Raport z okaleczonego miasta. Osiem lat wojny w Donbasie
Siedzisz w piwnicy. Przy zapalonej świecy widzisz, jak butelki tańczą lambadę od fal uderzeniowych. Żołądek staje. Nie możesz ani jeść, ani pić – mówi Siergiej Szewczenko, mieszkaniec opustoszałej Awidijewki. Mieszkańcy ostatniego ukraińskiego miasta przed okupowanym Donieckiem wiedzą, że skutki możliwej rosyjskiej inwazji mogą zobaczyć jako pierwsi. Wojna to część ich życia od niemal ośmiu lat.
Drogi zasypane śniegiem. Palce drętwieją od mrozu. Pod linią wysokiego napięcia napis: "Awdijiwka to Ukraina". Ostatnie miasto przed okupowanym przez separatystów Donieckiem.
Warto tu spoglądać na przydrożne znaki. Białe czaszki na czerwonym tle ostrzegają przed minami. Jedną z nich mija na rowerze starszy mężczyzna. Wiezie przywiązane do bagażnika jutowe worki wypchane drewnem na opał.
Podobną trasą prawie osiem lat temu jechał inny mieszkaniec. Było lato. Nagle, bez syren i alarmu, zaczął się ostrzał miasta. Mężczyzna odepchnął rower, rzucił się do rowu. Pociski z czołgów i wyrzutni rakietowych typu "Grad" leciały z dwóch stron na dwa narożne bloki - "piętnastkę" z białej cegły przy Worobiowa 15 i kolorową "malowankę" przy Młodzieżowej 20. Oba zamieniły się w ruinę.
Budynki dzieliło kilkaset metrów od punktu kontrolnego przy skrzyżowaniu ulic. Zbudowali go separatyści, ale ukraińscy żołnierze z czasem przejęli nad nim kontrolę. To strategiczne miejsce, około dziesięciu kilometrów od słynnego donieckiego lotniska, o które toczyła się krwawa walka.
Pociski spadały również kilka kilometrów dalej, na starą część miasta, która graniczy z "promką", czyli strefą przemysłową Awdijiwki. Pociski i odłamki zatrzymywały się na jednorodzinnych domach ciągnących się wzdłuż ulicy nazywanej "martwą". Oznaki życia widać tylko w domu pod numerem 22.
Wojenna codzienność
Wojsko jeszcze przed ostrzałami ostrzegało mieszkańców, że lepiej będzie wyjechać. Nikt jednak nie wierzył, że prawdziwa wojna zapuka im do drzwi. Jedni czekali aż ukraińskie wojsko zrobi porządek z separatystami, drudzy przebierali nogami na myśl o przyjściu Noworosji. Byli też tacy, którzy po prostu chcieli świętego spokoju w swoim domu.
Po ostrzałach miasto zaczęło się wyludniać. Liczba mieszkańców skurczyła się pięciokrotnie. Jedni wyjechali ze względu na ostrzały, inni przez brak pracy. Beznadzieja trwała do 2017 roku, kiedy spod bloków zniknął punkt kontrolny, a do Awdijiwki zaczęli wracać ci, którzy nigdzie indziej nie potrafili zagrzać miejsca.
– Żyliśmy w apatii, ale ubiegłego lata coś się zmieniło. Ludzie zaczęli przyjeżdżać do swoich starych mieszkań, by naprawiać zniszczenia. Na ulicach nawet zaczęła pojawiać się młodzież – opowiada Nina Iwanowna. W jej 9-piętrowy blok trafiły trzy pociski. Wszystkie okna wyleciały z ram. Na tyłach jeszcze do niedawna była wielka dziura, jakby słoń wpadł do budynku.
Nina miała małą firmę budowlaną w Doniecku i daczę w przemysłowej części miasta. Mówi, że przed wojną miała dobre życie. Kiedy zaczął się ostrzał, właśnie wchodziła na bazar na szybkie zakupy po pracy.
- Nikt nie był na to przygotowany. Wiedziałam, że muszę się schować, ale serce kazało biec do domu, gdzie został syn. Co z tego, że dorosły, ale i tak bardzo się martwiłam. Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem przeżyłam. Kiedy po ostrzale dotarłam przed klatkę schodową, wszystko zostało zniszczone przez odłamki. Dotarło do mnie, że musiałam przebiegać między nimi - wspomina.
Od tego dnia Nina Iwanowna już nigdy nie wróciła do pracy. Z daczą też musiała się pożegnać.
Nastała wojenna codzienność. - Podczas kolejnych ostrzałów działaliśmy odruchowo. Przy wejściu do piwnicy nie było schodów, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Nawet staruszkowie pod wpływem adrenaliny wskakiwali do piwnicy. - Był taki tydzień, że w ogóle z niej nie wychodziliśmy. Zaczęliśmy oklejać ściany styropianem, na podłodze rozkładaliśmy palety, żeby nikt nie spał na ziemi. Było tam z trzydzieści osób – mówi.
Od pierwszego ostrzału, przez długie miesiące, mieszkańcy nie mieli wody, prądu i gazu. – Było bardzo ciężko. Czekaliśmy na deszcz jak na zbawienie. W deszczówce można było się umyć i zrobić pranie. Najtrudniej było zimą, bez ogrzewania, ale i tak nie chciałam wyjeżdżać. Rodzina wyciągnęła mnie stąd siłą, ale tylko na chwilę. Płakałam, tęskniłam i wróciłam tak szybko, jak się dało.
Z czasem codzienność zamieniała się w obojętność i usypiające czujność otępienie. Nie wszyscy schodzili do schronów. Na ósmym piętrze "malowanki" mieszkała kobieta z niepełnosprawnym dzieckiem. Windy nie działały. Miała dosyć. Właśnie w jej mieszkanie trafił pocisk. Zginęła razem z dzieckiem.
Luba miała więcej szczęścia. Z mężem chowała się w wannie. Od czasu, kiedy kilka pocisków trafiło w fundamenty budynku, niektórzy bardziej bali się pogrzebania żywcem pod gruzami niż pocisków i odłamków.
W mieszkaniu Luby wyleciały tylko szyby. U sąsiadki dotąd pełno jest śladów po odłamkach, niektóre przebiły się przez sufit i wpadły piętro niżej. Okna zabite są płytami. - Mieszkała tu rodzina z dwojgiem malutkich dzieci. Wyjechali z miasta po pierwszym ostrzale – wspomina. Pod ścianą ciągle stoi łóżeczko, sterta kolorowych zabawek i starannie ułożone pranie.
Chłopak ze zdjęcia
W podwórku pomiędzy blokami wiatr kołysze metalową, siermiężną huśtawkę. Zardzewiała ławka straszy przed wejściem. Cisza. Jednostajny szum transformatora. Niektóre drzwi pomalowane na niebiesko z żółtym herbem Ukrainy, kryją w sobie słowo "wola", czyli wolność.
- Swego czasu mieszkania w Awdijiwce kosztowały prawie tyle, co na przedmieściach Kijowa. Miasto było sypialnią Doniecka, gdzie z żoną prowadziliśmy sklep z zasłonami. Żyło się nam znakomicie. Kilkanaście minut drogi z pracy i byłem w naszym spokojnym miasteczku. Kolejki kursowały co kilka minut. Teraz zostały nieczynne tory i trakcja powiewająca na wietrze – opowiada Jurij, mieszkaniec zbombardowanej "malowanki", w której ocalała tylko jedna klatka. Dzięki temu, że osłaniała ją "piętnastka".
Jurij w dniu ostrzału był w daczy, kilka kilometrów od blokowiska. - Stałem na piętrze i patrzyłem, jak lecą kolejne pociski. Wiedziałem, że żona i syn są na linii ostrzału. Spojrzałem w lustro i zobaczyłem, że w jednej chwili osiwiałem.
Mężczyzna wspomina to w towarzystwie kilkunastoletniego syna Nikity. - Byliśmy z mamą na podwórku. Padliśmy na ziemię. Mama osłaniała mnie swoim ciałem. Jakiś mężczyzna wyskoczył z piwnicy i zawołał nas do siebie. Staram się o tym nie myśleć, ale te obrazy ciągle wracają – mówi chłopak.
Obrazy wracają też do Jurija. Kiedy wiózł jednego z sąsiadów do szpitala, mijał porozrywane ciała. Drugiego ocalił przez przypadek: zawołał go do piwnicy, kiedy zobaczył, że chowa się za blokiem. Chwilę później dokładnie w to miejsce trafił pocisk.
- Czasami ostrzały trwały całymi dniami. Można było tylko pić i modlić się, żeby przetrwać noc. Wielu tak popadło w alkoholizm. Ja rano musiałem znaleźć siłę, żeby wyjść z piwnicy, obejrzeć zniszczenia, zająć się dzieckiem. Wojna, nie wojna, ale dzieci muszą się uczyć. Na zmianę z żoną chodziliśmy z Nikitą na lekcje. Siedziałem obok w ławce, czekając, aż skończy zajęcia.
Wojna zmieniała nie tylko mieszkańców. – Spotkałem kiedyś na podwórku dwóch młodych żołnierzy. Czyści, pachnący, widać, że dopiero przyjechali na front. Stali przy czołgu i robili zdjęcia dla matek i narzeczonych. Patrzyłem na nich i serce mi pękało. Nieraz widziałem, jak ciała takich jak oni, ładują na pakę. Powiedziałem im, żeby pamiętali, że wojna to najgorsza rzecz na świecie – wspomina.
Kilka tygodni później mężczyzna o szarej twarzy zaczepił Jurija w sklepie. Jurij się wystraszył: przerażonego wzroku i karabinu. Dopiero po chwili rozpoznał w nim młodego żołnierza. To już nie był beztroski chłopak ze zdjęcia. Drugi w czasie ostrzału wpadł w panikę. Zaczął uciekać. Został poważnie ranny.
Twarze wojny
Babuszka z małym pieskiem wraca ze spaceru. Psina ma szczęście, z reguły psy zazwyczaj same wałęsają się po ulicach. Są albo niczyje, albo wszystkich tych, którzy zostali.
Czerwone od mrozu poliki uwydatniają dobre spojrzenie kobiety i nieśmiały uśmiech.
– Przez okno widziałam, jak walą w blok obok. Fala uderzeniowa rzuciła mnie na ścianę. Uderzyłam o coś szczęką. Z czasem zęby zaczęły wypadać - opowiada. Nie chce się przedstawić. – Napiszcie, że jestem babuszka i nigdzie nie wyjadę, bo tutaj pochowałam syna. Umarł jeszcze przed wojną. I ja tu zostanę.
Wyjeżdżać nie zamierza też starsza pani w pikowanej kurtce. Płatki śniegu wolno spadają na jej rozgrzaną głowę. Ludmiła, 72 lata, mieszka w pięciopiętrowym bloku przy ulicy Młodzieżowej. Dzieci zabroniły jej rozmów z dziennikarzami i oglądania rosyjskiej propagandy. Nie posłuchała. - Jak wam powiem, co myślę, to pójdę do więzienia – kryguje się, ale chwilę później wyrzuca z siebie serię zdań o ukraińskich żołnierzach.
– To nie są żołnierze, to terroryści. Ostatnio, jak student medycyny przyjechał do dziadków z Doniecka, to go zabili. Bandyci! Urządzają sobie safari wśród ludzi – nakręca się.
Po chwili przyznaje, że historię poznała w rosyjskim kanale, który najlepiej tu odbiera. Tam też usłyszała, że ostrzelanie bloku, w którym mieszka, było ukraińską prowokacją. Mimo że wszyscy wokół widzieli, jak separatyści zabili kobietę, kiedy szła nabrać wodę, Ludmiła uważa, że to też robota Ukraińców. Nikt jej nie przekona, że to kłamstwa.
Kobieta opowiada o wszystkim na tle symbolicznego muralu lokalnej nauczycielki języka ukraińskiego i literatury. Wymalowana na ostrzelanym bloku Marija Grigorjewna została w mieście w czasie ostrzału, by dzieci nie były skazane na rosyjską propagandę. Pod jej wizerunkiem Ludmiła powtarza wszystko to, z czym chciała walczyć Marija. Łączy je tylko zmęczona twarz.
Siergiej, kuzyn Jurija, denerwuje się, słysząc o Noworosji.
– Z ojca jestem Rosjaninem, po matce Ukraińcem. Najbardziej się boję, że znowu wrócimy pod rosyjską kuratelę. Pamiętam uzbrojonych ludzi, którzy na punktach kontrolnych krzyczeli o Noworosji. Zamiast mówić o sobie Ukrainiec, miałbym mówić Noworosjanin? Przecież to brzmi jak z Orwella – oburza się, wspominając, że kiedy do miasta wrócili ukraińscy żołnierze, wziął flaszkę i poszedł świętować do sąsiada
Żywy człowiek na martwej ulicy
Na wspomnianej już "martwej ulicy" pod numerem 22 mieszka inny Siergiej, Siergiej Szewczenko. Mówią na niego "Czeczen". Od ośmiu lat pilnuje, żeby jego podwórko nie stało się częścią Noworosji. Kawałek za działką sąsiada widać opony ustawione w barykadę. Za pasem buforowym, rządzą już separatyści.
Siergiej od ośmiu lat niemal codziennie słyszy strzały. Front ma kilkanaście kroków za oknem. Nawet rano, w dniu, kiedy rozmawiamy, seria z "Gradów" poleciała w kierunku "Carskiej Ochoty", niegdyś bardzo eleganckiej restauracji. Zazwyczaj jednak dzieje się to wieczorami. Kiedy zapada zmierzch, a kontrolerzy OBWE kończą swój dyżur, zaczyna się gra w "kotka i myszkę". Strony wymieniają się ogniem, wzajemnie oskarżając się o naruszenie zawieszenia broni.
To jednak nic w porównaniu z tym, co działo się tuż po wybuchu wojny. – W moim ogrodzie ukraińscy żołnierze przygotowali okopy. W pobliżu było ich około trzystu. Nie chciałem wyjeżdżać, bo syn wciąż tu mieszka. Żona z drugim synem pojechali do Rosji. Starałem się żyć normalnie. "Grady" latały, bębenki bolały od dźwięku eksplozji, a ja po prostu kopałem ziemniaki – mówi Siergiej.
Zaczął sobie zdawać sprawę z zagrożenia, kiedy wyjeżdżali kolejni sąsiedzi. Jednemu urwało rękę, innemu nogę. Wielu zginęło. - Sam do końca życia będę pamiętał zapach prochu, który poczułem, kiedy obok mnie wylądował pocisk. Ziemia zadrżała, zdążyłem się położyć. Odłamki poleciały w dom, fala uderzeniowa wybiła szyby. Zniszczenia widać wszędzie.
- Tu mieszkali syn i matka – pokazuje na pobliską ruinę. - Kiedy pocisk spadł na dom, byli w środku. Runął na nich cały dach. Jakimś cudem przeżyli. Nic ze sobą nie zabrali. Jeszcze tego samego dnia wyjechali do Rosji. Naprzeciwko, tuż przy ukraińskich okopach, mieszkała rodzina z dwójką dzieci. W zniszczonym parterowym domku, na korkowej desce wciąż wiszą rysunki czołgu z żółto-niebieskim napisem "jesteśmy za pokojem". Rodzina wyjechała w głąb Ukrainy. 26-letnia matka opuszczała dobytek z urwaną nogą. Pocisk wleciał do kuchni, kiedy gotowała obiad.
- W najgorszych momentach walk dziennie spadały setki pocisków. Nie dało się wyjść na zewnątrz, więc urządziłem sobie kącik w piwnicy. Miałem zapasy jedzenia i wody. Niektórzy postawili sobie żeliwne piece, ale ja zimna nie bałem się tak bardzo, jak samotności. Dopóki w okolicy jeszcze ktoś mieszkał, kiedy tylko kończyły się ostrzały, chodziliśmy do siebie sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Po rozmowie od razu czułem się lepiej. Później zostałem tu sam. Siedziałem w piwnicy i przy zapalonej świecy widziałem, jak butelki tańczą lambadę od fal uderzeniowych.
Wojenne pamiątki widać u Siergieja na podwórku. Jeden pocisk w gołębniku, drugi kawałek dalej. Długi na ponad metr długości. Siergiej wali w niego łopatą, bo przymarzł do ziemi. Uspokaja, że nie wybuchnie, bo odłamki z niego już uszkodziły ściany i dach domu. Niemal wszystko udało się wyremontować. Fasadę domu umocnił rozebranymi skrzynkami od amunicji.
Ostatnia zima w "piętnastce" i "malowance"
Wyremontowane miały być też "piętnastka" i "malowanka". Powstał nawet kosztorys, znalazł się wykonawca. Proces trwał za długo, a w czasie administracyjnych przepychanek, budynki popadały w coraz większą ruinę. W końcu przyszła ekspertyza: "stopień zniszczeń jest za duży, remont się nie opłaca".
Mieszkańcy obu budynków dostaną zwrot pieniędzy, maksymalnie 300 tys. hrywien, nieco ponad 40 tys. złotych. To fundusz na początek nowego życia, który pozwoli kupić coś w okolicy. Wciąż nie wiadomo, czy pieniądze trafią również do tych, którzy nie mają mieszkań własnościowych. Zastanawiają się, czy na wiosnę, kiedy planowane jest "wyłączenie bloków", zostaną bez dachu nad głową.
Nie tylko oni się boją. Nikt mieszkańcom Awdijiwki nie obieca, że do nowego domu znów nie zapuka wojna. Kolejne groźby przewijają w nich kliszę z tej, która ciągle się nie skończyła. Wszystko do nich wraca. Mimo to zachowują spokój, ale na wszelki wypadek materace, kołdry i poduszki czekają w piwnicy.
Jurij woli o tym nie myśleć. - Gdyby znowu się zaczęło, wyjedziemy. Nie dam już rady.
Ludzie w Awdijiwce często powtarzają to zdanie: "Kolejny raz się nie da".
Siergiej Szewczenko nerwowo się uśmiecha. - Siedzisz w piwnicy. Żołądek staje. Nie możesz ani jeść, ani pić. Jeśli znowu zacznie się wielka wojna, nie wytrzymam. Serce mam tak słabe, że nawet tabletki nie pomagają. Jeśli znowu się zacznie, to po prostu umrę.