Rząd chce wydać kilkadziesiąt miliardów, Polaków nie pyta
Ludzie boją się atomu trochę mniej niż kiedyś, niewykluczone nawet, że słusznie. Problem w tym, że radioaktywne odpady, promieniowanie czy zagrożenie atakiem terrorystycznym to nie jedyny... problem. Chodzi raczej o to, że polski rząd nie przeprowadził debaty (a jedynie akcję propagandową) odnośnie potrzeb polskiej energetyki. Wiemy z pewnością, że trzeba w nią zainwestować kilkadziesiąt miliardów złotych w ciągu 20 lat - zastanawia się Michał Sutowski w felietonie dla Wirtualnej Polski. - Prąd z polskiej elektrowni jądrowej powinien popłynąć w 2020 r. - powiedział we wtorek premier Donald Tusk. Premier zakłada, że "towarzyszyć tym inwestycjom będzie raczej duże zainteresowanie i entuzjazm wspólnot lokalnych, a nie niechęć czy opór".
26.01.2011 | aktual.: 26.01.2011 13:38
Prawie – co jak wiadomo, robi różnicę. Choć akurat w przypadku sporu o emerytury zwrot polityczny wydaje się najpoważniejszy. O ile jeszcze niedawno Stefan Niesiołowski bronił decyzji rządu w stylu starej dobrej Unii Wolności (tzn. że Balcerowicz „ekonomicznie” ma rację, ale „politycznie” jego pomysły wyprowadziłyby ludzi na ulicę), to już Donald Tusk odważył się stwierdzić, że Ojciec Polskiej Transformacji... „ekonomicznie” nie ma racji. Efektywność ZUS-u uzasadniał argumentami w stylu Jacka Żakowskiego („Uwaga, którą usłyszałem, że ZUS to puste obietnice, OFE to realne pieniądze, nie jest trafna. To, że OFE kupują obligacje skarbu państwa jest takimi samymi obietnicami, bo to państwo gwarantuje ich wykup”). I jako jeden z pierwszych oficjeli w Polsce przyznał, że interes instytucji finansowych niekoniecznie się pokrywa z „interesem nas wszystkich”, ewentualnie że może być od niego mniej ważny.
Odebranie części składki OFE można oczywiście zrzucić na „obiektywną konieczność” budżetową, zestawioną z bojaźnią i drżeniem o sondaże – ale choć na moment darujmy sobie rozliczenia z intencji, względnie zawartości „głębi duszy” premiera. Faktem pozostaje, że składka w OFE stanowi wątpliwą obietnicę emerytury pod palmami, za to całkiem realne obciążenie dla budżetu – tym samym wypada przyjąć posunięcie PO z uznaniem.
Gorzej mają się sprawy z innym „socjaldemokratycznym” rozwiązaniem – bo przecież wielkie projekty infrastrukturalne przez wielu traktowane są jako impuls do wyjścia z kryzysu. Keynesowska szkoła ekonomii faktycznie pozwala na „ucieczkę do przodu”, jak np. budowa przez państwo dróg czy infrastruktury energetycznej – generują one miejsca pracy, popyt wewnętrzny i napędzają koniunkturę, która pomoże spłacić zadłużenie. Do tego na polskie peryferia bogactwo jakoś nie chce spływać, więc choćby taki kawałek S17 pod Lublinem (w stronę Warszawy) może ścianie wschodniej pomóc. A o tym, że energetyka wymaga gigantycznych inwestycji nie trzeba nikomu przypominać. Czyżby zatem ogólnoświatowy zwrot w ekonomii dotarł w końcu nad Wisłę? Czy po latach błędów i wypaczeń „taniego państwa”, PO postanowiła skręcić na słuszne tory modernizacyjnej podmiotowości sektora publicznego?
Nie ma tak dobrze, bo diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. W tym wypadku – szczegółach na skalę wielu miliardów złotych. Inwestycje drogowe na peryferiach (S3 i S17 za prawie 5 mld) odbywają się kosztem oszczędności na kolei. Tymczasem to właśnie infrastruktura kolejowa i tzw. nierentowne połączenia decydują o tym, czy całe gminy i powiaty mają możliwość dojechać do szkoły czy pracy. Część torów i dworców w Polsce pamięta czasy Sojuszu Trzech Cesarzy, najmłodsze – późnego Jaruzelskiego. Są niedoinwestowane katastrofalnie, a z kolejnymi latami jest coraz gorzej – tymczasem wybór budowy wylotówki zamiast remontu linii kolejowej to wybór wygody tych, którzy i tak raczej sobie poradzą. I którzy (jak mieszkańcy Janek czy Raszyna) potrafią się zorganizować w proteście przeciw rządowym zaniechaniom – w przeciwieństwie do bezrobotnych spod Pabianic i zbieraczy jabłek.
Wybór dróg ekspresowych zamiast kolejowych połączeń lokalnych da się od biedy wytłumaczyć PR-em – kto dziś chce dokładać do kolei? Energetyka atomowa to kwestia bardziej złożona – wyraźnie zbyt skomplikowana dla społeczeństwa, któremu debata na ten temat mogłaby zaszkodzić. Z takiego założenia wyszedł chyba rząd, ponieważ konsultacje społeczne w kwestii wydania kilkudziesięciu miliardów złotych na „polski atom” zamierza ograniczyć do debaty nad... lokalizacją. O którą wszyscy ponoć się biją, nie to co zieloni „zacofańcy” 20 lat temu.
Faktycznie, ludzie boją się atomu trochę mniej niż kiedyś, niewykluczone nawet, że słusznie. Problem w tym, że radioaktywne odpady, promieniowanie czy zagrożenie atakiem terrorystycznym to nie jedyny... problem. Chodzi raczej o to, że polski rząd nie przeprowadził debaty (a jedynie akcję propagandową) odnośnie potrzeb polskiej energetyki. Wiemy z pewnością, że trzeba w nią zainwestować kilkadziesiąt miliardów złotych w ciągu 20 lat. Nie wiemy, ile energii można by zaoszczędzić po i tak koniecznych remontach linii przesyłowych (straty!); nie wiemy czy sieć wielu małych źródeł energii nie byłaby tańsza, bardziej elastyczna, bezpieczniejsza; nie wiemy jak się do tego wszystkiego mają nasze zobowiązania gazowe ani czy nie grozi nam uzależnienie od jednego koncernu i państwa (Francji?). Nikt w Polsce nie zbadał – tak jak np. Duńczycy u siebie 30 lat temu – jak różne źródła energii przekładają się na rozwój regionów. Wiemy o tym bardzo mało, za to wydamy bardzo dużo pieniędzy.
Państwo jako podmiot modernizacji, w oparciu o PR, sondaże, naiwne wizje i niejasne gry interesów? Zgodnie z najlepszą tradycją – dobre kroki. Ale chyba w złym kierunku.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski