W porównaniu z liderami Zachodu rosyjski prezydent dysponuje ogromnym komfortem rządzenia. Rosjanie, nawet jeżeli nie lubią rządu, to popierają jego politykę w strategicznych dla niego (nie dla siebie) obszarach i przy całej słabości Rosji to siła Putina.
Pokolenia członków sowieckiej nomenklatury muszą przewracać się w grobach z zazdrości. Oto oni, pnąc się mozolnie po drabinie partyjnej kariery, mogli nacieszyć się co najwyżej wczasami w Soczi, kupić kawałek deficytowej kiełbasy w sklepach za żółtymi firankami czy dostać przydział na ładę Żyguli.
Szczytem marzeń były studia dla ich dzieci w Moskiewskim Państwowym Uniwersytecie czy MGiMO, a w domu meblościanka z NRD, żyrandol z czechosłowackich kryształów i zestaw perfum "Pani Walewska".
Tymczasem upadek ZSRR, który tak krokodylimi łzami opłakuje Putin, pozwolił urzędnikom i ludziom bliskim władzy wejść na poziomy luksusu i przepychu, który zadziwia nawet obywateli najbogatszych krajów świata.
Otwarcie gospodarki na świat spowodowało, że płynące zza granicy potężne strumienie pieniędzy zaczęły trafiać do członków państwowej elity.
Niezmierzone bogactwo i cynizm
I tu rację ma Anne Applebaum, pisząca w swoim ostatnim artykule w "The Atlantic", że w Rosji powstał system, w którym rządzący nie muszą zastanawiać się, jak zapewnić swoim obywatelom dobrobyt. Nie jest to system znany z zachodnich demokracji, gdzie polityk, nawet gdy ma inne cele, musi w ostatecznym rozrachunku, by być wybranym, choćby udawać, że zależy mu na elektoracie.
Jedynym zmartwieniem rosyjskich polityków jest zachowanie Rosji w swoim posiadaniu. Rosji, w której grupa ludzi, dobrana i zaufana niczym mafia, będzie kontrolować przepływy pieniężne, biorąc dla siebie "otkat" – czyli odpowiednią działkę.
Okraszone jest to cynizmem, przy którym cynizm nawet najbardziej cynicznego demokratycznego polityka, a więc wybieralnego, jest niewinną igraszką.
Weźmy takiego Putina. Jest on prawdopodobnie jednym z najbogatszych ludzi na planecie, choć oficjalnie jego aktywa są starannie poukrywane w rękach krewnych i znajomych królika. Do publiczności dochodzą odpryski informacji w postaci ujawnionego przez Nawalnego pałacu nad Morzem Czarnym, łączącego stylistykę domu publicznego, nocnego klubu z imperialnym stylem Piotra I i Katarzyny Wielkiej.
Ostatnio niemiecka prasa informowała, że stocznię w Hamburgu opuścił w trybie nagłym luksusowy jacht należący do rosyjskiego prezydenta. Powodem była obawa przed możliwością konfiskaty w momencie wprowadzenia zachodnich sankcji. Dodajmy, że był to jeden z pięciu jachtów Putina.
Wręcz komicznym przejawem tego cynizmu jest choćby sprawozdanie o majątku Putina, które w czasie wyborów jest wywieszane w każdej komisji wyborczej. Oto główny kandydat na prezydenta za każdym razem informuje swoich obywateli, że oprócz dwóch mieszkań, mikroskopijnych, jak na standardy rosyjskich urzędników, jest właścicielem garażu, dwóch starych wołg, łady niwy oraz pamiętającej czasy ZSRR przyczepy turystycznej "Skif". Taki człowiek na tle starannie dobieranych "kontrkandydatów" wygląda oficjalnie jak prawdziwy żebrak.
By zobrazować, co znaczy być teraz członkiem rosyjskiej elity, wystarczy sięgnąć po kolejne śledztwo ekipy Nawalnego. Jego Fundacja ds. Walki z Korupcją wzięła na warsztat Jekatarinę Mizulinę – córkę rosyjskiej senator Jeleny, która stała się twarzą ustawy wprowadzającej cenzurę internetu. Ważnego elementu kremlowskiej polityki przykręcania informacyjnej śruby mediom.
Po przeanalizowaniu dziesiątek publicznie dostępnych zdjęć okazało się, że garderoba szefowej "NGO" zajmującego się bezpieczeństwem w internecie jest warta co najmniej, w przeliczeniu 1,4 mln zł. I składają się na nią dziesiątki sztuk ubrań, butów, biżuterii i dodatków od najdroższych światowych projektantów mody.
Wystarczy sobie teraz wyobrazić, skoro córka senator zgromadziła "szmatki" za grubo ponad milion, to jakim majątkiem dysponuje jej matka, nie pierwszoplanowa, aczkolwiek wierna wykonawczyni woli Kremla?
A ile ma np. Siergiej Ławrow? Szef MSZ, a w rzeczywistości "rzecznik prasowy" Putina, którego postawiono na froncie wyrażania agresji i obrażania zachodnich partnerów. Rosyjski minister, którego córka mieszka i robi interesy w Londynie.
Naród nie lubi, ale popiera
System jednak działa i ma się dobrze mimo ciągle ograniczanej wolności obywateli i obniżającej się stopy życiowej. Widać to choćby w badanych opinii publicznej. Według niezależnych sondaży jedynie 4 proc. Rosjan uważa, że ostatniej eskalacji militarnej winna jest Rosja. Reszta, że Ukraina czy Zachód. Można się tylko zastanawiać nad skutecznością państwowej propagandy, która wmówiła obywatelom, że za ściągniecie bez wyraźnej przyczyny na granicę 140 tys. rosyjskich żołnierzy odpowiada kto inny niż rosyjskie władze.
Dzięki temu Putin ma na swoim podwórku ogromny komfort. Bo jeśli nie dojdzie do pełnoskalowej wojny, w każdym wariancie rosyjski prezydent występuje przed narodem jako zwycięzca.
Raz może być obrońcą Rosjan w Donbasie, jeżeli dojdzie do uznania separatystycznych republik.
Jeżeli jednak wycofa wojska bez niczego, to natychmiast stanie się "aniołem pokoju", a Zachód bandą tchórzliwych histeryków.
Jeżeli dojdzie do ograniczonego ataku, to znów będzie to sprawiedliwą odpowiedzią na ukraińskie prowokacje.
Oprócz tego jest zwycięzcą, bo przecież przed jego obliczem "pełzali najwięksi tego świata" upokarzająco usadzani za siedmiomilowym stołem z powodu braku testów covidowych.
Polityczne "perpetuum mobile"
Jeżeli dodać do tego, że najbardziej popularny rosyjski opozycjonista Aleksiej Nawalny może cieszyć się sześcioprocentowym poparciem, to oznacza, że Rosjanie nie widzą generalnie alternatywy dla obecnego przywódcy. Z Putinem po prostu Zachód nie jest w stanie przegrać na jego podwórku.
Putinizm jak na razie wytworzył wspaniałe polityczne"perpetuum mobile", które pozwala mu trwać. Polega ono między innymi na przeniesieniu całej prawie polityki do sfery medialnych symulakr, gdzie realnych działań nie da się zweryfikować.
Rosja opiera swoją siłę na tym, że w sytuacji, gdy toczy się działania propagandowe, koszty wszelkich konfliktów są niewielkie. Prawie nie ma trupów, zniszczonego sprzętu, co najwyżej słowa, słowa, słowa. Każdy ich wynik można pokazać jako zwycięstwo i przekonać do tego naród.
Weźmy wyścig zbrojeń. Rosja chwali się najnowszymi rakietami hipersonicznymi. Nikt nie jest pewny, czy one realnie istnieją, a jeżeli nawet to, czy wyszły poza fazę prototypu. Do legendy przeszło orędzie przed Zgromadzeniem Federalnym, podczas którego Putin pochwalił się nową śmiercionośną rakietą przy pomocy filmiku zmontowanego z pobranych z YouTube’a prymitywnych animacji.
Rosyjscy obywatele nie mają szans zweryfikować, czym Rosja dysponuje i czy jest to coś więcej niż prosta internetowa prezentacja. Ale dowiadują się od swojego prezydenta, że właściwie USA leży u ich stóp, bo przed takimi rakietami "niemającymi odpowiedników w świecie" nikt się nie obroni.
A nawet jeżeli już trzeba dokonać jakichś ruchów militarnych, to Rosja angażuje w nie głównie zielone ludziki, najemnicze grupy finansowane przez oligarchów bliskich Kremlowi. Gdy giną albo ponoszą porażkę, nie jest to porażka Kremla. Zabitych prawie nikt nie żałuje i nie odgrywają żadnej roli dla opinii publicznej.
Kara za milczenie
Ekipa Putina doskonale też zrozumiała, jak wielką siłą jest tkwiąca w Rosjanach bierność i brak zainteresowania publicznymi sprawami. Znana rosyjska dziennikarka i reportażystka Jelena Kostiuczenko jest przekonana, że rosyjski prezydent przekonał się, że nie musi obawiać się swoich obywateli po tragedii w Biesłanie w 2004 r. W szturmie szkoły, w której terroryści przetrzymywali kilkaset ludzi, zginęło wtedy ponad 300 osób w tym dzieci.
Rosyjscy antyterroryści otworzyli wtedy ogień do terrorystów z karabinów maszynowych i granatników, nie zwracając uwagi na możliwość ofiar cywilnych.
Putin, który nadzorował akcję, nie zapłacił politycznie za to niczym. W innym kraju taka tragedia musiałaby się skończyć padnięciem na kolana i podaniem do dymisji. W jego przypadku skończyła się zwołaniem proputinowskiej demonstracji w centrum Moskwy. Kostiuczenko uważa, że bezkarność Putina jest dla Rosjan metafizyczną karą za milczenie po tej tragedii.
Zachód ma więc przed sobą gracza, któremu bardzo trudno powiedzieć "sprawdzam" na arenie międzynarodowej. Nie jest mu w stanie powiedzieć tego nawet jego słabe społeczeństwo, bo jak podkreślał niedawno Gleb Pawłowski, były specjalista ds. strategii politycznej Kremla, Putin nie składa już narodowi żadnych obietnic, a więc z żadnych nie może być rozliczony.
Putin prawie wieczny
Putin, spotykając się zachodnimi liderami, wie, że jutro może ich już nie być. A o ich przegranej może decydować pół procenta głosów oraz internetowa kampania organizowana przez "jego" trolli. Niedawno zresztą mówiła o tym wprost na antenie rosyjskiej TV Margarita Simonian – szefowa Russia Today.
Czołowa propagandystka Kremla drwiła, że senator John McCain, który nazwał Rosję "stacją benzynową z rakietami", umarł, a Barack Obama nie wiadomo gdzie się podziewa. "A Putin jak dawniej jest prezydentem". To niezakłócone trwanie właśnie daje mu poczucie siły okazywanej w postaci pogardy dla zachodnich partnerów.
Najbliższe dni pokażą, czy schemat, w który latami grał rosyjski prezydent z Zachodem, przejdzie do historii. Może jednak nowa "zimna wojna" - wyraźne mentalnie rozgraniczenie świata wolnego od zniewolonego, może wyrwać Zachód z iluzji, że rosyjskiego niedźwiedzia da się oswoić.
***
Jakub Biernat - dziennikarz TV Biełsat od lat zajmujący się tematyką Białorusi i krajów postsowieckich. Jego wywiady, reportaże i opinie dotyczące regionu pojawiały się na łamach najważniejszych polskich gazet i czasopism. Sympatyk myśli politycznej Jerzego Giedroycia.