Rząd jest po to, by go zdymisjonować
Koniec starego roku i początek nowego to zawsze okres podsumowań i rankingów. Przyjrzyjmy się przeto temu aspektowi mijających dwunastu miesięcy, który być może najlepiej zdaje sprawę ze strategii wprowadzania IV RP. A mianowicie - opartemu na bezustannej groźbie wcześniejszych wyborów zarządzaniu kryzysem.
10.01.2007 06:00
Styczeń
Może ciężko w to uwierzyć, ale zaczęło się w styczniu. Albo będzie porządna koalicja, albo wybory - powiedział Jarosław Kaczyński już 11 stycznia. Była jeszcze wtedy szansa, że porządna koalicja będzie koalicją PiS i PO. Jednak ta koncepcja odchodziła do sfery fantomów i ułud, z niej zaś wyłaniała się powoli i urzeczywistniała wizja porozumienia z Samoobroną i LPR, które to partie, jak zauważył wówczas Jarosław Kaczyński, obawiały się wcześniejszych wyborów. Ta obawa będzie im i nam towarzyszyła przez cały następny rok.
Sytuacja na początku zeszłego roku była więc dynamiczna. Tym bardziej, że trwał slalom z budżetem. Prawie nikt już teraz dokładnie nie pamięta tego, co dwanaście miesięcy temu było na ustach całej opozycji (w której na pewno był tylko SLD) jako bezprecedensowa gra najważniejszymi ustawami i konstytucją. W każdym razie, w zależności od tego, czy LPR, Samoobrona, PSL albo PO chciały rozmawiać z PiS czy nie, konstytucyjnie narzucony termin uchwalenia budżetu oddalał się lub przybliżał, a wraz z nim – oddalała się lub przybliżała wizja wcześniejszych wyborów.
Luty
Sytuacja jednak zaczęła się w końcu stabilizować. Samoobrona i LPR, machając od czasu do czasu szabelkami, podpisały z PiS na samym początku lutego „Pakt Stabilizacyjny”, który gwarantował PiS-owi przyjęcie wymarzonych ustaw, a dwóm pozostałym sygnatariuszom – oddalenie groźby wyborów. Polacy ze zdziwieniem patrzyli na egzotyczną koalicję, której kilka tygodni temu nikt sobie nie mógł wyobrazić. Ba, Jan Rokita nie wierzył w porozumienie jeszcze na kilkanaście godzin przed jego podpisaniem.
Już po tygodniu okazało się, że wątpliwości były uzasadnione. Pakt stabilizacyjny zaczął się sypać. Prezydent przypomniał sobie o nieprzegłosowanym budżecie i zapowiedział orędzie, w którym – jak wszyscy podejrzewali – poinformuje o rozwiązaniu parlamentu. Rządowe limuzyny zaczęły na sygnale krążyć po mieście, służbowe telefony rozgrzały się do czerwoności, orędzie opóźniło się o kilka godzin i w końcu dowiedzieliśmy się z niego, że... parlament nie zostanie rozwiązany. Pakt stabilizacyjny w atmosferze panicznego strachu został ustabilizowany.
Marzec
Wprawdzie już w drugiej połowie lutego pojawiły się przecieki, że na linii premier Kazimierz Marcinkiewicz – prezes Jarosław Kaczyński „iskrzy”, a Marszałek Sejmu Marek Jurek już w warunkach pełnej stabilności bąknął coś o wcześniejszych wyborach, rząd dotrwał do marca, świętując przy okazji sto dni swojego niepewnego istnienia.
Istnienie stało się jeszcze bardziej niepewne na początku marca, kiedy słabsi sygnatariusze paktu zorientowali się, że rzeczywiście są słabsi i że współpraca z rządem Kazimierza Marcinkiewicza polega na tym, że realizuje się pomysły Jarosława Kaczyńskiego. Andrzej Lepper ogłosił, że pakt stabilizacyjny jest zagrożony, Wojciech Wierzejski uznał, że PiS rządzi w stylu Leszka Millera, a delegaci LPR zażądali od posłów tej partii, by nie popierali premiera.
Cóż było robić. Jarosław Kaczyński musiał powtórzyć: albo stabilny rząd, albo nowe wybory. Jedni uznali to za żałosne straszenie, inni z nadzieją podchwycili ten pomysł. Pakt zaczął solidnie trzeszczeć, Samoobrona i LPR coraz głośniej zaczęły mówić o konieczności zmiany premiera, a na konwencji PiS Jarosław Kaczyński powiedział o konieczności zmiany koalicjantów. Prawo i Sprawiedliwość zgłosiło wniosek o samorozwiązanie Sejmu, a Przemysław Gosiewski wyznał, że PiS jest zdeterminowane do tego, by doprowadzić do wcześniejszych wyborów jak najszybciej.
Kwiecień
Nadszedł jednak kwiecień i okazało się, że Sejm się nie rozwiąże, bo PiS ma tak szeroką opozycję, że nawet do poparcia wniosku o rozwiązanie Sejmu nie znajdzie chętnych. Do gry na moment wróciło PSL, później Samoobrona, później PSL wyszło z gry, ale pojawili się rozłamowcy z LPR, w końcu rozłamowcy z LPR zostali zastąpieni przez LPR w pełnej krasie. Prezydent wspomniał, że nieco go zaskakuje rozwój wypadków. Aż w końcu Liga, czując siłę języczka u wagi, postawiła PiS-owi parę zaporowych warunków przed wejściem do rządu i sytuacja znów stała się niejasna. Publicyści tygodnika „Ozon” wezwali parlament do samorozwiązania. Parlament nie posłuchał, ale za to rozwiązał się „Ozon”. Rząd, po kilku wypowiedziach o konieczności wcześniejszych wyborów, wypowiedzianych przez polityków kilku partii, w końcu powstał. Tyle że bez LPR i PSL, czyli mniejszościowy. Wizja rozpisania nowych wyborów nie oddaliła się, mimo iż Andrzej Lepper uznał, że taka mniejszość to jest większość.
Maj
Na początku maja mniejszość zamieniła się w większość dzięki LPR, która wreszcie postanowiła uratować Polskę i wejść do rządu. Z rządu odszedł natomiast Stefan Meller – minister spraw zagranicznych, co pozwoliło Jarosławowi Kaczyńskiemu „odzyskać MSZ”. I wszystko zaczęło być piękne i dobre. Szefowie Samoobrony i LPR zasiedli wreszcie w upragnionym rządzie. Rząd zaczął rządzić i słowa „wcześniejsze wybory” przestały pojawiać się w co drugiej wypowiedzi.
I byłoby całkowicie pięknie, gdyby nie to, że zaczęły się pojawiać nieśmiałe sygnały o tym, że nastąpi wymiana na stanowisku premiera. Wprawdzie od razu zaprzeczyli temu prezydent, premier oraz brat pierwszego i szef drugiego, ale ziarno niepewności zostało zasiane.
Sprawę ewentualnych wcześniejszych wyborów próbowali jeszcze na moment wskrzesić liderzy LPR i Samoobrony domagając się stanowisk w resortach siłowych, na co PiS absolutnie nie chciał się zgodzić. W końcu jednak i te głosy przycichły i maj okazał się pierwszym miesiącem, w którym więcej było kryzysów rozwiązanych niż wznieconych.
Czerwiec
W czerwcu stało się to, co stać się miało – liberalna twarz rządu Marcinkiewicza, wicepremier i minister finansów Zyta Gilowska, została zdymisjonowana. I nie poszło wcale o to, że nie mogła dogadać się z populistyczno-etatystycznymi wicepremierami Giertychem i Lepperem, a o to, że ktoś gdzieś powiedział, że była agentem. Zyta Gilowska nie była pierwszym zdymisjonowanym ministrem finansów tego rządu, ale po raz pierwszy zostało to odebrane jako kryzys. Również w czerwcu na poważnie rozpoczął się kryzys z Romanem Giertychem. Związek Nauczycielstwa Polskiego po raz pierwszy zaapelował o odwołanie nowego ministra edukacji.
Lipiec
Giertych został na stanowisku, wróciła na nie również Gilowska. Najpierw jednak musiał swoje stanowisko opuścić premier. Wbrew wcześniejszym zapewnieniom Kazimierza Marcinkiewicza, Jarosława Kaczyńskiego oraz Lecha o tym samym nazwisku, Lech odwołał Kazimierza i powołał na jego miejsce Jarosława. Koalicjanci od razu wykorzystali tę sytuację, by „nie wykluczać wcześniejszych wyborów”, jednak nowy premier szybko przywołał ich do porządku. Jak? No jak to?! Tradycyjnym: albo lojalność koalicjantów, albo wybory. Po raz kolejny okazało się, że wizją rozwiązania parlamentu można straszyć się obosiecznie. Jednak w końcu groźba premiera okazała się skuteczniejsza i druga połowa lipca upłynęła bez większych wstrząsów.
Sierpień
Wstrząsów nie zapowiadał również sierpień – miesiąc urlopów. Koalicjanci dostali od Jarosława Kaczyńskiego na wakacje kilka od dłuższego czasu postulowanych stanowisk, trochę pieniędzy i szczyptę prerogatyw. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że Polacy nie potrafią normalnie w spokoju spędzać wakacji i ciągle myślą o pracy. Andrzej Lepper na przykład wymyślił, że jego były partyjny kolega, Wojciech Mojzesowicz, obecnie w barwach PiS, nie jest fajny i zaproponował, by go odwołać ze stanowiska szefa parlamentarnej komisji rolnictwa. Szef klubu parlamentarnego PiS Marek Kuchciński w zamian zasugerował, że wniosek o odwołanie Mojzesowicza może mieć skutki większe niż rozpad koalicji. Nie chciał powiedzieć co to znaczy, ale chyba tylko dlatego, żeby się nie powtarzać. Oczywiście o wcześniejsze wybory.
Wrzesień
Kłopotów z wypowiedzeniem tego zwrotu nie miał po raz kolejny Andrzej Lepper już na początku września. Poszło tym razem o budżet na następny rok. Lepper, Giertych i Jarosław Kaczyński podczas specjalnego spotkania porozumieli się co do tego, że jeśli się nie porozumieją w sprawie pieniędzy, dojdzie do skrócenia kadencji parlamentu.
Porozumienie zaczęło być intensywnie wcielane w życie. Wprawdzie jeszcze w połowie września Adam Bielan prorokował, że nie ma zagrożenia rozpadu koalicji, ale 20 września Marek Jurek już tylko nie sądził, by miało dojść do wcześniejszych wyborów, a już 21 września Jarosław Kaczyński stracił zaufanie do Andrzeja Leppera i Samoobrona wyszła z rządu.
Mówienie o gorących rozmowach w tym przypadku byłoby pewną przesadą, bo rozmowy potoczyły się według starego schematu. Albo nowe wybory, albo dokooptowanie PSL, albo wyłuskanie rozłamowców. W końcu rząd zdecydował się na to ostatnie i w pokoju hotelowym Renaty Beger doszło do dość żenującego spektaklu, w wyniku którego posłanka Samoobrony została gwiazdą telewizyjną a polityczny przeciwnicy IV RP nabrali ostatecznego przekonania, że zamiast moralnej odnowy osiągnęliśmy moralne dno.
Po „taśmach Beger“ nikt już nie wierzył w możliwość odtworzenia rządu i wszystkie partie zaczęły prześcigać się w składaniu wniosków o samorozwiązanie Sejmu. Wydawało się, że tym razem któryś z tych wniosków musi przejść. A jednak... Październik
A jednak przyszedł październik i okazało się, że jak Andrzej Lepper ładnie przeprosi, to go Jarosław Kaczyński do rządu przyjmie. I oto ci, którzy jeszcze dwa tygodnie temu wyzywali się od chamów i warchołów, podali sobie ręce i odnieśli kolejny sukces na polu wychodzenia z sytuacji bez wyjścia. Wprawdzie podczas konsultacji jeszcze kilka razy pojawił się argument o skróceniu kadencji, ale po „taśmach Beger“ nikt już go nie brał poważnie.
Listopad
Jednak ci, którzy nie wierzyli, że władza może skompromitować się jeszcze bardziej, wykazali się słabą wyobraźnią. W listopadzie media opublikowały filmy, zdjecia i nagrania, które jednoznacznie wskazywały na to, że obawy o faszystowskie koneksje niektórych przedstawicieli jednej z partii rządzących, nie były bezpodstawne. Kolejne kompromitacje uodporniły jednak rząd i tym razem do żądania dymisji nie doszło.
Grudzień
Żadna szczepionka nie daje jednak stuprocentowej pewności. Na początku grudnia wybuchła afera „praca za seks“. Była działaczka Samoobrony oskarżała jej prominentnych działaczy o żądanie usług seksualnych w zamian za zatrudnienie. Rozpoczęły się przepychanki, niewybredne żarty, osobiste wycieczki, badania DNA, kolejne sensacje. Premier zapowiedział, że wyrzuci Leppera z rządu, jeśli zarzuty się potwierdzą, opozycja zaapelowała o honorowe harakiri, a Lepper popłakał się na konferencji prasowej. I w ten sposób władza dokulała się jakoś do świąt, którymi doskonale zawsze ucisza się wszelkie spory polityczne.
Nowy Rok
To zestawienie jest tylko bardzo pobieżnym przeglądem kryzysów, które targały polską sceną polityczną w mijającym roku. Serwis Wiadomości Wirtualnej Polski opublikował przez ostatnie 12 miesięcy ponad 250 artykułów na temat ewentualności rozwiązania parlamentu i wcześniejszych wyborów. Koniec grudnia nie zakończył jednak tego pochodu. W tym tygodniu wyjściem z koalicji postraszył przez pare godzin Roman Giertych. A kilkanaście dni temu jeden z prominentnych działaczy PiS powiedział, że do wcześniejszych wyborów może dojść zawsze. Bo rząd najwyraźniej jest po to, by móc straszyć jego upadkiem.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska