Geert Wilders© East News | RUT / SplashNews.com

Recepta na sukces populistów. Tym razem sprawdziła się w Holandii

Bez Geerta Wildersa i jego Partii Wolności praktycznie nie sposób stworzyć rząd. Wejść z nim w koalicję nikomu jednak nieśpieszno. Sami Holendrzy wydają się nadal zaskoczeni, że wybory wygrała skrajna prawica.

Geert Wilders zapowiedział, że konieczne będzie zorganizowanie referendum w sprawie wyjścia Holandii z Unii Europejskiej. Chce natychmiast zastopować migrację i "przywrócić Holandię Holendrom". Uważa, że Ukrainę należy wspierać tylko politycznie, ale już nie militarnie.

Jeszcze kilkanaście dni temu wypowiedzi lidera Partii Wolności (PPV) można było traktować jako osobliwość, bo mówi to polityk, który nigdy nie będzie rządził.

Sytuacja uległa zmianie. Na rozdrobnionej mapie holenderskich partii politycznych jego ugrupowanie zdobyło 37 mandatów w liczącej 150 posłów Izbie Reprezentantów. Tym samym PPV okazała się najpopularniejszą partią w kraju.

Po Jarosławie Kaczyńskim w Polsce i Viktorze Orbanie na Węgrzech, po Marine Le Pen we Francji i Giorgii Meloni we Włoszech, a także sukcesach skrajnej prawicy w Szwecji i na Słowacji, tym razem przedstawiciele populistycznej prawicy zauroczyli Holandię.

Czy bastion liberalizmu, jakim był dotąd "Kraj Tulipanów", upadł? - pytamy holenderskiego dziennikarza Arnouta le Clerq’a.

Sebastian Łupak, dziennikarz Wirtualnej Polski: Jesteście w szoku po wyniku Partii Wolności?

Arnout le Clerq, korespondent holenderskiego dziennika "De Volkskrant": Tak. Nasi politolodzy i publicyści wciąż analizują, co się stało. Sondaże dawały Geertowi Wildersowi pomiędzy 15-20 miejsc w parlamencie, czyli tak jak zwykle (to około 10-13 procent głosów). Tymczasem on prawie podwoił ich ilość. Zdobył 37 miejsc w parlamencie (prawie 25 procent głosów).

I do jakich wniosków dochodzicie?

Zacznijmy od powodów politycznych. Wcześniej jego Partia Wolności była izolowana na scenie politycznej. Liberałowie, konserwatyści czy lewica odmawiali budowania koalicji z antyimigranckimi populistami. Zwłaszcza po słynnym przemówieniu Wildersa z Hagi w 2014 roku.

Co tam powiedział?

Zapytał swoich zwolenników na wiecu: czy chcecie, żeby w Holandii było więcej Marokańczyków - czy mniej? Na co tłum skandował: "Mniej, mniej, mniej!".

Na niego to chyba łagodnie. W 2007 roku twierdził: Koran, tak jak "Mein Kampf", powinien być książką zakazaną.

Proponował nie tylko zakazać Koranu, ale też zamknąć szkoły koraniczne przy meczetach i zakazać hidżabów w miejscach publicznych. To jest wbrew konstytucji Holandii, która gwarantuje wolność religijną wszystkim wyznaniom. Mamy długą historię tolerancji religijnej i wielość wyznań: wiele wersji chrześcijaństwa (katolicyzm, kalwinizm, ewangelicy), judaizm i islam.

To wszystko sprawiało, że przez lata rząd liberała Marka Rutte z partii VVD nie chciał wchodzić w koalicję z Wildersem i jego partią.

Ale już następczyni Rutte, czyli pani Dilan Yeşilgöz-Zegerius, otworzyła drzwi dla takiej kooperacji. Zasugerowała, że może sobie wyobrazić koalicję z Wildersem po wyborach.

I to było aż tak ważne oświadczenie?

W Holandii rządzi się na zasadzie kolacji. Żadna partia nie jest tak silna, by miała większość i mogła rządzić sama. To odróżnia Holandię od Polski, gdzie przez osiem lat PiS mógł rządzić samodzielnie. W Holandii, jeśli się z kimś nie dogadasz, to nie będziesz rządził. Podstawą naszych rządów jest kompromis.

Dlatego właśnie deklaracja Dilan Yeşilgöz-Zegerius, że wyobraża sobie koalicję z populistami z PVV, dała im wiatr w żagle. Nagle z partii izolowanej stała się partią, która miałaby zdolność współrządzenia. Wcześniej głos na Wildersa był niejako głosem protestu. Głosowali na niego ludzie niezadowoleni z rządów w Holandii, z establishmentu politycznego, ale zdający sobie sprawę, że on i tak będzie w opozycji, bo nikt z nim do rozmów nie siądzie.

Teraz to się zmieniło: wyborcy zrozumieli, że głos na Wildersa nie musi być głosem zmarnowanym, bo on może współtworzyć rząd. Dlatego dostał część głosów od ludzi, którzy wcześniej albo głosowali na konserwatystów bądź w ogóle nie chodzili na wybory. Tym razem poszli.

Wildersowi pomogły też media.

Widziałem, że w jednym z programów dla dzieci pokazano go jako miłośnika kotów. Ocieplano jego wizerunek.

Tego akurat bym się nie czepiał. To był rozrywkowy program dla dzieci, który stara się tłumaczyć uczniom, czym jest polityka i politycy. To jest bardzo trudne zadanie i sam bym tego nie potrafił (śmiech).

Czyli tego programu nie winimy za to, że pokazali Wildersa jako czułego miłośnika kotów?

Myślę, że duże media głównego nurtu miały większy wpływ na normalizację wizerunku Wildersa niż program dla dzieci. Zaczęto nawet mówić na niego Geert Milders – od mild - łagodny. A on stonował swoje antyislamskie wystąpienia. Powiedział, że są w Holandii istotniejsze problemy niż imigranci.

A są?

Oczywiście! I to kolejna przyczyna, dla której ludzie zagłosowali na Wildersa. Koszty życia poszły w górę, wielu ludziom żyje się gorzej, bo wszystko jest droższe. Do tego dochodzą kłopoty z kupnem mieszkania w przystępnej cenie. Dodajmy też coraz droższą służbę zdrowia.

Rządem Marka Rutte wstrząsnęły też dwa spore skandale.

Jakie?

W pierwszym chodziło o zasiłki dla dzieci. Dotyczyło to około 20 tys. rodziców. Zostali potraktowani jako oszuści w kwestii wypłat zasiłków na dzieci i wpadli w poważne tarapaty finansowe. Zarzuty okazały się jednak nieprawdziwe.

Drugi sprawa dotyczyła wydobycia gazu ziemnego pod miastem Groningen. Powodowało to szkody górnicze. Po latach komisja śledcza orzekła, że lata wydobycia gazu były katastrofalne dla mieszkańców miasta.

To wszystko spowodowało kryzys wiarygodności. Ludzie uznali, że politycy mają ich gdzieś i nie rozwiązują ich problemów.

A Wilders ma na to wszystko proste odpowiedzi.

I tu wracają uchodźcy?

Tak! Według jego twierdzeń to oni zajmują mieszkania, więc Holendrzy nie mają gdzie mieszkać. To oni pobierają zasiłki. Czas więc oddać Holandię Holendrom.

Imigracja jest problemem?

Rzeczywiście w Holandii mieszka wielu obcokrajowców. Ale to nie tylko uchodźcy z Syrii czy Iraku. To także Polacy i inni mieszkańcy Europy Środkowej czy Wschodniej, którzy przyjechali do Holandii do pracy. Bez taniej siły roboczej nasza gospodarka by sobie nie poradziła. Więc mówienie, że wszystkiemu winni są przybysze to upraszczanie skomplikowanych problemów.

Oczywiście, że uchodźcy czy migranci zarobkowi stanowią wyzwanie, bo muszą gdzieś mieszkać i gdzie się leczyć. Państwo musi przyjmować ich w sposób rozsądny i zaplanowany. Ale z tym można sobie poradzić. Tymczasem Wilders nie szuka rozwiązań, tylko mówi: stop migracji.

Chce zamknąć granice?

Chce referendum w sprawie wyjścia Holandii z UE. Granic nie zamknie, bo łamałoby to warunki układu z Schengen i inne traktaty międzynarodowe.

Problem w tym, że wiele partii dotąd centrowych, widząc ilu zwolenników ma Wilders, zaczęło zaostrzać swoją retorykę w kwestii imigracji, żeby przejąć jego elektorat. Ale mając do wyboru oryginał i kopię, wyborca odda swój głos na oryginał - czyli na Wildersa i PVV.

To samo widzimy np. w Niemczech, gdzie partie konserwatywne, jak CDU-CSU, przejmują antyuchodźczą retorykę AfD, a Niemcy i tak głosują na AfD.

Czy Wilders atakuje "lewackie elity". W Polsce systematycznie robi tak Jarosław Kaczyński i rządzące jeszcze PiS.

I tak i nie. W Polsce PiS nazywał elity komunistami czy postkomunistami.

To prawda. W mediach miały rzekomo pracować "resortowe dzieci", dziennikarzy nazywano "złogami gierkowsko-gomułkowskimi"; sędziów "postkomunistyczną kastą". Opozycja – jak mówił Kaczyński - miała stać tam, gdzie kiedyś ZOMO.

W Holandii nie było komunizmu. Wilders stosuje więc inny podział: wielkomiejska elita, zamożna i po dobrych uniwersytetach przeciwko zwykłym Holendrom z prowincji.

Elita nie rozumie, czego chce zwykły człowiek. Elita zajmuje się kwestiami tożsamościowymi, kolonialną przeszłością Holandii, poprawnością polityczną czy ekologią, a ludzie mają swoje prawdziwe problemy.

Czy PPV ma szansę przejąć teraz władzę i rozwiązać te problemy szarego Holendra?

Tak jak mówiłem: nie ma większości. Na pewno Wilders nie może rządzić sam. Tymczasem nie zaczęły się nawet rozmowy koalicyjne. Partia numer dwa, czyli lewicowa Partia Pracy i Zielonych Fransa Timmermansa nie chce współpracy z Wildersem, a z kolei partia numer trzy, czyli liberałowie z VVD, póki co, także odmawiają.

Czy jeśli teoretycznie Wilders wszedłby do rządu, mógłby znacząco zmienić holenderską politykę?

Przypuśćmy, że wchodzi do rządu i zaczyna wcielać swoje idee w życie. Sądy mogłyby wtedy uznać, że łamie konstytucję Holandii bądź traktaty międzynarodowe w sprawie imigracji czy religii.

Tych sędziów mogłaby za to spotkać krytyka ze strony polityków PVV. Mogliby oni uznać wolne sądy za graczy politycznych. Sytuacja mogłaby się zaognić, a społeczeństwo spolaryzować.

Czy Wilders, gdyby był w rządzie, może wpłynąć na media holenderskie? Przecież PVV nie odbije publicznych stacji w Holandii.

On od lat krytykuje media jako stronnicze, mimo, że poświęcają mu dużo czasu i często go zapraszały przed wyborami. Uważa, że są one częścią wrogiej mu "elity". Postuluje więc, żeby publicznemu nadawcy NPO obciąć budżet. Kiedyś, gdy media ujawniły seksskandal w jego partii, nazwał dziennikarzy "gewoontuig van de richel", czyli "szumowinami".

Nie postuluje zakazu aborcji?

Co do aborcji, to w Holandii panuje powszechna zgoda, że kobiety mają do niej prawo i nawet on tego nie kwestionuje, bo mu się to nie opłaca. Jest kilku polityków PVV, którzy mają w tej kwestii odmienne zdanie.

Jednak Wilders skupia się głównie na islamie czy krytykowaniu elit za rzekome lewactwo. Jeśli zaś chodzi o prawa społeczności LGBT – popiera je, mówiąc, że to raczej islam im zagraża.

Czy określenie "holenderski Trump" do niego pasuje? Czytałem, że ze względów bezpieczeństwa ma zaciemnione szyby w swoim gabinecie.

Wilders, tak jak Trump, posługuje się prostym, dosadnym językiem. Ludzie chwalą go więc, że mówi na głos to, co oni myślą. Potrafi teatralnie przemawiać w parlamencie. Rzeczywiście ma stałą ochronę, bo wzbudza silne emocje i otrzymywał już poważne pogróżki.

Ironia polega na tym, że Wilders mówi o konieczności zmian i nowych twarzy w polityce, a jednocześnie jest jednym z najdłużej zasiadających posłów w holenderskim parlamencie.

Czy Putin i Orban słusznie cieszą się ze świetnego wyniku Wildersa?

Polityka zagraniczna była właściwie nieobecna w czasie kampanii. Prawie nie było mowy o UE czy wojnie w Ukrainie. Znakomita większość spraw dotyczyła kwestii wewnętrznych Holandii.

Wilders deklaruje, że chce wspomagać Ukrainę politycznie, ale nie chce wysyłać tam broni czy samolotów. Na pewno też blokowałby przystąpienie Ukrainy i Mołdawii do UE. Ukraińskie media są więc zmartwione sukcesem Wildersa.

Wilders ma węgierską żonę i jeździ często na Węgry. Viktor Orban pogratulował mu sukcesu jako jeden z pierwszych. Osamotniony Premier Węgier szuka bowiem sojusznika w UE i na pewno liczy na Wildersa.

Dotąd Holandia nie była może wielkim jastrzębiem, jak USA, ale wspomagała Ukrainę bronią. Co prawda jesteśmy małym krajem, ale z silną gospodarką, więc nasz głos w UE był ważny.

Nie wiem, czy tak zostanie. Wszystko zależy od tego, czy Wilders wejdzie do rządu.

Czy świetny wynik PPV oznacza, że kolejny tradycyjny bastion liberalizmu w Europie, jakim była dotąd Holandia, upada?

Na Wildersa głosowało 25 procent Holendrów, co oznacza, że 75 procent na niego nie głosowało. Umówmy się, że 75 procent to dużo.

Jak mówiłem, naszą cechą jest kompromis i umiejętność tworzenia koalicji, więc jego "zwycięstwo" nie jest aż tak spektakularne, jak np. zwycięstwo PiS w 2015 roku czy Orbana w każdych kolejnych wyborach na Węgrzech.

Holenderskie instytucje są silne. Zobaczymy, co się stanie.

***

Arnout le Clerq – korespondent holenderskiego dziennika "De Volkskrant" w Polsce i Europie Środkowowschodniej. Wcześniej dziennikarz i redaktor tej gazety w Holandii. Absolwent historii Uniwersytetu w Lejdzie.

Sebastian Łupak, dziennikarz Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie