PolskaRoman Polański - wielka osobowość w małym człowieku

Roman Polański - wielka osobowość w małym człowieku

Nakręcił osiemnaście filmów, napisano o nim ponad dwadzieścia książek. Studiował w Łodzi. Tu też ożenił się z Barbarą Kwiatkowską, gwiazdą ówczesnego kina. Tu było jego pierwsze wesele. I pierwsze przyjaźnie.

Mimo 74 lat, na twarzy przybyło mu zaledwie kilka zmarszczek. Ciągle utrzymuje chłopięcą sylwetkę i, jak dawniej, opadające na czoło włosy. Ci, którzy go znają, twierdzą, że umie ocalić w sobie dziecko - pełne pogody ducha, humoru, ciekawości. Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę historię jego życia.

Roman Polański naprawdę na imię ma Rajmund, a urodził się z nazwiskiem Liebling. Przyszedł na świat 18 sierpnia 1933 roku w rodzinie polskich Żydów w Paryżu. Rodzice postanowili jednak wrócić do kraju gdy miał trzy lata. Jako dziecko przeżył hitlerowską okupację i getto, z którego uciekł w ostatniej chwili, tuż przed likwidacją. Jego matka nie wróciła z Oświęcimia. W Stanach Zjednoczonych są tacy, którzy twierdzą, że "Malowany ptak" Jerzego Kosińskiego nie jest powieścią autobiograficzną, a jej bohaterem jest właśnie Polański.

Pierwszy w towarzystwie Kino i sztuka były dla niego ucieczką. Od czternastego roku życia występował w teatrze, później chciał studiować aktorstwo. Nie dostał się. Zdał za to na reżyserię w szkole filmowej w Łodzi. Tu nikt nie miał wątpliwości, że jest wielką osobowością.

- Obliczono, że był o dwa centymetry wyższy od Napoleona Bonaparte i już wtedy wiedziano, że podbije świat - napisał w "Umarli rzucają cień" Krzysztof Kąkolewski.

Podczas studiów w filmówce szokował niemal wszystkich. Żeby nakręcić etiudę "Rozbijemy zabawę" (o nudzących się chuliganach), wynajął kilku chłopców, którzy wtargnęli na szkolny bankiet i dotkliwie obili biesiadników. Koledzy mieli mu to za złe, czemu trudno się dziwić, ale film był świetny.

Zawsze był szalenie agresywny, zawsze starał się być w centrum zainteresowania - wspomina Janusz Majewski. Był gotów udowodnić pilotowi odrzutowca, że lepiej od niego zna się na pilotażu. Miał nieustanną potrzebę dokumentowania, że jest kimś. Zawsze chciał wszystkich zdominować.

- Jeżeli w towarzystwie pojawiła się jakaś silniejsza osobowość, która nie dopuszczała, żeby się przebił, wykonywał wtedy wspaniały numer. Mówił: "chujowe towarzystwo". I wychodził. Cały czas musiał być number one - number one przez obecność albo number one przez opuszczenie - takie "obrazki" zachował w pamięci zmarły we wrześniu reżyser Witold Leszczyński.

A przy tym wszystkim Polański miał jeszcze znakomity słuch. Często wyśpiewywał pełnym głosem znane arie operowe. Choć w szkole w modzie było wykpiwać operę. Przyglądając się życiu Polańskiego, łatwo zauważyć, że był duszą towarzystwa, zawsze skory do zabawy i błazenady. Koledzy zazdrościli mu talentu i weny. Irytował ich, ale podziwiali go za umiejętności w każdej materii.

- Polański od razu rzucał się w oczy, bo był hałaśliwy - wspominał na kartach "Filmówki" Henryk Kluba, zmarły przed dwoma laty wieloletni rektor łódzkiej szkoły filmowej. - Kiedy się przebijał, był szalenie ostentacyjny. A przecież obyczaj w szkole nakazywał, by ci z pierwszego roku siedzieli cicho. A ta bestia od razu szalała, od razu zdobywała sobie pozycję.

Nawet pierwszą projekcję filmu pornograficznego, jaki ktoś przyniósł do szkoły, zorganizował niezwykle. Odbyła się ona - jakżeby inaczej - w jego domu. Gospodarz ustawił projektor na podłodze i pod odpowiednim kątem lustro, dzięki czemu film oglądało się na suficie, leżąc na podłodze.

Jego prawdziwą pasją było organizowanie zabaw. Na jedną z takich imprez nie wpuścił swego późniejszego przyjaciela Wojtka Frykowskiego.

- Lubił rozrabiać, poza tym nie miał zaproszenia - wspomina Polański. - Omal nie doszło do mordobicia, lecz później, gdy go spotkałem w jakimś barze w mieście, zaproponował mi kieliszek wódki. Tak się zaczęła nasza długotrwała przyjaźń.

Nic dziwnego, że w pamięci ówczesnych studentów, poza artystycznymi wspomnieniami, żyją także te, dotyczące wygłupów. Znakomicie ujmują je - cytowane w tekście - wypowiedzi spisane w książce "Filmówka" Krzysztofa Krubskiego, Marka Millera, Zofii Turowskiej i Waldemara Wiśniewskiego.

- Ja byłem na przykład księciem, a Romek, zwany Polem, moim synem kretynem. Grał swą rolę genialnie - wspominał Henryk Kluba. W książce wspomniana jest też scena, gdy Kluba ogłosił konkurs: kto zje szybciej zupę rękami. - Zalewajkę dłońmi, prosto z talerza, jedli Kostenko z Polańskim. Koszmar.

- Romek zawsze wygrywał tym, że młodo wyglądał. Mając po dwudziestce, wyglądał jak nastolatek. Szokował ludzi niemogących wyjść z podziwu, skąd ten młodzieniec ma taki zasób wiedzy, skąd potrafi mówić z taką wielką swadą - opowiadał Witold Leszczyński.

Przy tym wszystkim nie bez znaczenia była sytuacja materialna Polańskiego. - Najbogatszy z nas był Romek, ponieważ grywał w filmach i pomagał mu ojciec - wspominał Andrzej Kostenko. - Szył sobie koszule na miarę. Samych białych miał ze dwadzieścia. Zawsze przykładał wagę do ubrania, zawsze był ekstrawagancki. Chodził w najbardziej spiczastych butach, na najwyższych obcasach.

Życie studentów ogniskowało się wokół szkoły i pewnej niezwykłej łódzkiej kawiarni. Mieściła się przy ul. Moniuszki, a nazywała "Honoratka". I tam oczywiście Polański bywał. Zdarzało się, że od przedpołudnia do nocy.

Swoją pierwszą żonę, Barbarę Kwiatkowską, poznał jednak... obok. Na szlaku "Honoratka", "Spatif" i "Casanova" była jeszcze "Malinowa" - najelegantsza restauracja w mieście, na parterze Grand Hotelu. I właśnie w hallu "Grandu" zobaczył ją po raz pierwszy. Już wtedy miała za sobą rolę w "Ewa chce spać".

- Była uderzająco piękna - wspomina Roman Polański - miała olbrzymie oczy i pełne, zmysłowe usta. Jej fantastyczną figurę podkreślała w sposób doskonały prosto skrojona sukienka w pionowe pasy.

Zrobił wszystko, by zostać jej przedstawionym. Udało się, a później rozkwitła największa w Łodzi miłość. Polański i Kwiatkowska byli najpopularniejszą parą w mieście. - Romek i Basia - staliśmy się parą, jakie to było cudowne! - opowiada Polański. - Moja namiętność miała korzystny wpływ na pracę, mobilizowała mnie, zyskałem równowagę, nowy impuls.

Ślub cywilny odbył się 9 września 1959 roku. Wesele urządził im Wadim Berestowski. Stawili się m.in. Komedowie, Matuszkiewiczowie i wszyscy koledzy ze szkoły. Grali oczywiście Matuszkiewicz, Komeda i Sobociński.

- Kiedy wyciągnięto hula-hoop, przeistoczyłem się w pogromcę zwierząt i kazałem skakać przez obręcz Jerzemu Lipmanowi. Ktoś owinął ją papierem toaletowym i podpalił, co bardzo podniosło widowiskowy efekt numeru - opowiadał o przyjęciu Polański.

Na weselu Kondratiuk i Kostenko huśtali na wahadle zegara trzykilogramową flądrę, a później rzucali ją do góry. Komu spadła na głowę, odpadał z gry. A Komeda i Sobociński - chyba właśnie oni - wyrzucili przez okno wałek od tapczana na ulicę. Pojawili się milicjanci. Ich interwencję załagodziła Barbara Kwiatkowska. Była gwiazdą. Zaprosiła milicjantów na wódkę, a oni po "interwencji" - jak chce legenda - poszli zająć się tymi, którzy ich wezwali.

"Dwaj ludzie z szafą" to etiuda, w której wystąpili Henryk Kluba i Kuba Goldberg. I ona przyniosła Polańskiemu pierwszą w życiu nagrodę na festiwalu filmowym w Brukseli. Dostał brązowy medal. - Wtedy ugruntowała się na dobre pozycja Romeczka. Do tej pory traktowano go jak inteligentnego, ale nawiedzonego faceta - mówił Kluba. I film na całe dziesięciolecia stał się wizytówką szkoły.

Dalej już poszło. Dwa lata spędzone w Paryżu, powrót do Polski i "Nóż w wodzie" - subtelna opowieść o trójkącie, która przyniosła młodziutkiemu twórcy nagrodę FIPRESCI w Wenecji i nominację do Oscara. Przegrał z "8 i 1/2" Felliniego.

- Powstawał dziwny film - wspominał Leon Niemczyk. - Grając jedną z głównych ról, nigdy nie widziałem na oczy scenariusza. Krążyły między nami jedynie luźne kartki, uzupełniane z dnia na dzień. Polański miał nas zawsze na oku i wprowadził nieprawdopodobny reżim, z codzienną poranną zaprawą fizyczną.

To podczas realizacji swego debiutu zorientował się, że bawiąca w Rzymie żona często widywana jest z Gillem Pontecorvo... Po zrealizowaniu "Noża..." wyjechał z Łodzi i z Polski na zawsze.

Kiedyś powiedział, że podjedzie pod "Honoratkę" czerwonym mercedesem. Na mercedesa go stać, ale nie ma już "Honoratki". Może więc, tak po prostu, "karnie się" nim po Piotrkowskiej i "odwiedzi" swoją gwiazdę w Alei Sławy?

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)