HistoriaRewanż za potop - polska okupacja Danii

Rewanż za potop - polska okupacja Danii

Żołnierze Stefana Czarnieckiego w drodze do Danii pozostawili za sobą krwawy szlak. Spalili setki miejscowości, kradli i gwałcili nawet w samej Danii, która była w sojuszu z Rzeczpospolitą. To tej wyprawy dotyczą słowa hymnu Polski o Czarnieckim "rzucającym się przez morze". Krwawa wyprawa przyniosła jednak zamierzony skutek - udało się wypędzić Szwedów z Polski.

Rewanż za potop - polska okupacja Danii
Źródło zdjęć: © Portret Stefana Czarnieckiego namalowany przez Leona Kaplińskiego w 1863 r. | Wikimedia Commons

Rzeczpospolitą od 1648 r. nawiedzały plagi niszczących wojen: powstanie Chmielnickiego, najazd rosyjski, potop szwedzki, wystąpienie Rakoczego... W 1657 r. sytuacja zaczęła się poprawiać. 1 czerwca owego roku wojnę Szwecji wypowiedziała Dania. Karol Gustaw ruszył zatem przeciw sąsiadowi, wycofując się z Polski ku Pomorzu Gdańskiemu.

18 lipca 1658 r. Tobiasz Morsztyn (brat słynnego Andrzeja) w imieniu Rzeczypospolitej podpisał z Danią traktat obronny. Jan Kazimierz zobowiązał się, że ruszy do duńskiego Holsztynu. Do tego zadania użył odpowiedniego człowieka - Stefana Czarnieckiego, wówczas wojewodę ruskiego, mistrza wojny kawaleryjskiej, wsławionego szarpaniem Szwedów i pobiciem Rakoczego.

Czarniecki poprowadził na północ 5 tys. żołnierzy, w tym tylko cztery chorągwie husarskie, pięć lekkich (wołoskich, tatarskich, semenów) i aż 22 pancerne (kozackie). Do tego cały pułk dragonów i kilkuset panów braci z pospolitego ruszenia. Taka dysproporcja była zamierzona. Husaria i lekka jazda potrzebne były na Ukrainie i przeciw Szwedom siedzącym na Pomorzu Gdańskim. Pancerni stanowili jazdę uniwersalną: nadawali się zarówno do rozbicia szyku przeciwnika (jeśli tylko był odpowiednio zmiękczony ogniem - od tego byli z kolei Austriacy oraz Brandenburczycy), jak i dalekiego obejścia, pościgu, podjazdu. Problemami polskiego kontyngentu były słabe zaopatrzenie i potężne zaległości w żołdzie, co drastycznie odbiło się na zachowaniu żołnierzy wobec cywili.

Pomorze w ogniu

Zanim jeźdźcy Czarnieckiego dotarli do Danii, poznało ich Pomorze Zachodnie, wówczas własność Szwedów (od Szczecina na zachód) i Brandenburgii (będącej jeszcze przez kilka tygodni w sojuszu ze Szwecją). Zagon Czarnieckiego przekroczył granicę Korony pod koniec września 1657 r. koło Barnimia. Rozpoczęło się 10 dni grabieży, palenia młynów, brania zakładników dla okupu. Wypad ten strategicznie okazał się niezbyt opłacalny - zaniepokojeni Szwedzi wzmocnili przeprawy na Odrze. Świeżo przeciągnięci na naszą stronę Brandenburczycy ciskali zaś na Czarnieckiego gromy za plądrowanie sojuszniczego terytorium. Wojewoda tłumaczył się niewiedzą o podpisanych właśnie traktatach.

Minął miesiąc i ruszyła druga wyprawa, również złożona z samej jazdy. Bez wsparcia Austriaków zdobywanie miast nie wchodziło w grę, tym bardziej dotarcie do oddalonego o 500 km duńskiego Szlezwiku. Na wieść o maszerujących Polakach okoliczni chłopi i mieszczanie uciekali przed nimi jak przed zarazą. W posiadłościach elektora Czarniecki nakazał jednak towarzystwu jaką taką grzeczność. Teren na zachód od Szczecina obrócił jednak w pogorzelisko, niszcząc 160 wsi wraz z polami uprawnymi. Dochodziło do gwałtów i mordów. Wojsko czyniło to tym chętniej, iż pamiętało zbrodnie szwedzkiej soldateski w Koronie dwa lata wcześniej. I ta wyprawa nie przyniosła konkretnych korzyści strategicznych, poza zniszczeniem zaplecza przeciwnika.

8 marca 1658 r. omal nie doszło do załamania całej antyszwedzkiej akcji. Duńczycy, nie doczekawszy się pomocy z południa, pobici przez Szwedów, podpisali w Roskilde upokarzający pokój, oddając wrogowi swoją "odwieczną" Skanię. Minęły raptem cztery miesiące i Karol Gustaw zaatakował pobitych właśnie sąsiadów ponownie. Pretekstem do ataku było "spiskowanie Duńczyków z Holandią". Szwedzi oblegli Kopenhagę, okupowali wyspy Zelandię i Fionię. Fryderyk III był zaskoczony i zdruzgotany. Rzeczpospolita była zaś zadowolona. Koalicja wszak dalej miała sens, a Szwedów na Pomorzu Gdańskim było coraz mniej.

Głód w Danii

Wyprawa na pomoc Danii ruszyła z Wielkopolski 9 września 1658 r. Tuż po przekroczeniu granicy zaczęły się dezercje. Chryzostom Pasek, towarzysz chorągwi pancernej, tłumaczył ten fakt w swoich pamiętnikach dość mętnie: "Jaki taki obejrzawszy się, pomyślał sobie: miła ojczyzno, czy cię już więcej oglądać nie będę". Wojewoda surowo karał żołnierskie przestępstwa: "Już nie ścinać ani rozstrzelać, ale za nogi u konia uwiązawszy, włóczyć po majdanie tak we wszystkim, jak kogo na ekscesie złapano, według dekretu lubo dwa, lubo trzy razy na około. I zdało się to zrazu, że to niewielkie rzeczy, ale okrutna jest męka, bo nie tylko suknie, ale i ciało tak opada, że same tylko zostają kości - pisał Pasek. - Przechodząc przez miasta, na kożdej prezencie oficerowie z szablami dobytymi przed chorągwiami jechali, towarzystwo zaś pistolety, czeladź bandolety do góry trzymając [pisowania oryginalna - przyp. red.]".

Dyscyplinę udało się uratować. Do czasu. W momencie wejścia na teren duńskiego księstwa Szlezwik-Holsztyn trzeba było pomyśleć o przydzieleniu wojskom rejonów zaopatrzenia. Głównodowodzący, wielki elektor Fryderyk Wilhelm, wybrał dla siebie i Austriaków zachodnie wybrzeże Danii nietknięte przez Szwedów. Polakom przypadło wybrzeże wschodnie, kompletnie ogołocone już z zapasów. Naszemu wojsku w oczy zaczął zaglądać głód. Czarniecki, chcąc nie chcąc, musiał zgodzić się na znajdowanie żywności "na własną rękę". Stojący w obliczu nadchodzącej zimy duńscy chłopi ani myśleli oddawać jedzenie czy żywy inwentarz. Brano zatem siłą, dopuszczając się również podpaleń (nieraz całych miasteczek), gwałtów i porwań kobiet.

Przepaść pomiędzy lokalną ludnością a Polakami pogłębiały też różnice religijne. W opinii wielu polskich żołnierzy luterańscy Duńczycy, których sporo służyło przecież jako najemnicy w armii Karola Gustawa, byli takimi samymi łotrami jak szwedzcy najeźdźcy. Pasek, jako osoba ciekawa świata, był jednak bardziej obiektywny: "Lud też tam nadobny: białogłowy gładkie i zbyt białe, stroją się pięknie". Polskich żołnierzy zaszokowała wieść o tym, iż duńskie kobiety rozbierają się przed mężami do naga przy świetle świecy. "Kiedyśmy im mówili, że to tak szpetnie, u nas tego i żona przy mężu nie uczyni, powiedały, że 'tu u nas nie masz żadnej sromoty i nie rzecz jest wstydzić się za swoje własne członki, które Pan Bóg stworzył'. Różne niecnoty wyrabiali im nasi chłopcy, ale przecie nie przełamano zwyczaju".

Ład wojewody

Sytuacja aprowizacyjna poprawiła się w listopadzie, gdy Polacy opanowali Koldyngę (tylko miasto, w zamku dalej siedzieli Szwedzi). Grabieże ustały. Jednak te duńskie ziemie, które były okupowane przez Szwedów, uważano za... szwedzkie, czyli wrogie. Sposób myślenia Czarnieckiego, bądź co bądź praktyczny, tak opisał Pasek: "[...] i lubo głębiej miało iść wojsko w duńskie królestwo, ale uważał to regimentarz, żeby stanąć na zimę jako najbliżej z tej racyi, żeby przecie więcej jeść chleba szwedzkiego niżeli duńskiego. Jakoż tak było, bo przez całą zimę czaty nasze do tamtych wiosek [wybiegały], mściły się na nich owych [krzywd] narodu ich. A pisać by siła, co tam z nimi robili czatownicy, stawiając sobie przed oczy recentem [niedawne] od nich iniuriam [bezprawie]". Czarniecki wymusił na swoim wojsku względne przestrzeganie reguł w ściąganiu zaopatrzenia od ludności. Pasek nie omieszkał jednak opisać "nadużyć": "Ustawa tędy stanęła, żeby brać po 10 bitych talarów co miesiąc na koń z pługa (łanu). Braliśmy tędy w
pierwszym miesiącu według ustawy, w drugim po 20 bitych, w trzecim już kto co mógł, choć by najwięcej wytargować, zrozumiawszy substancyją chłopa, jeżeli się miał dobrze na mieszku [...]. Sarkalić na to niebożęta, że to kontra constitutum [przeciw prawu]. Aleć przecie wydali i odwieźli".

Oczywiście podczas bitwy zapominano o jakichkolwiek prawach i ograniczeniach, rekwirując chłopom łodzie czy narzędzia. Aprowizacja podczas zdobywania Koldyngi wyglądała tak: "Aż tam już radzą, jako się podszańcować, jako mury rąbać, a czym rąbać, nie wspomnieli. A siekiery kędy? Dopiero zaraz kazał strażnik Wołoszy [lekkiej jazdy] spod chorągwie, żeby się rozjechali po wsiach o mil dwie albo trzy o przyczynie siekier. Jeszcze nie świtało, a już pięćset siekier na kupie nakładziono. Po owej robocie, jak się wojsko dorwało do ciepłej izby, kto kogo mógł złapać, lubo chłopa, lubo też kobietę, to zaraz odar[ł] z koszuli, żeby się przewlec".

Sarmackie szturmy

Pierwszą batalię polska jazda stoczyła 14 grudnia 1658 r. podczas desantu na wyspę Als. Od Jutlandii oddzielała ją wąska cieśnina, szerokości Wisły w Warszawie. Przyczółek został zdobyty przez dwa rzuty piechoty brandenburskiej i austriackiej. W ostatnim rzucie ruszyła polska jazda (cztery chorągwie pancerne, dwie lekkie) i rajtarzy. Żołnierze wiosłując na łodziach, konie w lodowatej mimo odwilży i pięknej pogody wodzie uwiązane do łodzi. Na drugim brzegu zziębnięte zwierzęta czym prędzej osiodłano, od razu ruszając na szwedzką jazdę, bijąc ją. Polskie konie okazały się bardziej odporne na takie warunki służby od niemieckich. Właśnie to wydarzenie stało się kanwą słów naszego hymnu o Czarnieckim rzucającym się przez morze. Ostatecznie Szwedzi, dzięki pomocy swoich okrętów, wycofali się chyłkiem na Fionię.

25 grudnia podczas zdobywania zamku w Koldyndze wojska Czarnieckiego działały samodzielnie. Zaczęło się od pobicia naszego podjazdu w pobliżu miasta. Zaalarmowany wojewoda zabrał swoje wojska z Als i popędził na stały ląd na czele dragonów (nie było lepszej jednostki do szybkiego przemieszczenia się i pieszego ataku z wykorzystaniem broni palnej). W szturmie na twierdzę. Według Paska Szwedzi byli pewni zwycięstwa: "Na konnych oni mówili, że to ludzie do szturmów niezwyczajni; pójdzie to w rozsypkę, jak raz ognia dadzą, bo tak sami więźniowie powiedali".

Aby zdobyć twierdzę, trzeba było szybko dostać się pod same wały, tak aby Szwedzi z powodu zbyt dużego kąta ostrzału nie mogli razić Polaków. Zadanie to umożliwiły mgła oraz prosty, choć ryzykowny sposób znany z wojen na Ukrainie: "Kożdy z pachołków trzyma ów snop słomy przed sobą, towarzystwo zaś w pancerzach tylko, niektórzy też z kałkanami. Skorośmy tedy do fossy przyszli, okrutnie poczęły parzyć owe snopy słomy. Już się czeladzi trzymać uprzykrzyło i poczęli je ciskać w fossę; jaki taki, obaczywszy u pierwszych, także czynił i wyrównali owę fossę, tak że już daleko lepiej było przeprawiać się tym, co na ostatku szli, niżeli nam, cośmy szli w przodzie z pułku królewskiego. Bo źle było z owemi snopami drapać się do góry po śniegu na wał; kto jednak swój wyniósł, pomagał i znajdowano w nich kulę, co i do połowy nie przewierciała. Wychodząc tedy z fossy, kazałem ja swoim wołać: 'Jezus, Maryja!', lubo insi wołali: 'Hu, hu, hu!', bom się spodziewał, że mi więcej pomoże Jezus, niżeli ten jakiś pan Hu.
Skoczyliśmy tedy we wszystkim biegu pod mury".

Wyrąbano przejścia w wałach i atakujący znaleźli się szybko pod murami zamku. Pasek wspominał moment, gdy jego pocztowi wybili dziurę w ścianie: "Skoro już mógł się jeden zmieścić, aż ja każę czeladzi włazić po jednymu. Wolski, jako to chłop chciwy, żeby to wszędy być wprzód, rzecze: 'Wlezę ja'. Tylko wlazł, a Szwed go tam za łeb. Krzyknie. Ja go za nogi. Tam go do siebie zapraszaj[ą]; my go też tu nazad wydzieramy: ledwieśmy chłopa nie rozerwali. Woła na nas: 'Dla Boga, już mię puśćcie, bo mię rozerwiecie!'. Krzyknę ja na swoich: 'Dajcie w okno ognia!'. Włożyli tedy kilka bandeletów w okno, dali ognia: zaraz Szwedzi Wolskiego puścili; dopieroż my po jednemu owym oknem laźli. Już nas tam było z półtora sta".

Na dziedzińcu zamkowym doszło do starcia ze szwedzką piechotą. Polacy za wszelką cenę dążyli do starcia na szable, ograniczając walkę ogniową do minimum. Taktyka ta się opłaciła. Od szwedzkich muszkietów padło kilku towarzyszy i pocztowych, ale zamek został zdobyty. Doszło do rzezi części jeńców. Fryderyk Wilhelm zgromił za to Czarnieckiego, ten jednak się bronił, mówiąc, że woli "bić się ze Szwedami raz niż dwa razy", i przypominając karygodne zachowanie Szwedów w Koronie. Na wojewodę napadł też dowódca cesarski Montecuccoli. Poszło o rabowanie przez Polaków austriackiego prowiantu. Nasi odpierali zarzuty, wskazując na żony austriackich oficerów podbierające jedzenie z polskiego obozu. Krewki Czarniecki wyzwał Austriaka na pojedynek, ten jednak odmówił dania satysfakcji.

Jeszcze kilka miesięcy trwała wojna szarpana, w której Polacy brali górę. Desant koalicji na Fionię powiódł się w listopadzie 1659 r. Pod Nyborgiem doszło do największej bitwy lądowej tej kampanii. Wyrównany początkowo bój przerodził się w szwedzką klęskę. Pozbawiona osłony jazdy piechota Karola Gustawa została na lewym skrzydle zmasakrowana przez polską husarię i pancernych. Dowodzący naszą jazdą Kazimierz Piaseczyński, szarżujący jako pierwszy, w czasie przeskakiwania fosy został jednak śmiertelnie postrzelony z trzech muszkietów.

Napierany na kilku frontach (Dania, Litwa, Pomorze Gdańskie) Karol Gustaw, mający przeciwko sobie potężną flotę holenderską, musiał usiąść w końcu do stołu rokowań, podpisując w 1660 r. dwa pokoje - oliwski i kopenhaski. Oba traktaty kończyły szwedzkie panowanie w Danii i Rzeczypospolitej.

Jakub Ostromęcki, Historia do Rzeczy

Źródło artykułu:Historia Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)