku przypomnijmy – Polska zakupiła 20 lat temu 48 "efów". Problem w tym, że strona holenderska nie potwierdza danych Zełenskiego. Niderlandy mają obecnie 24 operacyjne (sprawne) "efy", około dwudziestu pozostałych maszyn jest w stanie nielotnym, a część z nich służy jako rezerwuar części zamiennych. I zapewne w takim charakterze te maszyny zostaną przekazane Kijowowi. Spośród sprawnych 24 holenderskich F-16, jeden samolot już de facto został Ukraińcom podarowany – latają nim ukraińscy piloci, kilka dni temu maszyna była nawet w Ukrainie. Zostają zatem 23 myśliwce, co z 19 duńskimi daje 42 sztuki (jestem pewien, że taki był kontekst wypowiedzi Zełenskiego). Czterdzieści dwa samoloty to nadal dużo, no i pamiętajmy, że Holandia i Dania jedynie przecierają szlak – że będą inni donatorzy, w tym USA, gdzie najnowsza wersja rozwojowa "efów" nadal jest produkowana.
Zobacz także
Holenderskie i duńskie "szesnastki" młode nie są, ale pozostały resurs pozwala na ich intensywną eksploatację jeszcze przez kilka lat. Z powodu wieku nie są też demonstratorami szczytowej zachodniej techniki lotniczej, były jednak modernizowane i stanowią groźną broń. Ich zasadniczą zaletą jest możliwość przenoszenia zachodnich systemów uzbrojenia, pełnego spektrum, obejmującego zarówno amunicję do niszczenia celów powietrznych, różnego rodzaju bomby, lotnicze pociski manewrujące, a nawet rakiety przeciwokrętowe. Są do tego zaprojektowane, więc dla ukraińskiego lotnictwa skończy się okres "radosnej" improwizacji – nie trzeba już będzie integrować "na siłę" zachodniej amunicji z poradzieckimi samolotami, na czym zwykle cierpiała skuteczność tej pierwszej.
Do tej pory wyprodukowano ponad 4,5 tys. "szesnastek", co przy trwającej nadal produkcji oznacza – przynajmniej potencjalnie – brak kłopotów, z jakimi borykają się obecnie siły powietrzne Ukrainy. Posowiecki sprzęt się zużywa, niszczeje w akcji, a możliwości jego zastępowania w zasadzie już nie ma. Ukraina nie produkuje własnej broni tej klasy, zasoby sojuszników niegdyś korzystających z uzbrojenia wyprodukowanego w ZSRR są na wyczerpaniu, a rosyjski przemysł z oczywistych powodów nie stanowi żadnej alternatywy. W tej chwili ukraińska flota powietrzna ma około 60 sprawnych maszyn różnych typów – przy obecnej dynamice działań bojowych za rok większość z nich zostanie zniszczona lub "zajechana na amen". Jest więc transfer "efów" nie tyle sposobem na zbudowanie nowej jakości ukraińskiego lotnictwa, co przede wszystkim metodą na podtrzymanie jego zdolności bojowych; jakościowa zmiana in plus to w tym ujęciu "bonus".
Ale i nie czarujmy się co do skali tej zmiany. F-16 napsują rosjanom krwi, ale radykalnych rozstrzygnięć nie przyniosą. Wynika to z dwóch rodzajów czynników – ludzkich i technicznych – wzajemnie się przenikających. Wielu z nas ma błędne wyobrażenia na temat jakości ukraińskich pilotów. Legenda "Ducha Kijowa" i późniejsze działania propagandy każą postrzegać ich jako doświadczonych zawodowców. Nic bardziej błędnego. Ukraińskie lotnictwo po 1991 roku funkcjonowało w realiach permanentnego kryzysu – nie zmieniła tego nawet wojna w Donbasie, bo między 2014 a 2022 rokiem prawie nie używano tam lotnictwa.
Dość wspomnieć, że większość pilotów mogła się pochwalić nalotami na poziomie 30-40 proc. niezbędnego minimum. Pełnoskalowy konflikt niewiele w kwestii wyszkolenia zmienił. Brytyjskie źródła wywiadowcze szacują, że do tej pory Rosjanie stracili około 70 samolotów, Ukraińcy 60. Tylko kilka maszyn – głównie ukraińskich – spadło na skutek starć powietrznych; miażdżąca większość strat obu stron to skutek porażenia przez systemy obrony przeciwlotniczej (niekiedy własnej…). Słabi nie tylko liczbowo, ale i jakościowo Ukraińcy nie walczą z Rosjanami o uzyskanie przewagi powietrznej. Realizują przede wszystkim misje wsparcia wojsk lądowych i to w iście partyzanckim stylu: wystartuj, leć jak najniżej, doleć jak najbliżej, poślij rakiety/bomby, wiej (znów ryzykując otarcie spodu samolotu o korony drzew). Te zadania wymagają wielkiej odwagi, poprawiają ogólne zdolności pilotażu, ale nie czynią z lotników fachowców o umiejętnościach absolwentów Top Gun. Szczęśliwie u Rosjan jest niewiele lepiej – kompetencje są na tyle niskie, że siły powietrzne Rosji nie potrafią wykorzystać atutu, jaki daje im nowocześniejszy i liczniej posiadany sprzęt. W efekcie strony konfliktu szachują się własnymi słabościami. Konkludując wątek – Ukraina nie wyśle na Zachód supermenów, tylko taką kadrę, jaką ma. I ona owszem, mogłaby na "efach" zrobić "cuda na kiju" – ale na to potrzeba czasu, lat intensywnych szkoleń.
"Ale przecież ukraińscy piloci już od dawna się szkolą w USA" – słyszę i czytam. Wiem o jednej takiej grupie, która w połowie zeszłego roku poleciała za ocean, inne doniesienia znam wyłącznie z dziennikarskich spekulacji. Wspomniana grupa miała doskonalić techniki pilotażu i obsługi na poradzieckim sprzęcie, zgromadzonym swego czasu przez Amerykanów. I niejako przy okazji zapoznawać się też z produktami made in USA. Wobec braku politycznej zgody na transfer samolotów z tej drugiej opcji nic nie wyszło. Ukraińcy czasu nie zmarnowali, zwłaszcza że to przy ich pomocy testowano możliwości adaptacji zachodniego uzbrojenia do sowieckich maszyn. Niemniej wrócili do ojczyzny bez większych doświadczeń za sterami "efów". Część z nich już zresztą nie żyje, bo to z tego grona pochodzą piloci obsługujący posowieckie samoloty, wyposażone w zachodnią amunicję – a na ten personel, i te samoloty, Rosjanie polują z szaloną zawziętością.
Polować też będą na "efy", gdy już pojawią się na ukraińskiej ziemi; za pewnik można uznać, że zniszczenie jak największej liczby F-16 będzie dla moskali punktem honoru. Co oznacza, że transferowi samolotów muszą towarzyszyć dostawy nowoczesnych systemów OPL – na przykład patriotów. Mało kto zdaje sobie sprawę z tej korelacji (konieczności) – i jej możliwych implikacji. Wyrzutnie Patriot czy NASAMS to koszmarnie drogie "zabawki", Ukraińcy nie mają ich dość, by skutecznie bronić wszystkich większych miast, a możliwości finansowe i produkcyjne donatorów nie są z gumy. Chronić cywilów czy cenne uzbrojenie? – oto dylemat, przed jakim mogą stanąć ukraińskie władze. Tym większy, że samoloty to jedno. Drugie wynika z faktu, że "efy" potrzebują specyficznej infrastruktury lotniskowej. Dość o tym napisano w innych publikacjach, zauważę więc tylko, że przebudowanych lotnisk, nawet jeśli pustych (konieczność częstych przebazowań to jedna z wojennych oczywistości) i tak trzeba będzie bronić.
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.