Przygotowania i rozliczenia z poprzedniej wojny [OPINIA]
Donald Tusk u Wojewódzkiego i Kędzierskiego był jak dowódca, który wciąż toczy starą wojnę. Sytuacja jednak głęboko się zmieniła, a tego - jak się zdaje - ani premier, ani jego doradcy nie są w stanie dostrzec. To może być głównym powodem ich porażki, tak jak właśnie to było główną wadą rozmowy celebrytów z politykiem - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Terlikowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
To nie było złe show. Premier zaprezentował się w nim jako dzielnie znoszący "kontrolowaną rąbankę". Kuba Wojewódzki jako krytyk obecnej władzy, rozliczający ją z zaniedbań i błędów, a Piotr Kędzierski jako efektowny dodatek do show.
Jasny przekaz został skierowany do rozczarowanych wyborców Koalicji Obywatelskiej, Szymon Hołownia został odpowiednio spostponowany, a premier po raz kolejny mógł zapewnić, że jest ostatnią zasłoną przed dojściem do władzy Bąkiewiczów i innych. Energii, której brak zarzucano sobie wzajemnie, nie brakowało nikomu, a rozmowę oglądało się nie najgorzej.
Tyle że to wcale nie oznacza, że rozmowa była owocna politycznie, jeśli bowiem coś z niej wynikało, to głównie tyle, że Donald Tusk toczy - jak niegdyś wojskowi przed kolejną wojną wciąż poprzednią - stary spór polityczny, nie dostrzegając, że sytuacja się zmieniła. Można powiedzieć, że do pewnego stopnia (mam świadomość, że to ryzykowna diagnoza) jesteśmy w sytuacji analogicznej do tej sprzed 2005 roku.
Zatrzymanie po ataku na siedzibę PO. "Widzimy to od dłuższego czasu"
Polityczne status quo, które tworzyło polską politykę przed tymi wyborami, się wówczas wypaliło, a w ich efekcie powstał nowy i dość niespodziewany podział. Czy teraz może być podobnie? Odpowiedź jest dość oczywista: tak. I wydaje się, że te możliwość lepiej dostrzega i analizuje PiS niż premier.
Błędne założenie premiera
Wybory dwa lata temu dotyczyły PiS. Koalicja 15 października doszła do władzy nie dlatego, że miała spójny program (bo go od początku - wbrew temu, co opowiadał u Wojewódzkiego Tusk - nie miała), ale dlatego, że ludzie mieli dość władzy Zjednoczonej Prawicy. PSL i Polska 2050 jasno sprzeciwiała się pełnej liberalizacji aborcji, której chciała Lewica i Koalicja Obywatelska. Była też niechętna zbyt ostrym rozliczeniom. Odmienne było podejście do gospodarki, kwestii społecznych, a nawet niektórych elementów praworządnościowych.
Uważna analiza programów partii, które stworzyły wówczas układ odbierający PiS-owi władzę, już wtedy pozwalała postawić wniosek - i stawiałem go wówczas - że opowieść o tym, że wybory zwyciężyła koalicja emancypacyjna, lewicowa, chętna do głębokich zmian, była nieprawdziwa. Owszem, nie byłoby tego rządu bez emocji tego rodzaju, bez zaangażowania aktywistek i aktywistów spod znaku czarnych protestów, ale jeśli spojrzeć na mapę polityczną obecnego parlamentu z perspektywy czysto światopoglądowej, to nadal wygrywała centroprawica i prawica. To ona miała i nadal ma większość, która może zablokować każdą próbę światopoglądowych zmian. Tej sytuacji nie zmieniłby nawet Rafał Trzaskowski, gdyby wygrał wybory. Ani PSL, ani część Polski 2050 nie miałoby żadnych powodów, by zmieniać swoje opinie choćby w kwestii aborcji.
Tych - z mojej perspektywy dość oczywistych - kwestii zdawali się jednak nie zauważać ani premier, ani dwaj jego rozmówcy. Oni (w mniejszym stopniu premier, który zaczął już łagodzić swoje podejście do aborcji, jakby odczytując bardziej prawicowe emocje społeczne) wciąż żyli w tamtej narracji, wedle której wybory wygrało pragnienie liberalno-lewicowej korekty, a nie zmęczenie PiS. Istotne jest tu także słowo "zmęczenie", a niekoniecznie wrogość, bo przynajmniej część z głosujących na partie, które później zbudowały nową koalicję, wcale nie chciała głębokiego rozliczenia, więzień, ale zmiany władzy, przewietrzenia atmosfery, a niekoniecznie skupienia się na ściganiu.
Tego także partia władzy i jej medialni apologeci nie dostrzegli wówczas - i jak się zdaje - nie dostrzegają teraz. Skupiono się wtedy, a ta rozmawia pokazuje, że skupia się również teraz, na emocjach tylko części elektoratu (istotnej, ale niewystarczającej do zwycięstwa), ignorując innych. Choć coraz lepiej widać, że z perspektywy obozu władzy był to błąd, to nadal nie wyciąga się z tego wniosku.
Rewolucja na scenie politycznej?
Analiza poprzedniej kampanii to jednak za mało, bo teraz zapowiada się zupełnie inna walka. Tamto starcie to był dalszy ciąg rozgrywki, która ciągnie się od 20 lat. Zmieniają się wybory, ale niezmiennie ścierają się PO z PiS, a na dodatek pojawiają się jakieś - dość szybko znikające - przystawki.
Wiele wskazuje na to, że teraz może być inaczej. Nie chodzi tylko o Konfederację (wewnętrznie podzieloną, głodną władzy, ale utrzymującą się od lat), ale także o to, że po tych wyborach zniknąć ze sceny politycznej może (a to oznacza, że będzie walczył o przetrwanie za wszelką cenę i jest przez to mniej przewidywalny) PSL, a Lewica może się głęboko zmienić. I wreszcie wszedł - sondażowo na trwałe, i to jako czwarta siła, nowy, bardzo niebezpieczny gracz, jakim jest Konfederacja Korony Polskiej i Grzegorz Braun.
On wnosi do polskiej polityki długo oczekiwaną (choć zdecydowanie nie taką jakiej wielu Polaków, by chciało) zmianę. To niezwykle inteligentny performer, sprawny celebryta, człowiek uważnie reżyserujący swoje wystąpienia, a jednocześnie niebezpieczny doktryner, który wprowadza do głównego nurtu narracje jawnie antysemickie, nawiązujące do najgorszych tradycji, prorosyjskie i proputinowskie oraz antyukraińskie. Zmęczona wojną część społeczeństwa od lat karmiona wciąż tym samym sporem, rozczarowana dotychczasowymi narracjami, znalazła nowe obietnice. I wiele wskazuje na to, że w przyszłym parlamencie Grzegorz Braun może być nie tylko czwartą siłą, ale języczkiem u wagi, bez którego nikt nie będzie w stanie zbudować koalicji.
Przesada? Oczywiście jest to scenariusz, który wcale nie musi się zrealizować, ale wystarczy sobie wyobrazić, że do kolejnego Sejmu nie wchodzi ani PSL, ani Polska 2050, a nawet podzielona Lewica. W takiej sytuacji w parlamencie znajdą się cztery partie, w tym - paradoksalnie - dość podzielona Konfederacja. W takiej sytuacji może się okazać, że bez Brauna nie ma rządu, a trudno mi sobie wyobrazić, by jakikolwiek polski rząd wszedł z nim w koalicję. I nie chodzi wcale o zasady czy moralność, ale o fakt, że koalicja z jawnym antysemitą mogłaby oznaczać koniec sojuszu z USA, a na to, gdy tuż za polskimi granicami toczy się wojna, nie można sobie pozwolić.
Oczywiście ten scenariusz wcale nie musi się zrealizować, ale trudno nie dostrzec, że emocje społeczne, których realnym nosicielem jest Braun, istnieją, i że trzeba się z nimi wziąć za bary. Jakie to emocje? To te niesione przez młodych mężczyzn, którzy stracili dawne modele męskości, a którym nie zaproponowano (nie tylko w Polsce) nic nowego. Ich mniej interesują związki partnerskie czy aborcja, bo oni - a przynajmniej część z nich - mają wrażenie, że tylko powrót do tradycyjnych modeli życia mógłby przywrócić im należne miejsce. To grupa Polaków, którzy mają poczucie, że wojna za naszymi granicami i masowy napływ migrantów i uchodźców odbiera im przestrzeń i część z praw. Ich emocje sprawnie rozgrywa Braun, a nieustanna wojenka między PO a PiS o to, kto lepiej chroni nas przed migracją, jeszcze go wzmacnia. Dlaczego? Bo buduje wrażenie, że nikt się tym naprawdę nie zajmuje, a zrobi to dopiero Braun.
Tu wracamy do rozmowy Wojewódzkiego i Kędzierskiego z Donaldem Tuskiem. Z tej perspektywy była ona toczeniem starej wojny. Jeśli premier chce trafić do tej grupy (a powinien), to raczej nie za pośrednictwem tego medium. Tu lepsze rozwiązanie przyjął minister Waldemar Żurek, który poszedł do Kanału Zero, bo to tam są rozczarowani wyborcy i tam trzeba ich łowić. Jeśli chce pozyskać innych - choćby tych z PSL czy Polski 2050 - to odwiedzić powinien RMF FM czy WP. Odwiedzając Wojewódzkiego i Kędzierskiego premier przemawia do swoich, do tych, których już ma.
Ale to niejedyny dowód na brak rozpoznania zmieniającej się sytuacji przez premiera. Analizując wygraną Karola Nawrockiego, premier nie jest w stanie dostrzec, że - wybierając takiego, a nie innego kandydata - prezes Jarosław Kaczyński o wiele trafniej niż on odczytał nastroje społeczne. Zamiast się nad tym zatrzymać, zamiast spróbować się zmierzyć z wygraną kandydata PiS, premier opowiada, że w istocie on także odniósł triumf. Tego rodzaju analiza uświadamia nie tylko, że premier szykuje się do starej wojny, ale i że nie jest w stanie wyciągnąć wniosków z tego, co przyniosło mu przegraną.
Nie wiem, czy o takie wnioski chodziło premierowi, gdy decydował się na wizytę, ale takie one właśnie są. I z tej perspektywy warto było obejrzeć tę rozmowę.
Dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski
Tomasz P. Terlikowski jest doktorem filozofii religii, pisarzem, publicystą RMF FM i RMF 24. Ostatnio opublikował "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", a wcześniej m.in. "Czy konserwatyzm ma przyszłość?", "Koniec Kościoła, jaki znacie" i "Jasna Góra. Biografia".