Radzieckie snajperki w II wojnie światowej
- Mogę obojętnie patrzeć na niemieckie trupy, ale nie mogę znieść widoku żyjącego Niemca - wspominała Ludmiła Pawliczenko, radziecka snajperka, która ma na swoim koncie 309 potwierdzonych trafień. - Całkowita liczba jej ofiar mogła sięgać nawet 500. W szeregach sowieckich walczyło około 2 tys. snajperek. Wojnę przeżyło zaledwie 500 z nich - pisze Robert Jurszo w artykule dla WP.
28.04.2015 22:15
Bladym świtem 8 sierpnia 1941 roku radzieccy żołnierze leżeli wciśnięci w ziemię pośród strzaskanych kikutów drzew, które jeszcze wczoraj były lasem. Wśród nich była Ludmiła Pawliczenko, przepatrywała okolicę przez lunetę karabinu Mosin-Nagant. Tego dnia na Odessę mieli uderzyć Niemcy, a ona - wraz z tysiącami innych żołnierzy - dostała rozkaz, by zatrzymać nazistowską nawałnicę.
Kobieta skamieniała, gdy krzyż celownika spoczął na grupce żołnierzy Wehrmachtu. Przemykali ostrożnie zboczem wzgórza, przekonani o tym, że nikt ich nie widzi, kilkaset metrów od wpatrującej się w nich snajperki. Wycelowała w pierś jednego z piechurów i pokrętłami skalibrowała lunetę. Pewność trafienia była niemal stuprocentowa, wystarczyło tylko nacisnąć cyngiel. Ale jej palec zesztywniał, jakby zapanowała nad nim cudza wola. Ścisnęło ją w gardle, z trudem łapała oddech. Łatwo było strzelać na szkoleniu do atrap, ale w wizjerze lunety stał żywy człowiek. Nigdy przecież nikogo nie zabiła.
Sekundy później, zarośla naprzeciwko jej pozycji eksplodowały ogniem wrogiego cekaemu. Głowa leżącego obok niej nastoletniego żołnierza pękła niczym dojrzały arbuz, po czym zawisła bezwładnie na cienkiej szyi. Ciałem chłopaka szarpały przedśmiertne drgawki, a jego oczy gasły z wyrazem strachu i zaskoczenia. Wtedy się odblokowała.
Dzień później Pawliczenko zastrzeliła swojego pierwszego Niemca. Zrobiła to jeszcze 308 razy, co zapewniło jej order Bohatera Związku Radzieckiego i, dotąd niezakwestionowaną, pozycję królowej snajperów wszech czasów.
Fińska lekcja
Radziecka inwazja na Finlandię zimą 1939 roku miała być błyskawiczna i - rzecz jasna! - zwycięska. Do ataku rzucono 26 dywizji i milion czerwonoarmistów. Finowie mogli wystawić zaledwie 10 dywizji i tylko 300 tysięcy żołnierzy. Matematycznie rzecz biorąc, wynik wojny zdawał się być przesądzony, zanim jeszcze walki zaczęły się na dobre. Rzeczywistość miała jednak przekreślić optymistyczne plany "Generalissimusa" Józefa Stalina.
Róża Szanina w 1944 r. fot. Wikimedia Commons
Finowie mieli po swojej stronie sprzymierzeńca, którego Sowieci nie docenili. Była nim przyroda. Linia frontu przebiegała nie przez otwarte przestrzenie, ale bezkresne, pozbawione dróg lasy, pocętkowane zamarzniętymi jeziorami i bagnami. W takich warunkach ciężki sprzęt wojskowy był nie tylko powolny, ale niemal bezużyteczny. Nawet radziecka piechota z trudem przedzierała się przez pokryte białym puchem leśne bezdroża.
W wiecznie zielonych iglastych puszczach kryło się jeszcze jedno zagrożenie, którego szybko Sowieci zaczęli się panicznie bać. Byli nim fińscy snajperzy. Ubrani w białe narciarskie kombinezony, wyposażeni w karabiny z lunetami i odporni na mordercze zimno, potrafili godzinami leżeć w śnieżnych kryjówkach. Czasem tylko po to, by oddać jeden strzał. A cele dobierali wyjątkowo rozmyślnie. Byli nimi oficerowie, których wyeliminowanie pozbawiało całe oddziały przywództwa. Albo załogi kuchni polowych, przez co Sowieci głodowali, co w warunkach fińskiej zimy oznaczało realną groźbę śmierci. Nocami strzelali do przypadkowych żołnierzy, którzy podchodzili do ognisk, by się ogrzać. Wszystko to wykańczało psychicznie czerwonoarmistów, którzy nigdy nie wiedzieli, czy to właśnie dziś ich życia nie zakończy zamaskowany strzelec.
Stalin musiał odstąpić od zamiaru podbicia Finlandii. Armia Czerwona otrzymała bolesną lekcję tego, jak groźny na polu walki może być nawet pojedynczy snajper. Dwa lata później, kiedy III Rzesza zaatakowała ZSRR, wyciągnięto z tej nauki wnioski.
"Jakieś dziewczynki mi tu wcisnęli"
Przez lata 30. w Związku Radzieckim lansowano ideał równości kobiet i mężczyzn. Kobiety, tak jak mężczyźni, wykonywały wiele ciężkich prac w przemyśle i rolnictwie. Ale nie tylko. Zachęcano również panie do udziału w szkoleniach paramilitarnych. Kobiety uczyły się jeździć czołgami, pilotować samoloty, strzelać z karabinów. Gdy wybuchł konflikt nazistowsko-sowiecki, wiele z nich skierowano na front, gdzie miały walczyć ramię w ramię z mężczyznami. Wśród nich były również snajperki.
- Jakieś dziewczynki mi tu wcisnęli - powiedział jeden z dowódców, gdy przydzielono mu grupę młodych dziewcząt, które dopiero co ukończyły szkółkę dla strzelców wyborowych. Ta reakcja nie była niczym niezwyczajnym. Owszem, ideologia ideologią, ale w zmaskulinizowanym wojsku nie wszyscy brali na serio pomysł, żeby kobiety posyłać na front. Wielu wojskowych na przedwojenne kursy militarne dla pań patrzyła jak na nieszkodliwe fanaberie. Ale dowódcy szybko mieli zacząć zmieniać zdanie o wartościach bojowych kobiet.
Zwykle ich opory kruszyły się zanim jeszcze panie rzucono do walki. Dowódcy wymagali, by nowe snajperki pochwaliły się swoimi umiejętnościami strzeleckimi. I często okazywało się, że robią to lepiej od mężczyzn. Nie było w tym nic dziwnego. Presja na żołnierki w sowieckiej armii była w pewien sposób większa, niż na żołnierzy. Było bowiem od wieków oczywiste, że oni - jako mężczyźni - mają prawo nosić broń i mundury. Ale kobiety? One dopiero musiały udowodnić swoją wartość w szeregach swoich męskich towarzyszy broni. Prawdziwy test odbywał się w ogniu walki.
Pierwszy raz z Niemcem
- Pierwszy raz jest straszny... Bardzo straszny... - opowiadała dziennikarce Swietłanie Aleksijewicz, autorce reportażu "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety", Kławdia Grigorjewna Krochina. - Leżymy obie i obserwujemy. Nagle widzę, że jeden Niemiec podnosi się w okopie. Pociągnęłam za spust, a on upadł. I wie pani, całą mną zatrzęsło; słyszałam, jak moje kości stukają. Zaczęłam płakać.
Dla niemal wszystkich snajperek "pierwszy raz" był traumatyczny. Na szkoleniu można było nauczyć się niemal wszystkiego, co wiąże się ze strzelecką robotą: czyszczenia i konserwacji broni, celowania i kalibracji lunety, technik maskowania i ostrożnego poruszania się w terenie. Ale trening nie mógł nauczyć jednej rzeczy - jak pociągnąć za spust, gdy cel w wizjerze lunety nie jest z dykty, ale z krwi i kości. Lotnik, czołgista, podwodniak - oni rzadko widzą tego, kogo mają zabić. Ale snajper widzi go zawsze - mocno i wyraźnie. To nie ułatwia wykonania zadania.
Ale najskuteczniej opory łamało okrucieństwo najeźdźców. - Kiedy byłam w szkole snajperów, w wieku 17 lat, nigdy bym nie pomyślała, że będę potrafiła nacisnąć spust... - wspominała Anna Sacharowa. - Ale w 1943 roku, przechodząc przez ukraińską wioskę, zobaczyłam martwą młodą dziewczynę nabitą na pal przez nazistów. Tak wiele złości i i nienawiści wezbrało we mnie, że zabijanie przestało mnie przerażać...
Ludmiła Pawliczenko po tym, jak naoglądała się niemieckich okropności, swój stosunek do likwidacji wrogów skwitowała krótko: - Mogę obojętnie patrzeć na niemieckie trupy, ale nie mogę znieść widoku żyjącego Niemca.
"Ruska dziwka z piekła rodem"
To właśnie Pawliczenko została najsłynniejszą snajperką w historii. Kiedy zaciągnęła się do wojska, była studentką czwartego roku historii na uniwersytecie w Kijowie. Wcześniej ze znakomitymi wynikami ukończyła kurs strzelecki dla kobiet organizowany przez lokalny Komsomoł. Ale dyplom odłożyła do szuflady, przekonana, że nigdy jej się nie przyda.
Walczyła w obronie Odessy i Sewastopola. Wypracowała swój własny sposób - jak mówiła o snajperskiej walce - "polowań". Najbardziej lubiła strzelać podczas ataków artyleryjskich, gdy wszechobecny huk i rozbłyski uniemożliwiały lokalizację jej pozycji. Nigdy nie wracała do raz wykorzystanej kryjówki, by uniknąć ryzyka likwidacji przez niemieckiego snajpera. Na krzakach, w oddaleniu od własnego schronienia, rozwieszała porwane szmaty, by ich ruch na wietrze odwracał od niej uwagę. Polując na wrogich strzelców, wystawiała manekina sklepowego przebranego w sowiecki mundur, aby sprowokować strzał, który mógłby ujawnić pozycję ofiary. Kiedy strzelała do grupy żołnierzy, najczęściej wybierała drugą osobę w kolumnie - stało się to jej znakiem rozpoznawczym. Niekiedy nie zabijała od razu, ale tylko raniła, by odstrzelić kompanów poszkodowanego, którzy czołgali się mu z pomocą. Jej legenda szybko rozpowszechniała się w Armii Czerwonej. Natomiast złą sławą cieszyła się w szeregach Niemców, którzy nazywali ją "ruską
dziwką z piekła rodem". To, że tak wielu z nich zabiła kobieta, stanowiło dodatkowe upokorzenie.
Róża Szanina w październiku 1944 r. fot. Wikimedia Commons
Pod koniec czerwca 1942 roku, podczas oblężenia Sewastopola, została ranna podczas ataku moździerzowego. Przeniesiono ją do szpitala polowego, a stamtąd ewakuowano okrętem podwodnym. Gdy wydobrzała, nie wysłano jej ponownie na front. Pod koniec 1942 roku na polecenie sowieckich władz wyjechała do Kanady i USA z cyklem odczytów, w których przekonywała obydwa kraje do zaangażowania się w wojnę w Europie. Jako pierwszą obywatelkę ZSRR w historii, przyjął ją prezydent USA Franklin Roosvelt, od którego dostała w prezencie rewolwer Colta. Folkowy pieśniarz Woody Guthrie zadedykował jej piosenkę "Miss Pavlichenko". - To nadzwyczajne, że te małe delikatne dłonie zabiły setki nazistów - powiedział zauroczony snajperką Charlie Chaplin.
Po powrocie do kraju nie wróciła już na front. Do końca wojny szkoliła nowe zastępy kobiet-strzelców.
Ciche bohaterki
W szeregach sowieckich walczyło około 2 tys. snajperek. Wojnę przeżyło zaledwie 500 z nich. Oprócz Pawliczenko, medal Bohatera Związku Radzieckiego dostały jeszcze dwie - Natasza Kowszowa i Masza Poliwanowa. Im jednak nie było dane przetrwać. W sierpniu 1942 roku, podczas walk w pobliżu wioski Sutoki-Biakowo, zostały otoczone. Gdy skończyła im się amunicja, wiedziały, że nie mają już szans. Pocałowały się na pożegnanie, odbezpieczyły granaty i wysadziły się, zabijając jeszcze kilku Niemców w ostatnim akcie bohaterstwa. Medale przyznano im pośmiertnie.
Po wojnie kobiety niechętnie wracały do swoich frontowych wspomnień. Większość z nich robiła raczej wszystko, byle tylko zapomnieć o latach walki. Poza tym, propaganda sowiecka chętniej gloryfikowała mężczyzn, aniżeli kobiety. To Wasilij Zajcew, walczący w bitwie o Stalingrad, stał się najbardziej znanym radzieckim snajperem. I to pomimo tego, że zabił "zaledwie" 242 niemieckich żołnierzy - mniej niż Pawliczenko, której ogólna liczba trafień, uwzględniając te niepotwierdzone, mogła sięgać nawet 500. Ale nawet ona niechętnie publicznie wypowiadała się o swoich wojennych dokonaniach. Musiało minąć kilkadziesiąt lat, nim zaczęto przywracać cichym bohaterkom - jak ochrzciła ją sowiecka historiografia - Wielkiej Wojny Ojczyźnianej należną im pamięć.
Robert Jurszo dla Wirtualnej Polski
Podczas pisania korzystałem m.in. z następujących książek: "Snajperzy drugiej wojny światowej" (praca zbiorowa), "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Swietłany Aleksijewicz, "Soviet Women on the Frontline in the Second World War" Rogera D. Markwickiego i Euridice Charon Cardony oraz "Heroines of The Soviet Union 1941-45" Henry'ego Sakaidy.