Rafał Olbiński: to, co się teraz w Polsce dzieje, jest porażające
Nie jesteśmy przygotowani do demokracji. Nie potrafimy myśleć demokratycznie, ponieważ zawsze był dziedzic i ksiądz, którzy decydowali za nas. Jeden nam załatwiał zbawienie wieczne, a drugi michę taniej potrawy. A myśmy dawali im tanią siłę roboczą i cały czas to robimy - mówi Rafał Olbiński, malarz i grafik, którego prace regularnie ukazują się na łamach takich magazynów jak "New York Times", "New Yorker" czy "Time", w rozmowie z Wirtualną Polską. Zdaniem artysty, to, co się teraz w Polsce dzieje - w kontekście świata, nie tylko naszego małego podwórka - jest porażające.
09.06.2016 | aktual.: 25.07.2016 15:58
WP: Ewa Koszowska: Czy rozpoznawany na całym świecie artysta dobrze się czuje w Warszawie?
Rafał Olbiński: Właściwie wszędzie czuję się dobrze. Po 34 latach życia w Nowym Jorku przyjechałem z wielkim entuzjazmem do Polski. Jak się mieszka za granicą, to jest się wyczulonym na to, co się tam mówi o Polakach. A mówiło się różnie. Pamiętam artykuły w "New York Timesie" z dawniejszych lat, które były zawsze krytyczne o Polsce. Dopiero w ciągu ostatnich 10 lat zaczęło się to zmieniać. Pokazały się na przykład artykuły o Warszawie, że jest fajna, atrakcyjna dla młodzieży. I ten entuzjazm pewnie spowodował to, że tutaj wróciłem.
WP: Warszawa jest atrakcyjnym miastem dla cudzoziemców? Hanna Gronkiewicz-Waltz twierdzi, że ambasadorowie, którzy na co dzień składają jej wizyty są pozytywnie zaskoczeni warunkami życia w stolicy.
- Moja córka, która jest Amerykanką, po przyjeździe do Polski była zachwycona Warszawą. Mówiła, że jest prawie tak fajna jak Berlin, co jest wielkim komplementem. Dla młodzieży z całego świata Berlin jest mekką w tej chwili. Jest to miasto otwarte i wielokulturowe. Prawie jak Nowy Jork, tylko o wiele tańsze. I Warszawa też taka zaczynała być. Pamiętam zafascynowanie Polską po Euro 2012. Ludzie zjechali się z całego świata, a Warszawa ich fajnie przyjęła. Poza małymi incydentami polskich kibiców, którzy atakowali Rosjan. Niestety, to, co się teraz w Polsce dzieje - w kontekście świata, nie tylko naszego małego podwórka - jest porażające. Bo nagle wyszła z nas potworna morda chama, prymitywa, ksenofoba, homofoba, rasisty. I to jest autentyczne.
WP: Faktem jest, że do prokuratur z roku na rok trafia coraz więcej spraw dotyczących działania z pobudek rasistowskich i ksenofobicznych. Dlaczego Polska nie radzi sobie z tymi zjawiskami?
- Wydaje mi się, że nie ma w Polsce takiej polityki, żeby mówić ludziom, że to jest złe. A politycy cynicznie to wykorzystują, bo ci ludzie to ich ewentualny elektorat. A tych chamów jest więcej niż normalnie myślących ludzi. W związku z tym o wiele bardziej kokietuje się chamstwo i prostactwo w Polsce niż ludzi, którzy są otwarci i wykształceni. Tacy ludzie zmieniają świat, a nie te rzesze prymitywów.
WP: To przykre, co pan mówi. Dlaczego uważa pan, że Polacy to chamy?
- Podam przykład. Mieszkam na Starym Mieście. Niedawno pod moim oknem była impreza weselna. W zasadzie wielka libacja alkoholowa. W którymś momencie goście wyszli na ulicę i zaczęli się bić. Z ich krzyków wyłapałem głównie cztery słowa i były to przekleństwa. To był ich język. Gdyby mieli noże, na pewno by się zadźgali. Na Starówkę przychodzi mnóstwo turystów i zobaczyli nagle, jak ta Polska wygląda. I to nie jest Polska z zabitej dechami wsi, tylko Polska, która ma już pieniądze na to, żeby wynająć sobie lokal na wesele w reprezentacyjnej części stolicy.
WP: A jak nowojorczycy traktują Polaków? Spotykał się pan z żartami w stylu Polish jokes?
- Pewnie. Przez te 30 lat mieszkania w Stanach Zjednoczonych, gdziekolwiek mówiłem, że jestem Polakiem, od razu leciały tzw. polskie dowcipy. Określenie "Polak" znaczyło tyle co "głupek", "prymityw". I na to zapracowało sobie kilka pokoleń Polonii. To nie jest żadna akcja żydowska, masońska czy jakaś inna. Nie, to Polacy, którzy przyjeżdżali do Stanów głównie z terenów Podlasia czy Małopolski i osiedlali się w Chicago. Tam zamykali się w swoich ksenofobicznych parafiach. Nie wyściubiali nosa poza polskie dzielnice, bo się bali. Mieli kompleksy i gnuśnieli w tym swoim środowisku przez pokolenia. Nie mieli - jak inne grupy mniejszościowe - ambicji, żeby się kształcić, żeby wyjść z tego getta.
WP: Wielu Polaków osiągnęło w Stanach sukces. Pan sam jest tego przykładem.
- Jednostki - tak, oczywiście. Ale mówię generalnie o zaistniałym trendzie. Syn pracował w tym samym zawodzie, co ojciec. Polscy górnicy w Pensylwanii, polscy murarze i sprzątaczki. Tania siła robocza, prymitywna, głupia, bez ambicji - tak byli postrzegani Polacy. W Anglii Polacy są najliczniejszą "mniejszością narodową" siedzącą w więzieniach. A my boimy się o Syryjczyków, którzy przyjdą do Polski. Chciałbym, żeby w Polsce, było coś takiego, jak w Ameryce. Że Steve Wozniak - syn polskich emigrantów i Steve Jobs - syn syryjskiego imigranta wymyślają w garażu Apple Computers. To, co wydaje się niemożliwe w Polsce - żeby Polak z Syryjczykiem robili coś razem - jest możliwe w Ameryce. Mamy strasznie dużo do zrobienia i zaczynaliśmy to robić. Polska zaczynała być otwarta, tolerancyjna, liberalna. Dążyła to tego, czego tzw. rozwinięte społeczeństwa Europy Zachodniej się dorobiły. I nagle to wszystko stanęło. Niestety, cięgle należymy do Wschodu. Ciągle jesteśmy społeczeństwem postfeudalnym, w którym ostatni chłop
pańszczyźniany umarł w latach 60.
WP: Czym pan to tłumaczy?
- Po prostu nie jesteśmy przygotowani do demokracji. Nie potrafimy myśleć demokratycznie, ponieważ zawsze był dziedzic i ksiądz, którzy decydowali za nas. Jeden nam załatwiał zbawienie wieczne, a drugi michę taniej potrawy. A myśmy dawali im tanią siłę roboczą i cały czas to robimy.
Potem zaczęły powstawać średniowieczne miasta na prawie niemieckim, które są początkiem demokracji. Powstała tzw. middle class (średnia klasa). W Polsce nie było nigdy middle class, bo był chłop pańszczyźniany, szlachcic i ksiądz. Mieszczaństwo, owszem, było, ale napływowe. A to mieszczaństwo tworzy postęp, a nie chłop pańszczyźniany, ani szlachta, bo nie jest tym zainteresowana. Tym bardziej Kościół, który jest skoncentrowany na tym, jak rządzić duszami. A nie potrzeba mu światłych dusz, bo jak powiedział Arthur Schopenhauer "religie są jak robaczki świętojańskie, potrzebują ciemności, żeby świecić".
Największe dzieła średniowiecza były stworzone głównie przez rzemieślników niemieckich, ponieważ w Polsce nie było rzemiosła. Chłop nie tworzył, bo ciężko, jak niewolnik, pracował na roli. To nie jest jego wina oczywiście. To jest wina tych, którzy rządzili tym krajem. Dopóki było zapotrzebowanie na polskie zboże, to Polska kwitła i była bogata. Ale jak odkryto Amerykę, to tam taniej było produkować jedzenie np. ziemniaki. W Polsce nie tworzyliśmy żadnych innowacji, żeby nasze farmy były konkurencyjne czy lepsze od tych na Zachodzie. Łatwiej nam było rozszerzyć areał i zatrudnić jeszcze większą ilość niewolników. I tak ta polska magnateria działała do dziś.
WP: Coraz częściej pisze się o Polsce jako o swoistym bastionie...
- ...konserwatyzmu.
WP: Konserwatyzm nie jest zły, o ile nie jest to skrajność. Czy za wszelką cenę powinniśmy się otwierać na nową kulturę? Angela Merkel przyznała przecież, że popełniła błąd ws. uchodźców. Niemcy przeceniły własne możliwości, a Europa znalazła się na niebezpiecznym zakręcie.
- Nie możemy wszystkiego wrzucać do jednego worka. Spójrzmy najpierw na siebie. W jaki sposób Polacy są traktowani na Zachodzie? Czym się różni uchodźca ekonomiczny z Pakistanu od polskiego uchodźcy ekonomicznego w Anglii? Tym, że ten z Pakistanu ma ciemniejsza skórę i jest wyznawcą islamu, a Polak jest katolikiem? Dla Anglików jesteśmy dokładnie takimi samymi ludźmi. Polacy uważają, że im się wszystko należy. Bo co, przepraszam?! Co takiego wielkiego włożyliśmy w cywilizację światową? Nic, prawdę mówiąc.
WP: Ale za atakami terrorystycznymi nie stoją Polacy.
- Ataki terrorystyczne z czegoś wynikają. Pochodzę z Kielc i pamiętam wspomnienia rodziców o pogromie kieleckim, które przekazywali mi, kiedy byłem dzieckiem. Ta sama swołocz, która powtarzała plotkę, że Żydzi do macy używają krwi dzieci, a potem zamordowała kilkadziesiąt osób, dzisiaj demonstruje i chce wieszać Tuska za to, że brał udział w "zamachu smoleńskim". Gdyby Tusk pojawił się w tym tłumie, myśli pani, że by go nie zamordowali gołymi rękami? Zrobiliby to! Bo dokładnie tak działają emocje tłumu. A ten tłum jest celowo podburzany. To jest ohydne! Jesteśmy szczuci przeciwko uchodźcom. Jeżeli ponad 60 proc. Polaków jest przeciwnych przyjmowaniu ludzi uciekających przed wojną, to jest to odrażające. Jesteśmy ohydnym narodem.
W całej naszej historii byliśmy uchodźcami. Nigdy Polaków nie bito. Po powstaniu listopadowym przyjmowano nas w Zachodniej Europie z otwartymi rękami. W czasie II wojny światowej Iran przyjął 116 tys. Polaków. Państwo islamskie przyjęło nas - chrześcijan. I teraz te 2 miliony Polaków siedzące na zachodzie Europy mają mieć większe prawa niż ci, którzy mają trochę ciemniejszą skórę? Z jakiej racji? Poza tym terroryści islamscy to tacy sami radykałowie jak polscy narodowcy. Tylko im dano większe możliwości. Ale myślą w podobny sposób. Nie możemy pokonać sposobu myślenia radykałów ich metodami. Możemy być tylko lepszą cywilizacją, do której imigranci chcą przyjść.
WP: Jak pan sobie wyobraża ten wielokulturowy raj? Czy Polska może się nim stać?
- Przecież Polska już taka była. I ja o takiej Polsce teraz marzę. Simonides powiedział 500 lat p.n.e., że miasto jest nauczycielem człowieka. Arystoteles twierdził, że najlepiej skrojone prawa nie będą działać, gdy społeczeństwo nie jest wychowane w miejskim stylu życia. To znaczy, że jesteśmy wszyscy w kupie i musimy się nauczyć tolerancji, respektowania praw innych, kompromisu, umów, które obowiązują. Tego uczy miasto. Demokracji liberalnej nie będzie, jak nie będzie dużych miast. Będzie demokracja barbarzyńska. Taka, jaki jest nasz naród. Bo od feudalizmu do demokracji tak szybko się nie przeskakuje. Szczególnie jak nie ma różnych wpływów, różnych koncepcji. To daje miasto. Nowy Jork mi to dał, nauczył mnie tolerancji. Nauczył mnie, że nie dziwię się, nie nienawidzę kogoś dlatego, że inaczej wygląda. Ubieram się tak, jak chcę. Nikt mi nie wchodzi w moją prywatność, ja nie wchodzę w inną prywatność. Tworzymy wspólnie coś fantastycznego, czym jest metropolia nowojorska. To jest najwspanialsze miasto
świata. Wszyscy tak mówią. Teraz Londyn też jest takim miastem. Dlaczego? Bo tam wszyscy, z całego świata, dobrze się czują. Poza Polakami, którzy w Nowym Jorku boją się i chowają na Greenpoincie.
WP: Po tylu latach w Nowym Jorku czuje się pan bardziej Polakiem czy Amerykaninem?
- Chociaż może się to wydawać dziwne, po 33 latach życia w Stanach czuję się przede wszystkim Europejczykiem. Amerykanie mają zupełnie inną mentalność. Amerykanin to obywatel imperium. Dlatego Rosjanie świetnie się czują w Ameryce. Mają tę samą imperialną mentalność. Jak popatrzymy na mapę, to wyraźnie widać, że Rosjanie są najwięksi. Nie mają żadnych kompleksów. A Europejczycy mają. Jesteśmy z małych krajów. A ogrom Stanów poraża.
Tam się świetnie zaadaptowali Żydzi, bo przenieśli do Stanów ten swój zmysł do handlu, do interesów, który wyrobili sobie między innymi w Polsce czy w każdym innym kraju. Nagle okazuje się, że działają te same mechanizmy, a skala tego robi się o wiele większa. Imperium im pomogło i Żydzi są teraz największą siła ekonomiczną w Stanach Zjednoczonych. A my, Polacy, mamy kompleks ludzi małego kraju. Ja to wyraźnie odczuwałem. Najpierw się zachłysnąłem tym wszystkim, co Ameryka daje. Nauczyła mnie pewności siebie, ryzykowania, tego wszystkiego, co jest fantastyczne i co bardzo cenię. Ale z drugiej strony kulturalnie brakowało mi czegoś. Brakowało mi Europy, refleksji, stosunku do historii, respektu do kultury.
WP: Dlaczego czuje się pan bardziej Europejczykiem, a mniej Polakiem?
- Wyrastałem w Polsce w okresie komunizmu, który wiele rzeczy zrobił dobrze. Wprowadzono ogólną oświatę. Polska z kraju półanalfabetów stała się krajem, w którym wszyscy czytali. Otwierano biblioteki, domy kultury. Polityka kulturalna pod tym względem była bardzo w porządku, przybliżała kulturę do mas. Miałem respekt do kultury, podobnie jak inni. Czytałem literaturę rosyjską, francuską, niemiecką. Przesiąkłem tą literaturą, tradycją europejską - Mannem, Tołstojem, Remarkiem i tego mi brakowało później w Ameryce. Przyjechałem do Polski, żeby być w środku Europy. Wydawało mi się, że Polska należy do Europy, że stał się cud, o którym pokolenia światłych Polaków marzyły od stuleci.
WP: I trochę się pan rozczarował. Jeśli nie Polska, nie Ameryka, to gdzie dla pana znajduje się centrum świata?
- Świat jest tak potwornie mały, że trudno mi wskazać jego centrum. Kiedyś, w momencie jakiejś fanaberii, kupiłem sobie mieszkanie na Martynice. Z jednej strony jest to część Europy, bo wyspa jest zależna od Francji. Z drugiej - leży w Ameryce Środkowej na Karaibach, czyli jest to totalnie inny świat. Wszyscy marzą, żeby na emeryturze tam zamieszkać. Także mogę mieszkać tu i tam. Wszędzie. Fajnie jest w Polsce, bo jest wszędzie blisko. Dwie godziny i jestem w Paryżu. Godzinka i zwiedzam Wiedeń. Pociągiem, czytając gazetę, mogę sobie jechać do Berlina i obejrzeć operę czy iść na koncert. To są plusy bycia w Europie. Dla mnie - konsumenta kultury - to fantastyczne. I bardzo bym nie chciał tego stracić z powodu bezmyślności naszych polityków. Nie wiem, na czym polega fatum tego narodu, że popełniamy takie głupie błędy, które potem zagrzebują następne pokolenia w jakiejś czarnej dziurze.
WP: Jakie pan ma skojarzenia, jeśli słyszy słowa ministra Glińskiego, że teraz czas jest na kulturę narodową?
- Wielka kultura zawsze powstawała w zderzeniach różnych trendów, różnych cywilizacji. Największe kultury rodziły się, gdy się coś gotowało. Fantastyczne dzieła sztuki powstawały na przykład w Paryżu, kiedy Picasso spotykał się z Żydami polskimi, którzy tworzyli szkołę paryską. To samo w Nowym Jorku. Przyjeżdżają tam artyści z całego świata: z Chin, z Indii, z Polski, z Francji i tworzą wspaniałe rzeczy. Jeżeli zamykamy kulturę do naszego podwórka, to się kisi w takim śmierdzącym stawie. Nie będziemy odświeżać wzorców, będziemy skansenem europejskim. Turyści będą tutaj przyjeżdżać nie po to, żeby zobaczyć wielka dzieła polskich artystów, tylko poimprezować, napić się w knajpie. To, co powiedział Sokrates, można też przełożyć na sztukę: "filozofia zaczyna się od zdziwienia". Kiedy coś nowego widzimy, jesteśmy zachwyceni: wow! Narodowa kultura mnie poraża, tak jak i tani, prymitywny patriotyzm.
WP: Jaki patriotyzm jest nam dziś potrzebny?
- Jeżeli ktoś o sobie mówi, że jest patriotą, to na pewno nim nie jest. O tym się nie mówi, patriotą się po prostu jest. Nie wyrzuca się śmieci do lasu, dba się o to, żeby było czysto wokół nas, uśmiecha się do ludzi, jest się przyjacielskim, miłym, otwartym, mądrym człowiekiem. To jest dla mnie patriotyzm, a nie ryki nienawiści i potrząsanie pięścią. A jak słyszę polityków, którzy używają słowa "patriotyzm" jako argumentu, to przypomina mi się powiedzenie moralisty i eseisty Samuela Johnsona, autora pierwszego słownika języka angielskiego "apatriotism is the last refuge of a scoundrel". Po polsku by to brzmiało "Patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców". Ciągle mam w uszach wrzaski z tego wesela. Przyjechała w końcu policja i wtedy facet, który najwięcej pił krzyczał „To są moi synowie. Bóg, kur..., honor, kur..., ojczyzna". Takich patriotów my hodujemy i chwalimy, wynosimy na świeczniki. Jest to zbrodnia przeciwko narodowi polskiemu. Jeżeli mamy jakiekolwiek ambicje być wielkim narodem, to musimy
tego typu działalność tępić.
WP: Teraz wszystko ma być narodowe. Pan się czuje narodowym malarzem?
- Napawa mnie to obrzydzeniem.
WP: Co by pan zrobił, gdyby zadzwonił do pana minister Gliński i poprosił na przykład o plakat na koncert dla Żołnierzy Wyklętych?
- Nie zgodziłbym się. Dlatego, że mam bardzo ambiwalentny stosunek do Żołnierzy Wyklętych. To nie jest biało-czarna sprawa. Robienie z nich teraz bohaterów jest wielkim nieporozumieniem w najbardziej ostrożny sposób mówiąc.
WP: Historia Polski to ciągła walka o byt i niepodległość. Polacy zawsze mają być godni naśladowania, a jak kogoś zabijają, to pewnie nie maja wyjścia, czynią to dla lepszego dobra. Dlaczego nie umiemy przyznać, że polska historia nie jest czarno-biała?
- Jest dokładnie tak, jak pani mówi. W Polsce potrzebna jest wyważona i obiektywna dyskusja na temat wszystkich mitów historycznych, które stwarzamy. Ale powinniśmy zacząć przede wszystkim od edukacji.
WP: Tylko czy takie rozmowy są w tej chwili w ogóle możliwe?
- Oczywiście, że nie. To stało się częścią propagandy pewnej grupy politycznej. Z propagandą się nie dyskutuje. Jeżeli ktoś zamawia u mnie propagandowy plakat w sprawie, z którą ja się nie zgadzam albo nie mam wyrobionej opinii, to go nie maluję.
WP: Obrazy Olbińskiego zawsze się podobają?
- Krytycy w Polsce uważają, że to jest kicz.
WP: Kicz, który znajduje się w kolekcjach tak prestiżowych instytucji jak The National Arts Club w Nowym Jorku, Smithsonian Institute and Library of Congres w Waszyngtonie, Suntory Museum w Osace oraz w wielu prywatnych i korporacyjnych zbiorach w USA, Japonii i Europie.
- Człowiek jest próżny i pochwały są miłe. A tak naprawdę sami jesteśmy pierwszymi, którzy oceniają własne dzieła. Jeżeli coś jest złe, to się czuję wtedy nie w porządku. Kiedyś powiedziałem, że maluję obrazy, które sam chciałbym mieć. Tylko nie stać mnie na nie (śmiech).
WP: Podczas finału wyborów Miss Świata, które odbywały się w 2006 roku w Warszawie ocenzurowano pana plakat, reklamujący to wydarzenie. Ówczesny dyrektor biura promocji miasta kazał panu zakryć sutek syrenki.
- To świadczy o prymitywności naszej popkultury.
WP: Takich przypadków było więcej? Jak cenzurują Amerykanie?
- Oczywiście. Nowy rodzaj cenzury, czyli poprawność polityczna, często wynika ze strachu redaktora w piśmie, bo a nuż jakaś zorganizowana grupa oszołomów będzie protestować i ten, który daje reklamę do tego pisma, nie da jej, bo się będzie bał. Po prostu myślenie ekonomiczne. Szczególnie tak to działa właśnie w Stanach Zjednoczonych. W kraju, który z jednej strony ma największy biznes pornograficzny. A z drugiej strony społeczeństwo jest tak pruderyjne, że na widok kobiecego sutka odprawia egzorcyzmy. Paranoja totalna.
WP: A pan się już przyzwyczaił do cenzury?
- Cenzura właściwie od dziecka była częścią mojego życia. Na własnej skórze poczułem ją w momencie, kiedy zacząłem tworzyć plakaty czy okładki w Polsce. Tylko, że wtedy była ona o wiele bardziej tolerancyjna niż teraz. Były pewne tematy tabu. Nie można było źle mówić o Związku Radzieckim i o partii, na wszystko inne przymykano oczy. To wpływało w jakiś tam sposób na kreatywność artystów, którzy bawili się tą cenzurą. Tworzył się taki symboliczny język, pełen ambiwalencji. Można się było do czegoś przyczepić, ale niekoniecznie. Cały czas na dwoje babka wróżyła.
WP: Cenzuruje pan sam siebie?
- Jeśli chodzi o cenzurę nagości, to na pewno nie. W przyrodzie nie ma obiektywnie czegoś takiego, jak pornografia. Ona jest tylko i wyłącznie w głowie oglądającego. Jak słyszę polityków grzmiących na pornografię, to mam duży problem z nimi. Dlatego, że prawdopodobnie ta pornografia najpierw powstaje w ich głowach. Moje dzieci wychowały się w domu, w którym było pełno nagich obrazów namalowanych przeze mnie. Dla nich to było normalne. Nagość jest normalna. Jak patrzymy na freski w Pompejach czy Herkolanum, to widzimy tam pełno seksualnych motywów. Dzieci to oglądały. Nikt nie robił z tego tematu tabu. Grzech wymyśliło średniowieczne chrześcijaństwo. Wszystko co cielesne, jest grzechem.
WP: Wyobraża pan sobie sztukę bez erotyki?
- Nie. Bo tak naprawdę wszystko na świecie kręci się wokół erotyzmu. Przecież, żeby dostać 500 zł, trzeba też coś w tym łóżku robić. Obawiam się, że, niestety, sporo ludzi będzie chciało mieć dzieci tylko po to, żeby dostać pieniądze wiadomo na co.
WP: Na książki, zajęcia pozalekcyjne, sprzęt sportowy...
- Nie sądzę. Tego typu eksperymenty miały miejsce nawet na Ukrainie. To spowodowało, niestety, rozwój marginesu społecznego. I to będzie prawdopodobnie następny problem do załatwienia w naszym kraju. Będziemy mieli mnóstwo dzieci alkoholików.
WP: Chyba pan trochę przesadza. Na Zachodzie też dostają dodatki na dzieci. Dlaczego mamy być gorsi?
- Rozdawanie za darmo nigdy do niczego dobrego nie prowadziło. Rozumiem, jeżeli są ulgi podatkowe, jeżeli te pieniądze idą na przedszkola, na żłobki, na coś, co ułatwia kobiecie wychowywanie dzieci. Bardzo dobrze. To jest dobra polityka. A poza tym, tzw. dzietności się w ten sposób nie robi. Z danych statystycznych wynika, że najwięcej dzieci rodzi się tam, gdzie mamy do czynienia z nędzą: w Etiopii, czy w Bangladeszu. A nie w bogatych krajach. Po cholerę kobiety mają wychowywać pięcioro czy więcej dzieci, kiedy mogą sobie mieć hobby, zainteresowania. Ludzi na świecie jest za dużo. Powinniśmy ograniczać przyrost naturalny, a nie produkować tanią siłę roboczą, jak to ma miejsce w Polsce. Po to, żeby Steve’a Jobsa wyprodukować, nie potrzebujemy mieć 500 zł na dziecko. A takich ludzi nam potrzeba coraz bardziej. Cała polityka w tej chwili jest nastawiona przeciwko elitom. I to jest porażające dla mnie. Powinniśmy dbać, chuchać i dmuchać na elity, bo
elity tworzą cywilizacje, a nie masy.
WP: Kocha pan Polskę?
- Wzruszam się z różnych powodów. Wkur…m się, denerwuje mnie to, co się dzieje. To znaczy, że nie jest mi obojętna.
WP: Gdyby miał pan namalować teraz Polskę, co by na tym plakacie było?
- Przychodzi mi na myśl hasło "Polska Chrystusem narodów". Namalowałbym na krzyżu zaćpanego Polaka patriotę z flaszką wódki. Z tym mi się kojarzy Polska po wspomnianej na początku rozmowy libacji alkoholowej.
WP: Mógłby pan mieć przez to kłopoty…
- Prawdopodobnie tak. Ale to nie ja ukułem powiedzenie "Polska Chrystusem narodów" (śmiech).
WP: Co decyduje o tym, że przyjmuje pan zlecenie. Jest coś, czego by pan nie namalował za żadne pieniądze?
- Jeżeli chodzi o tematy społeczne, ideologiczne to musi być coś, w co wierzę. Zrobiłem zresztą bardzo dużo plakatów, które były zaangażowane społecznie. Jakiś czas temu namalowałem plakat dla uchodźców, który był potem okładką w "Der Spiegel". Byłem bardzo dumny, podekscytowany i szczęśliwy, kiedy Polska przystępowała do Unii Europejskiej i też przygotowałem na tę okoliczność plakat. Były plakaty przeciwko narkotykom, wojnom czy paleniu papierosów. Mimo, że toleruję palenie u innych, to jednak uważam to za głupotę. Dla pieniędzy na pewno bym tego nie zrobił, musiałbym w to wierzyć.
WP: Zdarzyło się panu płakać nad jakimś obrazem, że jest tak piękny?
- O, bardzo dużo jest takich obrazów, które rzucają mnie na kolana. Ciągle odkrywam coś nowego. Teraz fascynuję się symbolicznym malarstwem dziewiętnastowiecznym, które zostało zagrzebane przez trendy i mody XX wieku, przez modernizm, postmodernizm itd. Ale to jest przyczynek do tego, co popkultura robi z kulturą prawdziwą. Na przykład ostatnio odkryłem taki obraz, który chciałbym namalować, tak mi się podoba. Znamy z historii sztuki słynny "Pocałunek" Klimta czy Muncha. Takich parę ikon łatwych do zapamiętania. Ale pocałunek Endymiona i Selene w pełni księżyca w interpretacji symbolisty brytyjskiego Georga Wattsa jest fantastyczny.
WP: Rwał sobie pan czasami włosy z głowy z zazdrości, czemu sam na to nie wpadł?
- Pewnie. Na szczęście trochę mi jeszcze zostało tych włosów (śmiech). Mam szansę rwać je do końca życia. Cały czas odkrywam coś fantastycznego. I cały czas zżera mnie najpierw taka polska zawiść. Ale potem dopinguję. Zresztą, to niekoniecznie musi być obraz. Może być wspaniała opera czy teatr. Na początku jest załamanie, że ktoś zrobił coś tak genialnego. Potem następuje taka reakcja, że chciałbym też lepiej robić to, co robię, po to, żeby zbliżyć się do tego poziomu.
WP: Co dla pana jest piękne?
- Piękno to jest szczególny moment, miałem kilka takich w swoim życiu. Nawet niedawno, kilka tygodni temu. Mężczyźni w moim wieku rano się budzą, żeby iść umyć ręce do łazienki. Wracając z tej łazienki nagle zauważyłem przez okno - mam widok na Wisłę - czerwoną zorzę. Kurcze - myślę sobie - będzie chyba wschód słońca. I stwierdziłem, że w zasadzie nigdy w Polsce nie oglądałem wschodzącego słońca. Wróciłem do kuchni, nalałem sobie lampkę czerwonego wina, położyłem nogi na parapet okna i czekałem. I to był taki moment niesamowitego wyciszenia. Nic nie było ważne, tylko ta rozszerzająca się zorza na horyzoncie, to czerwone wino i jakiś taki spokój płynący od wszechświata. I to było piękne. Nigdy nie zapomnę też szczególnej chwili, kiedy siedzieliśmy z kolegą na dzikiej plaży na Martynice i piliśmy rum. Nagle, jakieś 20 metrów od brzegu, wyskakuje z wody ławica latających ryb. I takim łukiem, jak tęcza, przelatuje jakieś kilkaset rybek świecących się w słońcu na srebrno. To był też taki piękny, niezapomniany
moment.
WP: Ale na pana obrazach dominują kobiety. Wyliczył pan, że statystycznie umieszcza je na czterech z pięciu obrazów.
- Jestem heteroseksualny, kobiety mi się zawsze podobały. Kiedyś ktoś zapytał: jak się zaczęła sztuka nowoczesna? Zaczęła się od momentu, kiedy artyści przestali oglądać się za kobietami i wmówili sobie, że mają lepszy pomysł. A ja się oglądam za kobietami, czyli nie tworzę sztuki współczesnej (śmiech). Dlaczego? Dlatego, że jest to przedłużeniem tego, czego jako student czy uczeń szkoły średniej uczyłem się i chłonąłem z literatury francuskiej - romansu europejskiego. Mówienie komplementów kobietom, co, niestety, w naszej popkulturze znikło. Teraz jest tylko seks i w zasadzie przedtem nic nie ma, a potem też nic. Kiedyś był romans. Seks był ukoronowaniem tego romansu. I to było piękne. I ja kontynuuję ten romans z kobietami, malując je. Prawię im jakby komplementy tym malarstwem. One są na obrazach takie, jakie chciałyby być, a nie takie, jak naprawdę wyglądają.
WP: Do jakiego momentu kobieta jest piękna?
- Jest mnóstwo przemyśleń na ten temat ludzi mądrzejszych ode mnie. To jest oczywiście sprawa tego, że my jesteśmy bardzo jakby sterowani przez rytuały i opinie. Do tego mody na piękno się zmieniają. Jesteśmy podłączeni do wrażliwości zbiorowej. Tracimy swoje własne indywidualne wyczucie. Nie chcę być tutaj banalny i mówić, że właściwie wszystkie kobiety są piękne. Jest mnóstwo twarzy stylizowanych na jakieś tam wzorce, w których poza tą stylizacją, taką plastikowa urodą nie ma nic mądrego. Piękno, które jest mądre, dłużej trwa.
Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska
Rafał Olbiński - twórca plakatów, malarz i grafik. W roku 1981 zamieszkał w Stanach Zjednoczonych, gdzie zdobył wielkie uznanie krytyków i publiczności. Jego plakaty i ilustracje regularnie ukazują się na łamach takich magazynów jak "New York Times", "New Yorker" czy "Time". Jest zdobywcą najważniejszych międzynarodowych nagród (m.in. Society of Illustrators in New York, Art Directors Club of New York, Prix Savignac w Paryżu). Jego dzieła znajdują się w największych kolekcjach sztuki współczesnej. Niedawno nakładem wydawnictwa BOSZ ukazał się album prezentujący autorski wybór prac artysty "Olbiński. Pasja plakatu".