Hala krakowskiego Dworca Głównego jest pełna uchodźców z Ukrainy przez niemal całą dobę© WP | Anna Śmigulec

Rzeczy niemożliwe załatwiamy od ręki, na cuda trzeba czekać trzy dni

Anna Śmigulec
13 marca 2022

Ludzie krzątają się w tej hali jak pszczoły w ulu. Chodzą we wszystkich kierunkach z bagażami i bez, siedzą na ławkach i na schodach, śpią na kamiennej posadzce. Ale nikt nie wszczyna awantur, nie przepycha się. Pewnie dzięki wolontariuszom, którzy dają z siebie wszystko. Tylko czy ratowaniem ludzi w kryzysie wojennym powinni zajmować się dwudziestolatkowie? I to noc w noc?

Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Mówili, że tu Armageddon, ale na peronach pusto. Tylko na czwartym, przy windzie, małe zamieszanie. Pracownicy obsługi kolei tłumaczą coś młodej kobiecie w okularach, która stoi bezradnie, dźwigając na rękach wyraźnie ciężkie dziecko.

 Ono w niebieskim zimowym kombinezonie w pączki z dziurką i babeczki z bitą śmietaną, ona w bladym różu. Do tego wielka waliza w kolorze fuksji, niebieski pluszowy plecaczek dziecięcy w kształcie sowy, dwie reklamówki i paczka pieluch. Kolory radosne, ale kobieta na granicy bezsilności i załamania.

- Potrzebuje pani pomocy? - pytam.

 Odpowiada po polsku.

- Jadę z Ukrainy do siostry we Wrocławiu. Właśnie mi powiedzieli, że muszę mieć bilet na pociąg. Ale tu do Krakowa dojechałam za darmo, bez biletu.

 Okazuje się, że ma na imię Olena i z półtoraroczną Paulinką jest od trzech dni w drodze. Z Żytomierza, oddalonego 150 km od Kijowa. Granicę przekroczyły w Krościenku, czekały w kolejce od siódmej wieczorem do czwartej rano, strasznie zmarzły. Dlatego Olena ma zachrypnięty głos. Mówi po polsku, bo przez cztery lata studiowała w Opolu. Potem wróciła na Ukrainę i sporo zapomniała. Ze wschodnim akcentem tłumaczy, że kolejną noc spędziły w pobliskiej wsi Łodyna na szkolnej sali.

Olena z córką Paulinką
Olena z córką Paulinką © WP | Anna Śmigulec

 A teraz są tu.

 Kraków, Dworzec Główny, środa, 9 marca.

 - Pomogę pani.

 Biorę walizę, dwie siatki, plecak-sowę i już samo wtoczenie do windy jest trudne, bo pakunki cięższe niż sądziłam. Na paczkę pieluch brakuje mi ręki, więc oddaję Olenie.

- Jak pani dała sobie z tym radę do tej pory? - pytam. - Przecież jedna osoba tego nie weźmie!

- Woluntary. Wszędzie były woluntary.

Wciskam poziom minus jeden i zjeżdżamy. Kiedy otwierają się drzwi windy, zaczynam rozumieć: aha, czyli to tu jest ten Armageddon.

UL

Tłum, ul, mrowie ludzi – każde określenie tylko odrobinę oddaje, co tu się dzieje.

Z jednej strony rząd kas, naprzeciwko podłużna pomarańczowa lada o miękkich liniach i stanowisko informacyjne PKP Intercity. Duży podłużny hall, ciągnący się pod ziemią, pod peronami od 1 do 5, z reguły jest pusty. Większość osób kupuje bilety online, a posiedzieć woli w okolicznych kawiarniach i restauracjach w pasażu handlowym na półpiętrze powyżej. Stamtąd też można wyjechać schodami ruchomymi na perony.

Ale teraz jest marzec 2022 r., trzeci tydzień napaści Rosji na Ukrainę, a ludzie krzątają się w tej hali jak pszczoły w ulu. Chodzą we wszystkich kierunkach, z bagażami i bez, siedzą na wijących się pomarańczowych ławkach, na schodach, na swoich torbach, na ziemi. Niektórzy śpią na kamiennej posadzce, mimo że jeszcze biały dzień.

Widzę też jakieś skupiska ludzi, jakieś kolejki, ale nie widzę, do czego. Ta najbardziej oczywista stoi do kas. A właściwie dwie kolejki do dwóch rzędów kas, rozdzielonych pośrodku.

Hala dworca w Krakowie
Hala dworca w Krakowie© WP | Anna Śmigulec

Olena potrzebuje biletu, ruszamy.

Nikt się nie pcha, nie denerwuje, nie warczy na innych. Nawet psy, których tu pełno. Najwięcej tych niskorosłych ras: mopsiki, chihuahua krótkowłose z wytrzeszczonymi oczami, pekińczyki. To zrozumiałe: małego pieska da się wziąć na ręce, na kolana, w podróż. Duże zostały w Ukrainie. Uciekinierzy wojenni nie mają czasu ani miejsca żeby zabrać majtki na zmianę, a co dopiero dużego psa.

Pani przed nami w kolejce zagaja ciepłym tonem po rosyjsku, że ona tu stoi, tylko na chwilę musi wyjść i żebyśmy ją zapamiętały. Kolejna pyta mnie, jak dojechać do Budapesztu. To moje pierwsze minuty na dworcu, jeszcze nic nie wiem, jeszcze nic nie rozumiem.

Nawet tego, że Olena nie musi mieć pieniędzy na pociąg. Zresztą, dobrze się składa, bo w portfelu ma tylko dolary. Trzeba by znaleźć kantor i je wymienić, a to kolejny kłopot.

Kolejka na sto osób. "Solidnie tu postoimy" - myślę.

Ale nie mijają trzy minuty, a tu zjawia się młoda kobieta w uniformie PKP i pyta, dokąd. Wszystko zajmuje może dwie minuty: Olena musi pokazać paszport, pani proponuje pociąg do Wrocławia za półtorej godziny, ale bez miejsc siedzących lub za trzy godziny, ale z miejscówką. Olena wybiera wcześniejszy. Pani nabija dane na stojąco na sprzęt, który wygląda jak terminal do kart płatniczych, po czym z wiszącej na jej ramieniu drugiej maszyny wyciąga bilet, podaje Olenie i pokazuje, gdzie co na nim widnieje, włącznie z godziną odjazdu. Oczywiście, dla osób z paszportem ukraińskim przejazdy krajowe są bezpłatne.

 Pociąg Oleny dopiero za półtorej godziny, jedziemy więc z tobołkami do piekarnio-kawiarni. Kupuję jej gorącą herbatę, umawiamy się, że wrócę kwadrans przed odjazdem i pomogę wsiąść. Olena jeszcze odbiera telefon od siostry i wtedy całe jej opanowanie się kruszy. W urywanych słowach, między poszlochiwaniem, czuję jej złość, bezsilność, zmęczenie i frustrację. Że tak długo w drodze, że w pociągu będzie musiała stać, że zdana sama na siebie.

AWARIA

 W głębi obok kas, w pomieszczeniach wielkości pokoju, przeznaczonych na szafki na bagaż, pod ścianami rozłożone karimaty, kartony i maty izolacyjne na podłodze. Na nich koce, poduszki, a nawet różowa kołdra w króliczki. Jakby ktoś zamieszkał. I to na dobre, bo leżą też kurtki, maskotki, dziewczęcy plecaczek wyszywany cekinami, kanapki, pieczywo chrupkie. Przy ścianach wiją się kable przedłużaczy z czterema, sześcioma a nawet ośmioma gniazdkami.

Wtem wjeżdża pani sprzątająca z mopem, wiaderkiem i koszem na kółkach. Na widok obozowiska prawie płacze:

- I co ja mam z tym zrobić? Tyle śmieci! Gdzie ja to upchnę? My i tak już stąd wywozimy tony jedzenia! Wszędzie się walają: w koszach, na podłodze, na ławkach, na kocach. O, jakieś kurtki zostały, to może wrócą, to nie zabieram.

Ludzie spali koło szafek na przechowanie bagażu
Ludzie spali koło szafek na przechowanie bagażu© WP | Anna Śmigulec

- Gdzie znajdę toalety? - zaczepiam mężczyznę z wąsem i napisem "Służba ochrony kolei".

- Tam w rogu z jednej strony hali i druga z drugiej.

Wybieram tę bliższą. Trzeba zejść po 12 schodach. Na górze zagubiony różowy króliczek, na dole kałuża wymiocin, a dalej porzucona klasyczna torba bazarowa "ruska": w kratę, zamknięta na suwak, pełna. I dwie niedopite herbaty. Nie śmierdzi uryną, jak to zwykle w okolicach ubikacji. Uderza tylko ten zapach wymiocin.

Po prawej najpierw toaleta damska, dalej męska. Obie zamknięte.

Ukraińcy się tłoczą i pytają jeden drugiego: "Nieczynne? Dlaczego? Gdzie są inne ubikacje?" Tabliczka na drzwiach wiele im nie mówi, a w każdym razie nie w ich języku: "AWARIA BREAKDOWN, BRAK WODY OUT OF WATER".

Pokazuję więc zamaszystym ruchem ramienia, jak semafor: tam, po przeciwnej stronie hali jest druga toaleta, idźcie tam. Ale wciąż schodzą następni ludzie, i kolejni, więc macham tak przez kilka minut, zanim korytarz opustoszeje.

Ale jedna postać się nie rusza. Na podłodze, w kucki, kuli się dziewczyna, na oko 13-14 lat.

- Dobrze się czujesz? Potrzebujesz pomocy?

Nie odpowiada na kilka pytań z rzędu, więc kucam przy niej i natychmiast czuję, że te wymiociny dwa metry dalej, to jej.

Nadal nie odpowiada, żadnego kontaktu. Pojawia się za to wolontariusz w jaskrawozielonej kamizelce, pewnie zaalarmowany awarią toalet. Szybka narada, co z dziewczynką, i biegnie po pomoc. Po dwóch minutach przybiega ratowniczka medyczna. Jak się później okaże, tak szybko, bo na dworcu działają aż trzy punkty medyczne: Czerwonego Krzyża, zakonu maltańskiego i ukraińskich organizacji pozarządowych.

Dziecięce łóżeczko w pasażu handlowym na dworcu w Krakowie, gdzie zatrzymują się ukraińscy uchodźcy
Dziecięce łóżeczko w pasażu handlowym na dworcu w Krakowie, gdzie zatrzymują się ukraińscy uchodźcy© WP | Anna Śmigulec

 FRUSTRACJA

 - Akurat jestem wyprowadzony z równowagi! – rzuca Tomasz, który przed chwilą pobiegł po pomoc. Trzęsą mu się ręce, przez sekundę jest na granicy szlochu, ale go zdusza.

Tłumaczy:

- Toaleta się spieprzyła, kobiety zaczęły się denerwować, a dzieci płakać. Tu na hali jest tłoczno, ciasno, duszno i jeszcze nagle się okazuje, że nie można skorzystać z ubikacji i nie ma dostępu do wody. No to biegnę do koordynatora tego miejsca z ramienia urzędu miasta, który siedzi o tam, za biurkiem. Zgłaszam awarię, a on mnie zaczyna przepytywać, czy ja tu pracuję i co tu robię. Zamiast zareagować: "Dzięki za info, już działamy!" Tym bardziej, że on dostaje za to pieniądze, a my tu biegamy za friko, wypruwając sobie flaki. Ale nie, ten pan akurat rozmawia z kolegą i każe mi się uspokoić. Po chwili mnie pyta, gdzie są te toalety. A ja: "Jak to? To pan koordynuje pomoc na dworcu i nie wie, gdzie są toalety?" On w końcu mówi, że będzie dzwonił do dyrektora dworca. To przy nim stoję, żeby zrobił to od razu. I co słyszę? Że on dzwoni do kogoś, żeby mu podał numer do tego dyrektora. Jestem wkurzony. Bo oddelegowali tu typowego urzędasa, który może normalnie w biurze jest dobry w swoim fachu. Ale do zarządzania kryzysowego takich ludzi się nie wysyła. Do tego trzeba mieć empatię, pasję i chęć pomocy. Niestety od władz nie mamy żadnego wsparcia, planu działania, spójnego systemu informowania, żadnego szkolenia dla wolontariuszy. Przychodzę tu codziennie od tygodnia. Ale pierwszego dnia nic nie wiedziałem. Zapytałem inną osobę w żółtej kamizelce, co mam robić. A ona: "Prowadź ludzi tu, tu i tu". I to było całe moje szkolenie. To jest pospolite ruszenie. Tu działają mieszkańcy Krakowa. Ale ja już kończę. W domu czeka trójka dzieci: półtoraroczne, 7-letnie i 13-letnie. Lecę odebrać córkę z zajęć!

PUNKT WYTCHNIENIOWY

A ja lecę odebrać Olenę z kawiarni, bo za kwadrans odjeżdża jej pociąg do Wrocławia.

- Już nie trzeba – zaskakuje mnie na miejscu. - Moja siostra znalazła kogoś, kto przyjedzie po mnie samochodem.

Ledwo pożegnałam się z Oleną i Paulinką, moją uwagę przykuwają dwie kobiety. Bo niosą łóżka i materace. Nawet jak na dworzec z uchodźcami to niecodzienny widok.

A dokładnie: młodsza niesie dwa niebieskie plastikowe stelaże przypominające rozłożony leżak plażowy, starsza trzyma dwa materace.

- Przepraszam, skąd to macie? - zagajam.

- O tam rozdają – odpowiada mi po angielsku ta młodsza z grubym warkoczem do pasa.

15-letnia Anna i jej mama z Charkowa
15-letnia Anna i jej mama z Charkowa© WP | Anna Śmigulec

Ma zaledwie 15 lat, na imię Anna. Wraz z mamą od trzech dni uciekają z Charkowa – najmocniej bombardowanego miasta w Ukrainie, na wschodzie kraju. Jadą do Pragi, a dalej do Dusseldorfu, ale pociąg mają dopiero jutro.

- Gdzie chcecie postawić te łóżka i spędzić noc?

- Byle gdzie.

- Ale tu jest strasznie głośno, nie da się zasnąć. Co chwilę te komunikaty o pociągach z głośników...

- Nam to nie przeszkadza. Lepsze to niż wycie alarmów bombowych, które przeżyliśmy w Charkowie.

Słyszałam od Tomasza, że w budynku starego dworca jest spokojniej i mają salę dla osób, które wyjeżdżają dopiero następnego dnia. Proponuję Annie, żebyśmy poszły sprawdzić, czy znajdzie się tam miejsce i dla nich.

To osobny zabytkowy budynek, który jeszcze 15 lat temu obsługiwał podróżnych. To tam były kasy, informacja, poczekalnia, sklepiki, kafejki. Ale od tamtej pory wszystko zostało przebudowane, nowy dworzec przyklejony jest do wielkiej galerii handlowej i nawet nie mam pomysłu, którędy tam dojść. Żadnych oznaczeń.

Znów pomaga pracownik ochrony kolei i po trzech minutach wchodzimy z Anną do starego dworca. Uderza zapach potu, brudnych ciał i ubrań, długo niewietrzonego pomieszczenia. Eufemistycznie: zaduch. Prostolinijnie: smród.

Ale jest ciepło i cicho. A nawet elegancko. Ze zdobnego plafonu zwisa sześć ogromnych mosiężnych żyrandoli w kształcie świeczników, schody prowadzą na antresolę ciągnącą się pod ścianami wokół całej głównej sali, wszędzie balustrady z kutego żelaza i złocone poręcze.

Z wyglądu sala balowa, z funkcji – noclegownia.

Punkt noclegowy w budynku starego dworca
Punkt noclegowy w budynku starego dworca© WP | Anna Śmigulec

Cała podłoga, na dole i na górze, zastawiona łóżkami polowymi. Dopiero osiemnasta, a niemal wszystkie zajęte. Niektórzy już śpią. Kobiety, dzieci, koty w transporterach, małe pieski i tylko dwóch mężczyzn: jeden na wózku, drugi staruszek. Wiadomo: innych mężczyzn z Ukrainy tu nie ma, bo zdrowi między 18. a 60. rokiem życia nie mogą opuszczać kraju. W każdej chwili mogą dostać wezwanie i zostać wcieleni do armii, żeby bronić swojej ojczyzny.

Młoda kobieta w chuście na głowie kołysze na rękach niemowlaka. To Samija z 10-miesięczną Sitorą. Pochodzi z Kirgistanu, podobnie jak jej mąż, ale córeczka urodziła się już w Ukrainie i stamtąd, z Charkowa, uciekli kilka dni temu. Samochodem. Mąż będzie spał w aucie, bo nie chce zabierać łóżka polowego bardziej potrzebującym.

W rogu dwie ubikacje. Na każdym wolnym skrawku podłogi zgrzewki papieru toaletowego, zapasy chusteczek antybakteryjnych i dla niemowląt, żele, kremy, balsamy. W głębi punkt medyczny Czerwonego Krzyża. Trzech ratowników, kilka łóżek, kartony pełne leków i wszelki potrzebny sprzęt, nawet EKG.

Tuż przy wejściu po prawej stoły zastawione jedzeniem i piciem: począwszy od mleka i słoiczków dla niemowlaków, poprzez ciastka, batoniki, cukierki, aż po kanapki, jabłka, banany, a do picia wody, soki, mleko.

- Najlepiej schodzą kabanosy – mówi dziewczyna w harcerskim mundurze, bo ten punkt obsługuje ZHR. Wokół krząta się ich z osiem, do tego wolontariusze w zielonych kamizelkach.

Jest co robić. Ciągle napływają nowi uchodźcy, ale też ludzie z Krakowa. Przynoszą jedzenie, oferują nocleg. Poprzedniego dnia przyszły dwie rodziny i zabrały do siebie na noc dwie matki z dziećmi.

- Czy mogę pomóc? - pyta harcerkę drobny chłopiec z modną blond fryzurą: wycieniowana grzywka opada na prawe oko. - Roznosić kanapki albo słodycze... Ja też chcę być wolontariuszem.

To Wania, ma 10 lat, choć wygląda na siedem. W rozmowie z nim pomaga mi Anastazja – jak się okazuje, dziennikarka telewizyjna z Ukrainy. Cztery dni sama prowadziła samochód, uciekła z Mikołajowa z dwójką dzieci. Mówi po angielsku, w głosie słyszę smutek i wzruszenie:

- Jeszcze kilka tygodni temu robiłam to, co ty. Reportaże, tylko że dla telewizji. Teraz jestem w obcym kraju, nie znam waszego języka. Ale wy, Polacy, jesteście wspaniali. Okazujecie nam tyle wsparcia, przyjmujecie pod swój dach i karmicie. Chciałabym się odwdzięczyć, więc ja też pomagam jak mogę. Przychodzę tu codziennie od tygodnia. Wracam do domu wieczorem, żeby zdążyć moje dzieci przynajmniej położyć spać.

Wania, który chce pomagać, i dziennikarka Anastazja
Wania, który chce pomagać, i dziennikarka Anastazja© WP | Anna Śmigulec

Kiedy rozmawiam z Anastazją, ktoś do mnie macha z głębi sali. To 15-letnia Anna. Już przyniosły z mamą swoje niebieskie łóżka i rozłożyły się na noc.

 ANIOŁ

W hali głównej coś dziwnego.

Małe zbiegowisko i wybuchy śmiechu. Zbliżam się, a to mężczyzna koło 50-tki, z wyglądu i mowy ciała Hiszpan albo Włoch, bryluje w tłumie w czarnej czapce pirata z białą trupią czaszką. Za każdym razem, kiedy oferuje kanapkę, wodę lub baton z koszyka, dmucha w gwizdek z trąbką, a ludzie się śmieją.

 - Hej, dlaczego masz czapkę pirata i gwizdek? - pytam po angielsku.

- Perche sono stupido Italiano! - "Bo jestem głupawym Włochem!" - wykrzykuje mężczyzna po włosku i demonstracyjnie dmucha w gwizdek tak, że tutka się rozwija jak zrolowany dywanik lub język kameleona.

Angelo rozbawia dzieci
Angelo rozbawia dzieci© WP | Anna Śmigulec

Ma na imię Angelo, po włosku "anioł", i jest profesorem prawa. Przyjechał do Polski na pół roku. Pięć dni temu przyszedł tu na dworzec i oniemiał. Tyle bólu w jednym miejscu. Od tej pory wziął wolne w pracy i przychodzi codziennie: od 9.00 rano do 9.00 wieczorem.

- Dlaczego to robisz? - pytam.

- Pokażę ci – odpowiada. I podchodzi do małego chłopca siedzącego w stuporze na ławce, ze wzrokiem utkwionym w martwym punkcie. Angelo zbliża się do niego od tyłu, dmucha w swój trąbko-gwizdek, a chłopiec odwraca się zaskoczony, po czym wybucha śmiechem na widok gościa w czapce pirata i z batonikiem w dłoni.

Misja wykonana: kolejna buzia się roześmiała. Choć na chwilę.

A Angelo mruga do mnie i rzuca porozumiewawczo:

- Nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam, he?

Z KOTEM

 Angelo wciągnął też znajomych z siatkówki. Czwórka 26-latków toczy dwa czerwone wózki z marketu, wypełnione jedzeniem i piciem, i się śmieje:

- My jesteśmy od dzisiaj. Zgłosiliśmy się do punktu dla wolontariuszy, dostaliśmy odblaskowe kamizelki i jedzenie do rozdawania. Wózki wzięliśmy z Careffoura.

- Zajumaliście?

- Nieee, wypożyczyliśmy – pokazują po dwa złote w mechanizmie wózka. Mają w nich półlitrowe butelki wody mineralnej, kanapki, batoniki z kilku rodzajach. Co chwilę podchodzi jakiś inny człowiek i dorzuca. To mieszkańcy Krakowa, którzy chcą pomóc.

- Dziś rozdawaliśmy kanapki, na których były wesołe naklejki dla dzieci, na przykład jakieś kotki. I jedna Ukrainka powiedziała, że takich nie chce, bo to jedzenie dla kotów.

- A inna pani, jak częstowaliśmy kanapkami, spojrzała i stwierdziła: "Kanapki? Jadłam je. Niedobre." - śmieje się siatkarka z uszami królika.

Ich wesoła ekipa przyjmuje wszelkie reakcje z pogodnym uśmiechem.

Angelo zgarnia w przejściu samotnego chłopca, na oko 10-letniego, prowadzi do wielkiej torby wypełnionej batonami w różnych smakach.

- Wybierz sobie! Śmiało! - zachęca chłopca. Ten zagląda, ale nic nie bierze. Więc to Angelo zanurza rękę w torbie, nurkuje, wyławia mleczny wafelek w czekoladzie i podaje chłopcu. A on patrzy tylko ze zmęczeniem na łakoć i Angela, mruczy coś w rodzaju "nieeee" i odchodzi.

 Wielu uciekinierów tutaj reaguje podobnie. Nie chcą już nic do jedzenia. Nawet na zapas. Kto przebywa tu dłużej niż pięć minut, wie, że co chwilę podchodzą kolejni wolontariusze z kolejnym jedzeniem.

"Jesteśmy od dzisiaj. Zgłosiliśmy się do punktu dla wolontariuszy, dostaliśmy odblaskowe kamizelki i jedzenie do rozdawania"
"Jesteśmy od dzisiaj. Zgłosiliśmy się do punktu dla wolontariuszy, dostaliśmy odblaskowe kamizelki i jedzenie do rozdawania"© WP | Anna Śmigulec

NALEŚNIKI

 Od razu widać, że to Polacy. Po pierwsze, nie mają bagażu ani dzieci, po drugie: to dwie kobiety i młody mężczyzna. Ukraińca nie wypuściliby z kraju.

- W czymś państwu pomóc? - zagajam. - Wyglądacie na zagubionych.

- Aż tak widać? - śmieją się z zakłopotaniem. - Przywieźliśmy 50 świeżo usmażonych naleśników z dżemem. Mamy je w termosie, jeszcze ciepłe. I gar gorącej zupy. Ale w punkcie przyjęć żywności harcerze już nie przyjęli, nie mają więcej miejsca. Nie wiemy, co z tym zrobić.

Tak, to problem. Mieszkańcy Krakowa i okolic rzucili się do pomocy z takim zaangażowaniem, że nie ma już gdzie składować jedzenia i picia. Wolontariusze pozakładali grupy pomocowe na Facebooku i tam na bieżąco informują i apelują: Pomagajcie mądrze! Inaczej wasze jedzenie i entuzjazm się zmarnują.

W grupie "DWORZEC PKP KRAKÓW – ZYWNOSC I ART. HIGIENICZNE" na bieżąco wrzucają informacje, czego najbardziej trzeba na daną chwilę. Na przykład: "Żadnych kanapek na dworzec już nie przyjmujemy. To, czego nam teraz potrzeba to soczki dla dzieci, artykuły higieniczne dla kobiet: podpaski, tampony, szczoteczki do zębów, pasty". Schodzą też kremy (ludzie często myją i dezynfekują ręce), kosmetyki dla niemowlaków i maści na odparzenia po wielodniowej podróży. I jogurty w tubce.

Wolontariusze z miasta doradzają też sobie w komentarzach: jeśli przywiozłeś jedzenie na dworzec, a w punkcie go nie chcą, to pokręć się wśród ludzi i rozdaj sam. Zazwyczaj i tak wszystko schodzi.

Bo sytuacja zmienia się dynamicznie. Co chwilę przyjeżdża kolejny pociąg z Medyki lub Przemyśla, kolejny autobus (na dworzec autobusowy tuż obok), spływają setki ludzi.

BILETY

Nie mogę oderwać oczu od rosłego mężczyzny w uniformie PKP Intercity. Stoi za pomarańczową ladą w kolejowym punkcie informacyjnym. Przed nim non stop kolejka, bo Ukraińcy chcą się dowiedzieć, jak dojechać do Berlina, Budapesztu, Pragi, Warszawy, Katowic.

Na jego piersi wisi identyfikator: "Informator mobilny". Pan Grzegorz (jak mi później powie), z siwym jeżykiem na dwa centymetry i maseczką antycovidową na twarzy, mówi płynnie po rosyjsku i działa z prędkością karabinu maszynowego. Kiedy podchodzi kolejna osoba, on się nachyla i przykłada prawy policzek do lady, jak ksiądz do kratki w konfesjonale. A lewym górnym uchem słucha, z czym przyszedł interesant. Sprytne i skuteczne. Bo oprócz niego za ladą stoi jeszcze trzech pracowników kolei i udziela podobnych informacji. Więc jest bardzo głośno. Trudno rozróżnić, kto co mówi.

A Grzegorz w niespełna dwie minuty obsługuje ukraińską rodzinę: Dokąd? Ile osób? Czy muszą być miejsca siedzące? Oto opcje. W takim razie trzy bilety do Przemyśla i jeden do Rzeszowa. Koleżanka z lewej drukuje bilety z "damskiej torebki", jaką widziałam już wcześniej. Grzegorz podaje, raz jeszcze tłumaczy i zakreśla godziny. Zrobione. Następny.

- Cały czas taki ruch? - zagajam.

- Cały czas. A jesteśmy tu od siódmej rano do dwudziestej.

Punkt informacyjny PKP
Punkt informacyjny PKP© WP | Anna Śmigulec

STAN

- My to nazywamy: kontrolowany chaos – śmieje się Sebastian Stan, wolontariusz, który pomaga na dworcu od początku. Ma 33 lata, w dzień pracuje w korporacji, skończył filologię rosyjską. - Czasem nawet nam się ten chaos wymyka spod kontroli. Szczególnie kiedy przyjeżdżają dwa pociągi naraz i robi się zator. Teraz jest trochę lepiej, ale półtora tygodnia temu, jak przyszedłem pierwszy raz, a rządził tu jeszcze urząd wojewódzki, to była pełna prowizorka. Wszedłem tu z partyzanta, poprosiłem o identyfikator i w ciągu dwóch godzin awansowałem z wolontariusza na koordynatora wszystkiego. Nawet te taśmy, przy których stoimy, wymyśliłem – żeby uformowały kolejkę do punktu przydzielania noclegów i żeby ludzie się nie zadeptali. Zresztą mnóstwo rozwiązań tutaj wymyślamy na bieżąco. Tylko że my jesteśmy zwykłymi ludźmi, nie mamy doświadczenia w prowadzeniu akcji humanitarnych.

 Tydzień temu, 3 marca, organizację pomocy na dworcu przejął urząd miasta. Jest lepiej, ale to wciąż kontrolowany chaos.

W tym punkcie dziewczyny z Ukrainy zatrudnione przez Urząd Miasta oferują noclegi na zbiorczych salach. Ale dojazdu urząd już nie zapewnia. Wszystko opiera się na wolontariuszach. Jest koordynator, którego sami wyznaczamy na dany dzień, jest lista kierowców. Zwyczajni ludzie, którzy za własne pieniądze przywożą i odwożą uchodźców. Dzwonimy po nich nawet w środku nocy. W pierwszych dniach jeszcze dzwoniliśmy, żeby chętni przyjęli kogokolwiek do mieszkania. Potem, jak dworzec przejął UM, pojawiły się hotele i hale. Ale one się zapchały po kilku dniach.

 Więc znów dzwonimy. Bo prywatne mieszkania widnieją tylko w bazach wolontariuszy. A tych baz jest tyle, że nikt nie jest ich w stanie przerobić. Apelujemy więc do rządu: zróbcie jedną odgórną bazę na domenie gov.pl! Przecież dla informatyków Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji to godzina roboty. Niech się do tej bazy wpisują ludzie z całej Polski, którzy oferują uchodźcom nocleg.

To by też rozwiązało problem dawania tych 40 zł dziennie na osobę. No bo jeśli ktoś się zgłosi na rządowym portalu, uchodźcy u niego zamieszkają i zostanie to odznaczone na stronie, to rząd może na tej podstawie wypłacić pieniądze.

Może rząd mi zapłaci za ten pomysł?

 Bo teraz nie mamy gdzie przenocować tych ludzi. Ja nie wiem, czy liczba półtora miliona uchodźców nic nie mówi rządzącym? Przecież Kraków liczy 700 tys. mieszkańców, a wszystkie pociągi z Przemyśla i Medyki, te rozkładowe i te specjalne, jadą przez Kraków i tu większość wysiada.

 Nikt nie kontroluje przepływu ludzi. A my tu już nie mamy miejsca. Fizycznie. Miasto pęka w szwach. Brakuje miejsc noclegowych na teraz, a wkrótce zabraknie mieszkań na wynajem. Bo przejmą je Ukraińcy, a miejscowi zaczną się buntować. Bo na razie kwitnie wielka przyjaźń między narodami.

Ukraińcy są niesamowicie wdzięczni, nie ma słów na opisanie tego, jak nam dziękują.

Ostatnio zauważyłem 80-letnią panią, zdezorientowana kręciła po dworcu, więc ją zaczepiłem: czego jej trzeba. A ona, że musi się dostać do syna do Kanady. Uciekła z Charkowa, syn jej kupi bilet na samolot, ale ona musi się jakoś dostać na lotnisko. W Warszawie, nie w Krakowie. Zaopiekowaliśmy się nią, załatwiliśmy bilet do stolicy. Posadziłem ją tutaj, sprawdzałem co pół godziny, czy wszystko u niej dobrze, wsadziłem do pociągu. A z synem byłem cały czas w kontakcie. W Warszawie ktoś ją odebrał z pociągu i zawiózł na Okęcie. I po paru dniach dostałem zdjęcia, że doleciała do Kanady, syn wzruszony.

Ale takich przypadków jest mnóstwo. Uchodźcy chcą się dostać bezpłatnym transportem do Stambułu, do Hiszpanii, do Portugalii. A my robimy, co możemy. Już krąży dowcip, że jakby kazali wolontariuszowi przyprowadzić żywego dinozaura, to by to zrobił w pięć minut.

Ludzie śpią na podłodze w hali głównej dworca
Ludzie śpią na podłodze w hali głównej dworca© WP | Anna Śmigulec

ŚWIAT

Przerywa nam dziewczynka sięgająca do pasa. Podchodzi do Sebastiana i pyta po ukraińsku z ufnością:

- Dziadzia, a mogę porysować?

- Konieszna!

Śmieję się z tego "dziadzia", bo Sebastian ma dopiero 33 lata. Ale młodzi wolontariusze, którzy od razu otaczają dziewczynkę, tłumaczą mi, że "dziadzia" oznacza "wujek".

Wujek Seba podsuwa więc małej dziecięce krzesełko przy dziecięcym stoliku, na którym w dużym kartonowym pudełku leżą dziesiątki kredek. Nawet neonowe - jak pisaki do podkreślania notatek. Podaje kartkę i się zaprzyjaźnia:

- Ile masz lat? - pyta.

- Pięć.

- A jak masz na imię?

- Milena.

- Co narysujesz?

- Maleńki krąg.

Milena zaczyna rysować. Jedno małe kółko mniej więcej na środku kartki. Potem większe wokół niego i kolejne, i kolejne, aż kartka wygląda jak tarcza strzelnicza. Milena koloruje je wewnątrz, wybierając neonowe kredki. W samym środku jaskrawożółta.

- Co to będzie? - dopytuje wujek Seba.

- Planety.

Pochylamy się, podziwiamy. Faktycznie, wygląda też jak układ słoneczny, gdzie kolejne kręgi to pierścienie planet. Milena wciąż intensywnie koloruje, po czym zupełnie naturalnym tonem rzuca:

- Ziemia. Świat. A na końcu śmierć.

Pięcioletnia Milenka rysuje planety, świat - a na końcu śmierć
Pięcioletnia Milenka rysuje planety, świat - a na końcu śmierć© WP | Anna Śmigulec

DOZNANIA

Im późniejsza pora, tym więcej rozłożonych legowisk. Są już nawet w pasażu handlowym, na półpiętrze powyżej hali dworca. Uchodźcy rozłożyli się na karimatach i piankowych dywanikach typu puzzle. Pan z wąsikiem a la Charlie Chaplin chwyta za ręce trzyletnią dziewczynkę i robi jej karuzelę. Ktoś je zupę na kocu, ktoś ładuje komórkę, ktoś drzemie, ktoś siedzi oparty o witrynę sklepu.

Nad nimi duże napisy na szybach - jak chichot losu:

"Unikalne doznania".

"Dojrzałe do najwyższych standardów".

"Poddane ostrej selekcji".

BEZRADNOŚĆ

W punkcie żywieniowym pełno, harcerze z ZHP już nie przyjmują żywności. To w większości młodzi ludzie, pewnie uczniowie i studenci, a tu pracują na cztery zmiany po sześć godzin. Każda ma swojego koordynatora.

W tej chwili jest nim Rafał Hojnor, czterdzieści dziewięć lat, ze starannie przystrzyżonymi wąsami, wystającymi kośćmi policzkowymi i wyraźnym zmęczeniem na twarzy.

- W zeszłym tygodniu byłem tu prawie codziennie od rana do nocy – tłumaczy - bo wszystko dopiero organizowaliśmy. Teraz mam co drugi dzień siedem godzin.

- To jak praca na etat.

- Oprócz pracy na etat. Bo ja przecież normalnie pracuję.

- W jakim charakterze?

- Jestem prezesem zarządu całkiem niemałej spółki. Dzisiaj byłem w biurze do godz. 15.00, na 17.00 przyjechałem tutaj i zostanę do północy. Tu większość osób tak funkcjonuje.

- Przeżywacie tu jakieś frustracje?

- Kiedy osoba, której usiłuję pomóc, jest bezradna lub nie mogę się z nią porozumieć. Ostatnio się zdarzyło. Matka z czteroletnią i 12-letnią córką zeszła z peronu, stanęła i na każde pytanie odpowiadała: "Nie wiem".

 Zostajesz w Krakowie? Nie wiem. Czy chcesz jechać dalej? Nie wiem. Dobrze, to jaka jest twoja decyzja? Nie wiem. Wtedy jesteśmy bezradni, bo ani nie możemy jej skierować do punktu, gdzie dostałaby nocleg, ani nie możemy jej skierować na pociąg.

Zabraliśmy ją do siedziby naszego hufca. Mieszka tam już czwarty dzień, trochę ochłonęła i zaczyna myśleć, co dalej.

Warto też mieć świadomość, że nie każdemu będziemy w stanie w stu procentach pomóc.

ŁZY

 Grubo po północy. Poznaję kolejnych wolontariuszy.

Oleg – ze 190 cm wzrostu, niski głos, przyjechał z Ukrainy, studiuje i pracuje. Jest programistą w firmie ojca. Na dworcu głównie tłumaczy, bo zna ukraiński, rosyjski, angielski i polski. Ostatnio zaliczył maraton: praca, nocka na dworcu, znów praca. Nie spał 40 godzin. Mówi i zachowuje się jak 30-latek. Nie mogę uwierzyć, gdy mówi, że ma tylko 18 lat.

Ania – głos zachrypnięty ze zmęczenia, dziewiąta nocka z rzędu na dworcu. Też z Ukrainy, też głównie tłumaczy. Studiuje na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie, ma 20 lat.

Wiktoria – mieszka i studiuje razem z Anią, piąta noc na dworcu. Ma dopiero 17 lat (bo w Ukrainie mają inny system szkolny).

Tłumaczą mi:

- W pociągu do Wrocławia zostają tylko ci, którzy mają tam rodzinę albo jadą dalej do Niemiec. A resztę ludzi interesuje tylko Kraków i Warszawa. Koło Olsztyna na Mazurach mamy dużo wolnych miejsc, ale uchodźcy nie chcą tam jechać. Mówią, że to za blisko Rosji.

- Ludzie się boją – dorzuca Ania.

- W pierwszych dniach przyjeżdżali Ukraińcy, którzy nie mieli jeszcze za sobą tych bombardowań. Wiedzieli tylko, że jest wojna, słyszeli syreny, nawet schodzili do schronów.

- Ja też nie byłam gotowa na syreny – mówi swoim zachrypniętym głosem Ania. - Przez nie wyjechałam szybciej, niż na początku planowałam.

Od lewej: Wiktoria, Oleg, Ania - wolontariusze
Od lewej: Wiktoria, Oleg, Ania - wolontariusze© WP | Anna Śmigulec

- Jak to? - dziwię się.

- No, byłam w domu na kilka tygodni, bo na Uniwersytecie Ekonomicznym miałam sesję online. Miałam wracać w niedzielę 27 lutego, ale w czwartek wybuchła wojna. Więc uciekliśmy od razu w piątek. Ze starszą siostrą w szóstym miesiącu ciąży i moim 13-letnim bratem. Oni pojechali do koleżanki mamy do Torunia, a ja zostałam sama tu w Krakowie. Nie wiedzieliśmy, czy walki dotrą do Lwowa, ale syreny wyły. Mama została, bo jest lekarką w reanimacji. Stwierdziła, że jak sytuacja się pogorszy, to do nas dołączy. A teraz przynajmniej jest o nas spokojna. Nie musi po każdym alarmie obdzwaniać trójki dzieci, bo wie, że jesteśmy bezpieczni.

A do Krakowa teraz już przyjeżdżają ludzie, którzy doświadczyli wojny. Widzę zagubioną staruszkę z wnuczkiem i pytam, czy zadzwonić do kogoś z rodziny. A ona: "My już sami. Już nie ma do kogo dzwonić". Albo przychodzi pani i mówi: "Nie śpię już ósmą noc. Bo najpierw w schronie, potem w drodze. A moje miasto, Charków, zbombardowane. W ruinie". I płacze. Ja też płakałam wiele razy. Bo to są osoby z mojego kraju, to są moi ludzie.

CORAZ WIĘCEJ

Prawie pierwsza w nocy. Oleg oprowadza mnie po korytarzach i zaułkach dworca, do których wcześniej nie trafiłam. W pasażu handlowym, w miejscu, gdzie kiedyś był sklep, cała przestrzeń zastawiona łóżkami polowymi.

- O, jeszcze wczoraj nie było tego rzędu – dziwi się Oleg. I tłumaczy, że łóżka stały pod ścianami, ale przestrzeń na środku była wolna.

Teraz wszystkie łóżka zajęte. Dwa pierwsze z brzegu, tuż przy wejściu, są zsunięte i śpi na nich czwórka malutkich dzieci – każde w inną stronę. Obok składane przenośne łóżeczko dla niemowlaka.

- Ktoś przyniósł – kwituje wolontariuszka z tej sali. - Ludzie przynoszą wszystko, czego tylko potrzebują uchodźcy.

Nad każdym łóżkiem numer przyklejony do ściany, od 1 do 66. Wolontariusze pytają każdego, o której wyjeżdża i notują w swojej tabelce. Żeby go obudzić i żeby wiedzieć dla kolejnych chętnych, o której zwolni się upragnione miejsce leżące.

Teraz większość ludzi śpi, ale światła są zapalone. Starsza pani gładzi pekińczyka na kolanach i gawędzi cicho z sąsiadką z łóżka obok. Trzy nastolatki krzątają się wokół rewiru swojej rodziny, w tym kota w plastikowym transporterze i czarnego mopsika. Ma pomarszczony pysk i tak zagubione spojrzenie, że aż chce się go przytulić. Jedyny mężczyzna w tej sali siedzi obok swojego wózka inwalidzkiego i patrzy w przestrzeń.

W głębi, oparta o ścianę, stoi konstrukcja, jakiej nigdy nie widziałam. Kwadratowa paździerzowa tablica półtora na półtora metra, a z niej wystają 54 gniazdka elektryczne. I napis na kartce: "Gniazdka tylko dla kadry chorągwi krakowskiej", "Only staff".

Uchodźcy też mają gdzie naładować telefony. W całej przestrzeni dworca widzę niezliczone przedłużacze, i to na sześć a nawet osiem gniazdek każdy. W tej sali też są, tylko pod ścianami, zasłonięte łóżkami i rzeczami uchodźców. Dlatego na ścianach kartki z napisem "розетка tyt" - "gniazdko tu" i narysowana strzałka w dół.

Wracamy do pasażu handlowego. Środek nocy, sklepy pozamykane, żaluzje zaciągnięte, tylko w Biedronce trwa przyjęcie towaru.

- O, tego też jeszcze wczoraj nie było – znów dziwi się Oleg, patrząc na ludzi śpiących na kamiennej posadzce po sklepami.

Mam gęsią skórkę i odruch natychmiastowej ucieczki, bo w tym korytarzu strasznie wieje.

- Tu jest największy przeciąg – rzuca Oleg, który czuje się tu jak w domu. - Bo z obu stron pasażu są drzwi: jedne do galerii handlowej a drugie na zewnątrz dworca.

Zaglądamy do Zakonu Maltańskiego. Właśnie się zwijają. Dosłownie. Zwijają baner przed wejściem i sprzątają.

- Udzielamy pomocy medycznej od rana do północy, ale dzisiaj zostaliśmy do pierwszej.

Dwie kobiety i mężczyzna uwijają się z dużą energią, mimo że to środek nocy.

- Już późno – tłumaczą w biegu - A od rana musimy ruszać do swojej normalnej pracy w szpitalach.

Dziewczynka - uchodźczyni z Ukrainy - śpiąca z kotkiem na Dworcu Głównym w Krakowie
Dziewczynka - uchodźczyni z Ukrainy - śpiąca z kotkiem na Dworcu Głównym w Krakowie© WP | Anna Śmigulec

SPOKÓJ

 Koło czwartej nad ranem na dworcu wciąż ruch jak w ulu. Właśnie przyjechał pociąg z Medyki, napływa strumień nowych ludzi. Dobrze, że toaleta już naprawiona. Dopiero teraz widzę: światowa jakość. 12 kabin, czyściutko, pachnąco, przyjazne oświetlenie, fototapeta z górami i jeziorem na całą ścianę. Niczego nie brakuje: mydło w płynie, ręczniki papierowe, dodatkowo wilgotne chusteczki dla niemowląt, chusteczki antybakteryjne oraz darmowe podpaski i tampony.

 Przy punkcie przydzielania miejsc noclegowych spotykam policjanta. I nagle zdaję sobie sprawę, że ani w dzień ani w nocy nie widziałam tu nikogo ze służb mundurowych: żadnej policji, straży miejskiej, wojskowych czy strażaków. Jedyne osoby w mundurach to harcerze. Zazwyczaj młodzi. A przecież nawet podczas szczepień przeciwko Covid-19 w zeszłym roku, to wojskowi kierowali ruchem w szpitalach.

Ale natychmiast też dociera do mnie: ale tu panuje spokój. Owszem, jest tłum, ale nikt nie wszczyna awantur, nie przepycha się, nie złorzeczy.

Pewnie dzięki wolontariuszom, którzy dają z siebie wszystko.

Tylko czy ratowaniem ludzi w kryzysie wojennym powinni zajmować się 17-nastolatkowie i 20-latkowie? I to noc w noc?

 Sebastian ma wyrobione zdanie:

- W pierwszych dniach od wybuchu wojny był szok i zapał. Zaczęliśmy pomagać, ale rozumieliśmy, że nie wszystko będzie działać. Minęły dwa tygodnie i teraz wśród wolontariuszy jest wkurwienie. I to takie, że przechodzi ludzkie pojęcie. Jak w ostatnich dniach wicepremier Kowalczyk wyszedł na mównicę i stwierdził, że dzięki rządowi nie ma w Polsce obozów dla uchodźców, to pierwszy raz w życiu chciałem wyrzucić przez okno telewizor. Bo ze strony rządu akurat nie mamy ani odrobiny wsparcia.

Więc jeżeli władza nie powoła jednego sztabu kryzysowego i nie zacznie odgórnie koordynować pomocy, to sobie nie poradzimy. Bo kiedyś ten zapał ludzki minie. Ludzie mają swoje życie i swoje problemy. Wojna nam spowszednieje. Tak jak spowszedniał nam covid i wojna w Syrii. I już nie będzie na dworcu setek kanapek od dobrych ludzi, tylko będziemy prosić, żeby ktoś dowiózł jedzenie dla uchodźców

* * *

Od redakcji: Sytuacja na Dworcu Głównym w Krakowie zmienia się z dnia na dzień, a czasem nawet z godziny na godzinę. Jak wynika z informacji od bohaterów reportażu, w ostatnich dniach na dworcu pojawili się m.in. strażacy, policja oraz członkowie Wojsk Obrony Terytorialnej.

Źródło artykułu:WP magazyn
uchodźcy z ukrainyukrainaukraina wojna