Roman Polański - wielka osobowość w małym człowieku
Nakręcił osiemnaście filmów, napisano o nim ponad dwadzieścia książek. Studiował w Łodzi. Tu też ożenił się z Barbarą Kwiatkowską, gwiazdą ówczesnego kina. Tu było jego pierwsze wesele. I pierwsze przyjaźnie.
01.12.2007 | aktual.: 01.12.2007 13:34
Mimo 74 lat, na twarzy przybyło mu zaledwie kilka zmarszczek. Ciągle utrzymuje chłopięcą sylwetkę i, jak dawniej, opadające na czoło włosy. Ci, którzy go znają, twierdzą, że umie ocalić w sobie dziecko - pełne pogody ducha, humoru, ciekawości. Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę historię jego życia.
Roman Polański naprawdę na imię ma Rajmund, a urodził się z nazwiskiem Liebling. Przyszedł na świat 18 sierpnia 1933 roku w rodzinie polskich Żydów w Paryżu. Rodzice postanowili jednak wrócić do kraju gdy miał trzy lata. Jako dziecko przeżył hitlerowską okupację i getto, z którego uciekł w ostatniej chwili, tuż przed likwidacją. Jego matka nie wróciła z Oświęcimia. W Stanach Zjednoczonych są tacy, którzy twierdzą, że "Malowany ptak" Jerzego Kosińskiego nie jest powieścią autobiograficzną, a jej bohaterem jest właśnie Polański.
Pierwszy w towarzystwie Kino i sztuka były dla niego ucieczką. Od czternastego roku życia występował w teatrze, później chciał studiować aktorstwo. Nie dostał się. Zdał za to na reżyserię w szkole filmowej w Łodzi. Tu nikt nie miał wątpliwości, że jest wielką osobowością.
- Obliczono, że był o dwa centymetry wyższy od Napoleona Bonaparte i już wtedy wiedziano, że podbije świat - napisał w "Umarli rzucają cień" Krzysztof Kąkolewski.
Podczas studiów w filmówce szokował niemal wszystkich. Żeby nakręcić etiudę "Rozbijemy zabawę" (o nudzących się chuliganach), wynajął kilku chłopców, którzy wtargnęli na szkolny bankiet i dotkliwie obili biesiadników. Koledzy mieli mu to za złe, czemu trudno się dziwić, ale film był świetny.
Zawsze był szalenie agresywny, zawsze starał się być w centrum zainteresowania - wspomina Janusz Majewski. Był gotów udowodnić pilotowi odrzutowca, że lepiej od niego zna się na pilotażu. Miał nieustanną potrzebę dokumentowania, że jest kimś. Zawsze chciał wszystkich zdominować.
- Jeżeli w towarzystwie pojawiła się jakaś silniejsza osobowość, która nie dopuszczała, żeby się przebił, wykonywał wtedy wspaniały numer. Mówił: "chujowe towarzystwo". I wychodził. Cały czas musiał być number one - number one przez obecność albo number one przez opuszczenie - takie "obrazki" zachował w pamięci zmarły we wrześniu reżyser Witold Leszczyński.
A przy tym wszystkim Polański miał jeszcze znakomity słuch. Często wyśpiewywał pełnym głosem znane arie operowe. Choć w szkole w modzie było wykpiwać operę. Przyglądając się życiu Polańskiego, łatwo zauważyć, że był duszą towarzystwa, zawsze skory do zabawy i błazenady. Koledzy zazdrościli mu talentu i weny. Irytował ich, ale podziwiali go za umiejętności w każdej materii.
- Polański od razu rzucał się w oczy, bo był hałaśliwy - wspominał na kartach "Filmówki" Henryk Kluba, zmarły przed dwoma laty wieloletni rektor łódzkiej szkoły filmowej. - Kiedy się przebijał, był szalenie ostentacyjny. A przecież obyczaj w szkole nakazywał, by ci z pierwszego roku siedzieli cicho. A ta bestia od razu szalała, od razu zdobywała sobie pozycję.
Nawet pierwszą projekcję filmu pornograficznego, jaki ktoś przyniósł do szkoły, zorganizował niezwykle. Odbyła się ona - jakżeby inaczej - w jego domu. Gospodarz ustawił projektor na podłodze i pod odpowiednim kątem lustro, dzięki czemu film oglądało się na suficie, leżąc na podłodze.
Jego prawdziwą pasją było organizowanie zabaw. Na jedną z takich imprez nie wpuścił swego późniejszego przyjaciela Wojtka Frykowskiego.
- Lubił rozrabiać, poza tym nie miał zaproszenia - wspomina Polański. - Omal nie doszło do mordobicia, lecz później, gdy go spotkałem w jakimś barze w mieście, zaproponował mi kieliszek wódki. Tak się zaczęła nasza długotrwała przyjaźń.
Nic dziwnego, że w pamięci ówczesnych studentów, poza artystycznymi wspomnieniami, żyją także te, dotyczące wygłupów. Znakomicie ujmują je - cytowane w tekście - wypowiedzi spisane w książce "Filmówka" Krzysztofa Krubskiego, Marka Millera, Zofii Turowskiej i Waldemara Wiśniewskiego.
- Ja byłem na przykład księciem, a Romek, zwany Polem, moim synem kretynem. Grał swą rolę genialnie - wspominał Henryk Kluba. W książce wspomniana jest też scena, gdy Kluba ogłosił konkurs: kto zje szybciej zupę rękami. - Zalewajkę dłońmi, prosto z talerza, jedli Kostenko z Polańskim. Koszmar.
- Romek zawsze wygrywał tym, że młodo wyglądał. Mając po dwudziestce, wyglądał jak nastolatek. Szokował ludzi niemogących wyjść z podziwu, skąd ten młodzieniec ma taki zasób wiedzy, skąd potrafi mówić z taką wielką swadą - opowiadał Witold Leszczyński.
Przy tym wszystkim nie bez znaczenia była sytuacja materialna Polańskiego. - Najbogatszy z nas był Romek, ponieważ grywał w filmach i pomagał mu ojciec - wspominał Andrzej Kostenko. - Szył sobie koszule na miarę. Samych białych miał ze dwadzieścia. Zawsze przykładał wagę do ubrania, zawsze był ekstrawagancki. Chodził w najbardziej spiczastych butach, na najwyższych obcasach.
Życie studentów ogniskowało się wokół szkoły i pewnej niezwykłej łódzkiej kawiarni. Mieściła się przy ul. Moniuszki, a nazywała "Honoratka". I tam oczywiście Polański bywał. Zdarzało się, że od przedpołudnia do nocy.
Swoją pierwszą żonę, Barbarę Kwiatkowską, poznał jednak... obok. Na szlaku "Honoratka", "Spatif" i "Casanova" była jeszcze "Malinowa" - najelegantsza restauracja w mieście, na parterze Grand Hotelu. I właśnie w hallu "Grandu" zobaczył ją po raz pierwszy. Już wtedy miała za sobą rolę w "Ewa chce spać".
- Była uderzająco piękna - wspomina Roman Polański - miała olbrzymie oczy i pełne, zmysłowe usta. Jej fantastyczną figurę podkreślała w sposób doskonały prosto skrojona sukienka w pionowe pasy.
Zrobił wszystko, by zostać jej przedstawionym. Udało się, a później rozkwitła największa w Łodzi miłość. Polański i Kwiatkowska byli najpopularniejszą parą w mieście. - Romek i Basia - staliśmy się parą, jakie to było cudowne! - opowiada Polański. - Moja namiętność miała korzystny wpływ na pracę, mobilizowała mnie, zyskałem równowagę, nowy impuls.
Ślub cywilny odbył się 9 września 1959 roku. Wesele urządził im Wadim Berestowski. Stawili się m.in. Komedowie, Matuszkiewiczowie i wszyscy koledzy ze szkoły. Grali oczywiście Matuszkiewicz, Komeda i Sobociński.
- Kiedy wyciągnięto hula-hoop, przeistoczyłem się w pogromcę zwierząt i kazałem skakać przez obręcz Jerzemu Lipmanowi. Ktoś owinął ją papierem toaletowym i podpalił, co bardzo podniosło widowiskowy efekt numeru - opowiadał o przyjęciu Polański.
Na weselu Kondratiuk i Kostenko huśtali na wahadle zegara trzykilogramową flądrę, a później rzucali ją do góry. Komu spadła na głowę, odpadał z gry. A Komeda i Sobociński - chyba właśnie oni - wyrzucili przez okno wałek od tapczana na ulicę. Pojawili się milicjanci. Ich interwencję załagodziła Barbara Kwiatkowska. Była gwiazdą. Zaprosiła milicjantów na wódkę, a oni po "interwencji" - jak chce legenda - poszli zająć się tymi, którzy ich wezwali.
"Dwaj ludzie z szafą" to etiuda, w której wystąpili Henryk Kluba i Kuba Goldberg. I ona przyniosła Polańskiemu pierwszą w życiu nagrodę na festiwalu filmowym w Brukseli. Dostał brązowy medal. - Wtedy ugruntowała się na dobre pozycja Romeczka. Do tej pory traktowano go jak inteligentnego, ale nawiedzonego faceta - mówił Kluba. I film na całe dziesięciolecia stał się wizytówką szkoły.
Dalej już poszło. Dwa lata spędzone w Paryżu, powrót do Polski i "Nóż w wodzie" - subtelna opowieść o trójkącie, która przyniosła młodziutkiemu twórcy nagrodę FIPRESCI w Wenecji i nominację do Oscara. Przegrał z "8 i 1/2" Felliniego.
- Powstawał dziwny film - wspominał Leon Niemczyk. - Grając jedną z głównych ról, nigdy nie widziałem na oczy scenariusza. Krążyły między nami jedynie luźne kartki, uzupełniane z dnia na dzień. Polański miał nas zawsze na oku i wprowadził nieprawdopodobny reżim, z codzienną poranną zaprawą fizyczną.
To podczas realizacji swego debiutu zorientował się, że bawiąca w Rzymie żona często widywana jest z Gillem Pontecorvo... Po zrealizowaniu "Noża..." wyjechał z Łodzi i z Polski na zawsze.
Kiedyś powiedział, że podjedzie pod "Honoratkę" czerwonym mercedesem. Na mercedesa go stać, ale nie ma już "Honoratki". Może więc, tak po prostu, "karnie się" nim po Piotrkowskiej i "odwiedzi" swoją gwiazdę w Alei Sławy?