Jest porozumienie w sprawie Syrii. Zbliża się koniec wojny?
Rosja, Turcja i Iran porozumiały się w sprawie utworzenia bezpiecznych stref w Syrii. Kłopot w tym, że część zainteresowanych się nie zgadza albo nie uczestniczy w rozmowach, a realne strefy bezpieczne są zupełnie gdzie indziej. Wojna jeszcze się nie skończyła, ale już zaczyna się mówić o rachunku za nią, który zapłacimy nawet, jeżeli uważamy, że nas nie dotyczy.
05.05.2017 | aktual.: 05.05.2017 15:28
Rosjanie, Turcy i Irańczycy spotkali się w Astanie, stolicy Kazachstanu, i zawarli porozumienie tworzące "strefy de-eskalacji" w Syrii. Na pierwszy rzut oka wygląda to świetnie. Dokument zakłada położenie kresu przemocy, wprowadzenie zakazu lotów oraz umożliwienie bezpiecznego i dobrowolnego powrotu uchodźców.
Nie dziwi nawet, że stroną porozumienia nie jest kraj, którego dotyczy. Wystarczy, że dwóch z trzech sygnatariuszy, czyli Rosja i Iran, są sojusznikami prezydenta Baszara al Asada. Uratowali jego reżim od upadku jesienią 2015 r. i gwarantują jego przetrwanie. Jak na razie nie ma nawet mowy o odejściu prezydenta osobiście obarczanego odpowiedzialnością za losy kraju i śmierć setek tysięcy ludzi, choć nieoficjalnie mówi się o tym, że Moskwa gotowa jest zaakceptować jego usunięcie.
Donald Trump zaangażował się w wojnę domową w Syrii i wydał rozkaz ataku na lotnisko armii prezydenta Asada.
Mieszkańcy nie mają nic do powiedzenia
Z rozmów demonstracyjnie wyszli syryjscy rebelianci, którzy za cel stawiają sobie nie tylko obalenie reżimu prezydenta Asada, ale także obronę mieszkańców omawianych rejonów Syrii. To pierwsza rysa na planie szkicowanym w stolicy Kazachstanu.
"Strefy de-eskalacji" objąć mają prowincję Idlib, w północno-zachodniej Syrii, a więc ostatni, duży obszar kontrolowany przez opozycję, część prowincji Homs, południe kraju i zbuntowaną enklawę na wschód od Damaszku. Innymi słowy, Rosjanie, Irańczycy i Turcy wprowadzają swoje porządki w rejonach, których nie kontrolują.
Dla rebeliantów szczególnie niepokojąca jest rola Teheranu jako jednego z gwarantów bezpieczeństwa. Obawiają się, że porozumienie z Astany ma pozwolić Damaszkowi na stopniowe odzyskanie kontroli nad obszarami, których nie może zająć militarnie. Wiadomo, że zdewastowana sześcioletnią wojną domową armia syryjska ma problemy z utrzymaniem swoich zdobyczy, nie mówiąc o prowadzeniu kolejnych, dużych ofensyw. To tłumaczy informacje o wielkich dostawach sprzętu wojskowego, który dociera z Rosji drogą morską i lotniczą. Iran również deklaruje gotowość przerzucenia do Syrii jeszcze większej liczby ludzi.
Turcja nie zgłasza zastrzeżeń, gdyż żadna z bezpiecznych stref nie zagraża realizacji interesu Ankary, którym jest przede wszystkim osłabianie Kurdów. Turcy skutecznie interweniowali w północnej Syrii, zapobiegając utworzeniu spójnego, kurdyjskiego terytorium wzdłuż swojej granicy i wyraźnie widać, że ani Rosjanie ani Irańczycy nie zamierzają wchodzić im w drogę.
Putin znowu przechytrzy USA?
Porozumienie z Astany nie tylko nie obejmuje terenów kurdyjskich, ale także nie wspomina o zachodniej części Syrii, gdzie toczy się wojna z Państwem Islamskim i gdzie walczą US Marines z 11. Oddziału Ekspedycyjnego. Prezydent Putin powiedział, że "na tyle, na ile zrozumiał" z rozmowy telefonicznej, to prezydent Trump popierał ogólną ideę stworzenia stref bezpiecznych.
To może sugerować, że Władimir Putin znowu zastosował chwyt judo, które tyle lat trenował. Krótko mówiąc, wykorzystał siłę i impet oponenta, aby go przechytrzyć i pokonać. Skoro Waszyngton wielokrotnie wspominał o strefach zakazu lotów i potrzebie zapewnienia bezpieczeństwa cywilom, to je dostał. Amerykanie nie będą mogli ostro oponować nawet, jeżeli nie o takie rozwiązanie im chodziło.
Moskwa, Teheran i Damaszek będą powoli neutralizować opozycję, kontrolować najbardziej wartościowe obszary kraju, Turcy dalej będą bombardować Kurdów, gdy uznają to za stosowne, a Amerykanie niech zwalczają Państwo Islamskie, skoro tak bardzo im na tym zależy. Do tego niech dogadują się z Saudyjczykami, Kurdami i każdym innym, kto chciałby mieć coś do powiedzenia na sunnickich obszarach Syrii i Iraku.
ONZ widzi sytuację zupełnie inaczej
O utworzenie stref bezpiecznych dla cywilów od dawna apeluje ONZ. Według nieoficjalnych informacji z Nowego Jorku wyraźnie widać kilka rejonów, których lotnictwo rosyjskie i syryjskie nie bombarduje przynajmniej od 2016 r. Nie pokrywają się one przy tym ze strefami wyznaczonymi w Astanie, a dyplomacji są przekonani, że Damaszek, Moskwa ani Ankara nigdy nie zgodzą się na oficjalne uznanie ich za strefy bezpieczne, co mogłoby zagrozić ich interesom.
Te względnie bezpieczne rejony to syryjski Kurdystan, północna część kraju kontrolowana przez Turcję, tereny wzdłuż granic Libanu, pogranicze z Izraelem i enklawa w pobliżu granicy z Jordanią zamieszała przez dbających o swoją niezależność Druzów. Każdy z tych obszarów ma swoją specyfikę oraz plątaninę zależności i wrogów.
Na przykład wyraźnie widać, że Bejrut przymierza się do wypchnięcia przynajmniej części spośród 1,2 mln uchodźców żyjących w kraju, który przed wojną liczył zaledwie 4,5 mln mieszkańców. W pierwszej kolejności usunięte mogą zostać nielegalne obozowiska w Dolinie Bekaa w Libanie. Jeżeli tak się stanie, to dziesiątki tysięcy uchodźców przeniesie się w Góry Qalamoun na zachód od Damaszku. To tereny, gdzie wojska reżimowe porozumiały się z rebeliantami w obliczu wspólnego wroga, którym akurat tam było Państwo Islamskie.
Druzyjski rejon Dżabel al Duruz został w dużej mierze oszczędzony przez wojnę. Lokalni szejkowie nie zbuntowali się przeciwko Damaszkowi, lecz swoich rekrutów pozostawili do obrony własnych terenów, zamiast trwonić ich życie w operacjach armii reżimowej. Wrogiem Druzów również jest ISIS i w momencie, gdy zaczęło im zagrażać, Damaszek osłabił swoją obronę, aby pokazać, że jest ważny. Druzowie wraz anty-asadowską opozycją odparli islamistów, co sprowadziło na rebeliantów naloty syryjskiego lotnictwa.
Takie zawirowania i zmiany sojuszy można mnożyć. Każdy rejon i niemal każda wioska w Syrii może mieć własne sojusze i nietrwałe układy. To wszystko pokazuje, że wojna w Syrii szybko się nie skończy, choć wyraźnie widać, że podejmowane są próby przynajmniej częściowego uporządkowania sytuacji. Ciekawe będą wyniki zbliżającej się, bliskowschodniej podróży Donalda Trumpa.
Potrzebna jest nowa mapa Bliskiego Wschodu
Coraz powszechniejsze jest przekonanie, że mapę Bliskiego Wschodu, a przynajmniej Syrii i Iraku trzeba narysować od nowa. Do tego potrzebna jest regionalna czy globalna konferencja, w której udział wezmą wszyscy zainteresowani gracze, a nie tylko nieliczni, którzy porozumieli się w Astanie.
Unia Europejska jak na razie nie odgrywa znaczącej roli w tej grze, ale Bruksela zdaje sobie sprawę, że to jej przyjdzie zapłacić przynajmniej znaczącą część rachunku. Szacuje się, że odbudowa samej tylko Syrii kosztować będzie ok. 950 mld dolarów, a przełożenie jest proste: Nie chcecie walczyć, ani mieć uchodźców? To płaćcie. Dla porównania, na pomoc humanitarną w Syrii i krajach ościennych UE co roku wydaje zaledwie 300 mln dolarów.
Oczywiście ten trylion dolarów ktoś też zarobi. Rosjanie, Turcy i Irańczycy będą chcieli rozdawać karty. Donald Trump zapewne też nie da się odstawić na boczny tor, a perspektywa wielkich pieniędzy może skuteczniej przekonać do zaangażowania się w zakończenie konfliktu, niż odwoływanie się do abstrakcyjnych wartości humanitarnych.