- Obejrzałem godziny nagrań, zawierające drastyczne kadry tortur i gwałtów w rosyjskich więzieniach. Myślałem, że widziałem w życiu już wszystko. Ale słuchając zeznań byłych wagnerowców, nie dawałem rady. Wymiotowałem. "Projekt K" otworzył nową otchłań przemocy - mówi WP Władimir Osieczkin.
- Jesienią 2021 roku ujawniliśmy istnienie fabryki tortur w rosyjskich więzieniach. Przez osiem lat pracowaliśmy nad śledztwem, aby udowodnić, że na zlecenie służb, skazani są torturowani i gwałceni. Pokazaliśmy światu nagrania, na których słychać przeraźliwe krzyki ofiary, której kijem do mopa rozrywają wnętrzności. Opowiedzieliśmy historię człowieka, którego, namaszczeni przez Putinowski reżim sadyści, zgwałcili, a następnie włożyli mu w odbyt grzałkę i włączyli ją do prądu - mówi Władimir Osieczkin, szef fundacji Gulagu.net, która od lat walczy o prawa skazanych w Rosji.
- Wierzyłem, że już nic nie jest w stanie mnie zdziwić. Ale okazało się, że ten sadyzm i systemowa przemoc były dopiero czyśćcem. Prawdziwe piekło odsłonił Prigożyn i Grupa Wagnera, jego terrorystyczna organizacja.
Tatiana Kolesnychenko: Kiedy dowiedzieliście się, że Jewgienij Prigożyn rekrutuje skazanych?
Władimir Osieczkin: Nasze źródła już w czerwcu 2022 roku donosiły, że Prigożyn lata helikopterem ministerstwa obrony i rekrutuje na front skazanych. Ale wtedy nawet nam trudno było w to uwierzyć. To przecież jakaś antyutopia. Państwo ułaskawia morderców i gwałcicieli, płaci im duże pieniądze, uzbraja, a potem wysyła, żeby zabijali cywilów i walczyli przeciwko suwerennemu krajowi.
Zaczęliśmy sprawdzać fakty i miesiąc później odkryliśmy istnienie "Projektu K".
Czym jest "Projekt K"?
Pomysł, żeby wysłać skazanych na front, nie należy do Prigożyna. Od początku był to kremlowski projekt, który kontrolowało FSB, a aprobował osobiście Putin.
Wszystko zaczęło się jeszcze w pierwszych miesiącach wojny. Wewnętrzna analiza FSB pokazała, że nawet 30 proc. składu oficerskiego regularnej armii uchyla się od wykonywania zadań bojowych.
Oczywiście w rosyjskich strukturach siłowych istnieją specjalne jednostki, zdolne do prowadzenia czystek i zabijania cywilów, ale większość zwykłych wojskowych nie chciała brać na siebie tej odpowiedzialności. Z kolei przymuszanie albo wewnętrzne represje mogłyby doprowadzić do buntu.
Reżimowi byli potrzebni ludzie od najczarniejszej roboty. Tacy, którzy nie będą grzeszyć intelektem i moralnością, a w dodatku nie upomną się o swoje prawa. Kryminaliści nadawali się do tej roli idealnie.
Pierwszych skazanych zrekrutowano w petersburskich koloniach karnych. W FSB szybko pojęli, że to niewyczerpalne źródło mięsa armatniego. Skazanych można wykorzystać jako żywe tarcze, wysłać do ataku, który już z założenia będzie samobójczy. Wreszcie można wykrwawić nimi Ukraińców, a przy tym nie ponosić żadnego ryzyka, że gigantyczne straty wpłyną na morale w wojsku.
Tak powstał "Projekt K".
Skąd wzięła się ta nazwa?
Jedna z wersji mówi, że projekt początkowo miał się nazywać "Konwój". Ale spece ze służb uznali, że to słowo może się źle kojarzyć osadzonym. Niby obiecują im ułaskawienie, a tu "konwój", czyli forma kontroli. Więc zostawili tylko pierwszą literę.
Oczywiście to wszystko jest bzdurą. W rzeczywistości skazani trafiali z gułagu prosto do piekła, gdzie ani przez chwilę nie mieli ludzkich praw. Grupa Wagnera wchłonęła i spotęgowała system przemocy, panujący w rosyjskich więzieniach.
Jak doszło do tego, że to Prigożyn stał się twarzą "Projektu K"?
Kreml od początku nie chciał mieć oficjalnych powiązań z "Projektem K". Dlatego potrzebny był ktoś z bliskiego kręgu. Ktoś, kto zapewni organizację, masowość i finansowanie.
Prigożyn ma odsiadkę na koncie, co uwiarygodniało go w oczach skazanych. Oprócz tego jest właścicielem dziesiątek firm, z których pomocą można wyprowadzać miliardy z państwowego budżetu na opłacanie najemników, a jednocześnie uniknąć oskarżeń o finansowanie terroryzmu.
Według naszych informacji firmy związane z Prigożynem masowo zawierały kontrakty ze spółkami skarbu państwa i lokalnymi władzami. W cenach świadczonych usług uwzględniano 25-30 procent "marży", którą przeznaczano na finansowanie Grupy Wagnera. W ten sposób Prigożyn wyciągnął z budżetu około 20 mld rubli.
Ministerstwo obrony Rosji udostępniło Prigożynowi wojskowy helikopter, a FSB otworzyło mu drzwi do wszystkich zakładów karnych. Napisali mu nawet przemówienie. Stawał na środku więziennego dziedzińca i opowiadał:
"Patrzcie na mnie! Kiedyś siedziałem jak wy, a teraz noszę na kurtce odznaczenie - gwiazdę Bohatera Rosji. Mam szacunek i pieniądze".
Chyba nie musiał ich szczególnie namawiać, skoro według pańskich informacji na front wyjechało około 40 tys. kryminalistów.
Kiedy mieliśmy już pewność, że "Projekt K" rzeczywiście działa, przeżyłem załamanie. Od kilkunastu lat walczę o prawa skazanych. Wiele poświęciłem w imię tego celu. A tu okazuje się, że oni z własnej woli biorą broń do rąk i jadą zabijać Ukraińców. To był dla mnie olbrzymi cios. Miałem ochotę zakończyć działalność.
Dlaczego pan tego nie zrobił?
Bo dowiedziałem się, że ok. 80 proc. osadzonych nie chce jechać na front.
To dlatego, że walka po stronie Putina nie mieści się w "kodeksie" rosyjskich kryminalistów?
Według więziennych pojęć przejście na stronę służb to niedopuszczalna, niewyobrażalna wręcz, zdrada. Dlatego wszystkich "worów w zakonie", czyli liderów przestępczego świata, którzy twardo rządzą w więzieniach, odwiedziło FSB.
Wyraźnie im wytłumaczyli, że jeśli będą podburzać skazanych lub przeszkadzać w rekrutacji, trafią do katowni. W praktyce oznacza to, że zostaną zgwałceni, a nagranie gwałtu upublicznione. To automatycznie spowoduje spadek do "kasty uniżonych", czyli do najniższej w więziennej hierarchii.
Wory w zakonie pomagali w rekrutacji więźniów na front?
W każdym razie w tym nie przeszkadzali, a to już dużo.
Służby więzienne aktywnie zajmowały się "agitacją". Stawały na głowie, żeby stworzyć w zakładach karnych jeszcze bardziej nieludzkie warunki - tortury, gwałty, poniżenia, katorżnicza praca, masowa odmowa warunkowych zwolnień, a nawet morzenie głodem.
W końcu masz poczucie, że nie wyjdziesz z więzienia żywy. A wtedy staje przy tobie strażnik i mówi: "I tak wylądujesz na froncie. Różnica jest taka, że teraz proponują ci pieniądze. Potem pojedziesz za darmo".
FSB i FSW [federalna służba więzienna – red.] zrobiły wszystko, żeby zakłady karne stały się magazynem mięsa armatniego dla ministerstwa obrony i Grupy Wagnera.
Tłumaczy pan wagnerowców?
Wagnerowcy masowo zabijali cywilów i jeńców, dobijali rannych. To są zbrodnie przeciwko ludzkości, których nic nie jest w stanie wytłumaczyć. Grupa Wagnera jest terrorystyczną organizacją.
To absolutne zło. I część skazanych świadomie zgadzała się jechać na front. Jednych kusiły pieniądze, drudzy mieli dosyć gułagu. Jeszcze inni byli mordercami i chcieli zabijać.
Ale mam też świadomość, że część tych ludzi jest ofiarami systemu przemocy. Znam osoby, które były w więzieniu brutalnie zgwałcone i torturowane. Pół roku później same stawały się oprawcami. Gwałciły innych więźniów.
Ten system odczłowieczenia został w pełni przeniesiony do Grupy Warnera. Trafiasz tam jako ofiara, podczłowiek, którego mogą rozstrzelać za najmniejsze wykroczenia, ale z czasem sam stajesz się katem.
Uważam, że kiedyś "Projekt K" będą badać naukowcy jako fenomen czy eksperyment, w którym człowiek tracił moralny kompas, dochodził do maksymalnego zezwierzęcenia.
W jaki sposób odbywa się ta przemiana - dla mnie jest to największa tajemnica. Kiedy przesłuchiwałem byłych wagnerowców, nie dawałem rady. Wymiotowałem. Takich szczegółowych opisów zabójstw i przemocy nie czytałem nawet w książkach o nazistach.
Co było najbardziej wstrząsające?
Są dwie historie, które mnie powaliły. Jedną z nich opowiedział Azamat Uldarow. Zanim został zwerbowany na front, przeszedł przez piekło w Regionalnym Szpitalu Gruźliczym nr 1 (RSG-1) w Saratowie. To właśnie tam rosyjskie służby urządziły jedną z fabryk tortur.
Uldarow był gwałcony, poniżany, a kiedy trafił na front, sam stał się oprawcą. Dowódcy rozkazali jego grupie "wyzerować" zajęty w Bachmucie teren. W slangu oznacza to zabić każdego napotkanego człowieka.
Uldarow i jego grupa wchodzili do piwnic bloków mieszkalnych i otwierali ogień. Rozstrzeliwali wszystkich: ukraińskich żołnierzy, którym zabrakło amunicji, cywilów, kobiety, dzieci, starców. Potem każdego dobijali kontrolnym strzałem w głowę.
Uldarow pokazywał mi swoje dłonie i mówił: "Zobacz, tymi rękoma zabiłem dziecko. Dziewczynkę. Miała może pięć, może sześć lat. Wrzeszczała, a ja oddałem do niej kontrolny. Zastrzeliłem ją, rozumiesz?".
I to nie była pierwsza akcja "wyzerowania". Wcześniej wagnerowcy zrobili to samo w Soledarze. Rozstrzelali setki ukraińskich cywilów.
A druga historia?
To świadectwa Aleksieja Sawicziewa. Zwerbowano go w woroneskiej kolonii karnej [odbywał karę 30 lat pozbawienia wolności za zabójstwo – red.]. We wrześniu zeszłego roku został ułaskawiony i trafił na front pod Bachmutem. Dowódcy rozkazali mu dobić rannych.
Sawicziew stanął przed wielkim rowem wypełnionym ciałami. W dole "była dysząca masa", jak sam to określił. Ukraińcy i wagnerowcy. Część jeszcze żywa. Zgłosił to dowódcom, że ale usłyszał rozkaz: "Zajebać wszystkich".
I on systematycznie wrzucał do tego rowu granaty. Potem podlał ciała benzyną i podpalił.
Inne nasze źródła potwierdzają, że takich masowych grobów na wchodzie Ukrainy mogą być dziesiątki, jeśli nie setki. Wagnerowcy zdejmują z poległych i rannych nieśmiertelniki, żeby nie można było odróżnić Ukraińców od Rosjan.
Niektórych spalają w "mobilnych krematoriach", które w rzeczywistości są mobilnymi spalarniami śmieci, które wagnerowcy otrzymali od służb komunalnych. Ale te samochody ciągłe się psują, więc częściej ciała są podlewane benzyną, palone, a następnie zakopywane w rowach.
Polegli wagnerowcy trafiają na listy zaginionych, a Prigożyn nie musi wypłacać rodzinom po pięć milionów rubli "grobowych"?
Na zaginionych Prigożyn robi najlepszy interes. Według naszych informacji, za każdego zabitego Grupa Wagnera otrzymuje od firm ubezpieczeniowych 7 mln rubli. Pięć milionów przekazują rodzinom, ale dwa zostają w kieszeniach Prigożyna i całej sieci rosyjskich generałów.
Tyle że w rzeczywistości "grobowe" dostają tylko nieliczne rodziny. Grupa Wagnera ma bowiem dwa rodzaje dokumentów. Jedne do ewidencji, którą przekazuje do ministerstwa obrony i na podstawie których rozliczają się za "martwe dusze". Drugie przeznaczone dla krewnych zabitych wagnerowców.
Ta sama osoba dla ministerstwa obrony będzie martwa, a dla rodziny – zaginiona. Zamiast dwóch milionów Prigożyn, oszukując, dostaje wtedy siedem.
Przy tym straty wśród wagnerowców są kolosalne. Szacujemy, że ze zrekrutowanych 40 tys. skazanych aż 35 tys. zostało zabitych. W FSB nawet podliczyli, że zdobycie jednego metra ziemi w Bachmucie kosztowało życie jednego wagnerowca. Żeby zdobyć 100 metrów, trzeba było poświęcić stu ludzi.
Aby "zapasy" się nie wyczerpały, samoloty ministerstwa obrony codziennie dostarczają kolejne "partie" mięsa armatniego. Wojsko daje im mundury i broń. Instruktorzy z GRU i specnazu szkolą, formują małe oddziały i wysyłają na pewną śmierć. W tym czasie dowództwo nawet nie wychyla nosa z ukrycia.
Co robią z tymi, którzy jednak nie chcą walczyć?
Mogą rozstrzelać ich na miejscu, rozerwać granatem. Albo odesłać do więzienia Grupy Wagnera, z którego i tak mało kto wraca.
Mieści się ono w Pierwomajsku, w obwodzie ługańskim. Tam, w podziemiach fabryki obuwia, wagnerowcy urządzili sobie coś w rodzaju biura, skład amunicji i warsztat. Obok zbudowali cele, w których trzymają ukraińskich jeńców. To tam trafiają również "kaszyści", czyli dezerterzy albo ci, którzy nie wykonali rozkazów dowództwa.
Gwałty i najbardziej sadystyczne tortury są tam normą. Jeden wagnerowiec opowiedział nam, że w jego malutkiej celi tłoczyło się 30 osób. Nikt się nie odzywał. Na środku, na drewnianym taborecie leżała odcięta głowa. Należała do człowieka, którego kilka godzin wcześniej wyciągnięto na "przesłuchanie".
Nasz informator uważał, że miał podwójne szczęście. W więzieniu Grupy Warnera odcięto mu tylko palec. Potem Dmitrij Utkin, głównodowodzący darował mu życie. Wrócił na front, został ciężko ranny, ale przeżył.
Co się dzieje z wagnerowcami, którym udaje się wrócić do Rosji?
Rozsadzają ją od środka. Wracają odhumanizowani, nauczeni zabijać, a w dodatku z dużymi pieniędzmi. Przepuszczają je na alkohol, narkotyki i prostytutki. Urządzają bójki i porachunki z użyciem broni. Uważają się za "bohaterów świętej wojny", a w dodatku są bezkarni.
Służby nie chcą dopuścić do dyskredytacji "Projektu K" i Putina, który przecież wypuścił na wolność tych morderców i gwałcicieli. Więc lokalne prokuratury otrzymały z Moskwy rozkaz, aby przymykać oczy na przestępstwa popełniane przez wagnerowców. Powstała nawet gorąca linia, pod którą mogą się zgłosić w razie kłopotów.
Więc miejscowa ludność jest zastraszona. Prokuratorzy i sędziowie, którzy kiedyś poświęcili lata, żeby tych "bohaterów" złapać i wsadzić za kraty, są zdemoralizowani. Reżim Putina doszczętnie zniszczył pojęcie prawa i moralności. Za jego sprawą Rosja stacza się w przepaść przemocy. Staje się państwem upadłym.
A jednak pańska organizacja pomaga niektórym wagnerowcom przedostać się do Unii Europejskiej. Nie wydaje się panu, że to również jest niemoralne?
Grupa Wagnera jest organizacją terrorystyczną, a my nie pomagamy terrorystom. My przesłuchujemy wagnerowców, zbieramy informacje, ale nigdy ich nie ewakuowaliśmy z Rosji.
Ale Andriej Miedwiediew, dowódca jednego ze szturmowych plutonów Grupy Wagnera jakimś sposobem trafił do Norwegii.
Miedwiediew przekroczył granicę nielegalnie, a następnie poddał się norweskim władzom. To była jego osobista decyzja. My, jako organizacja, nie uczestniczyliśmy w tym. Był moment, kiedy jeszcze w Rosji chował się przed służbą bezpieczeństwa Grupy Wagnera i ich słynnym młotkiem.
Wtedy faktycznie kupiliśmy mu telefon komórkowy, ubrania i kompas. W zamian za to otrzymaliśmy świadectwa, które są niezwykle użyteczne dla międzynarodowego śledztwa w sprawie zbrodni wojennych.
Współpracujemy z ukraińską policją, biurem generalnego prokuratora, Międzynarodowym Trybunałem Karnym, ONZ. Potrzebujemy informacji, które mogą okazać się pomocne w śledztwie. Dlatego stosujemy żelazną zasadę: pomagamy tylko tym, którzy są gotowi złożyć zeznania. Nie jesteśmy biurem turystycznym dla wojskowych i wagnerowców.
Na początku inwazji pańska organizacja ogłosiła, że zamierza pomagać rosyjskim wojskowym, którzy nie chcą walczyć. Ilu ewakuowaliście do Europy?
Nie pomagamy wojskowym, tylko międzynarodowemu wymiarowi sprawiedliwości.
Konkretnych liczb nie mogę podać. Część z tych osób jest objęta programem ochrony świadków. Łącznie otrzymaliśmy ponad tysiąc wniosków o ewakuację. Duża część tych ludzi była ewidentnie podstawiona przez FSB. Część po prostu chciała skorzystać z okazji, żeby wyjechać z Rosji.
Dlatego, po weryfikacji, pozytywnie rozpatrzyliśmy mniej niż 10 proc. wniosków. Byli wśród nich wojskowi obciążający dowództwo za zbrodnie wojenne, a także współpracownicy FSW, którzy mieli wiedzę o obozach koncentracyjnych, które powstały w Rosji dla ukraińskich jeńców.
Wszyscy złożyli oficjalne zeznania i okazali się pomocni w śledztwach. Oprócz jednego przypadku.
Pawła Filatiewa? Spadochroniarza, któremu pan pomógł wyjechać do Francji. Stał się gwiazdą mediów, opowiadał o honorze rosyjskich żołnierzy. Tylko potem okazało się, że Filatiew, podczas okupacji obwodu kijowskiego, uczestniczył w zatrzymaniu grupy ukraińskich cywilów. Później tych ludzi rozstrzelano lub powieszono.
Filatiew nas okłamał. Naruszył wszystkie umowy. Miał przekazać dochody od swojej książki "ZOV" na rzecz Ukraińców, którzy ucierpieli od wojny, ale tego też nie zrobił. Ale przede wszystkim warunkiem jego ewakuacji było, że spotka się ze śledczymi w ambasadzie Ukrainy w Paryżu.
Ale on po prostu uciekł przed ukraińskimi śledczymi.
Umówił się ze śledczymi w kawiarni w pobliżu ambasady Ukrainy. Chciał usłyszeć, czego od niego chcą. Oni mu wytłumaczyli, że opowiada w wywiadach rzeczy, które mogą przydać się śledztwu, ale zeznania muszą być złożone według protokołu i nagrane na kamerę. Wtedy Filatiew poprosił ich o pokazanie dokumentów. Kiedy to zrobili, zerwał się z miejsca i uciekł.
Godzinę później na jego Facebooku pojawił się post pełen kłamstw.
Filatiew twierdził, że wraz z ukraińskimi śledczymi uknuliśmy spisek przeciwko niemu. Mieliśmy jakoby zwabić go do ambasady, żeby zawieźć do Ukrainy, a następnie wymienić za jeńców. Stek bzdur.
Filatiew mógł być od początku prowokacją rosyjskich służb?
Później dowiedzieliśmy się, że odwiedzał bazę Grupy Wagnera w Rosji. Spędził tam jakiś czas na rozmowach z dowódcami. Nie wykluczam, że od początku jego rolą była dyskredytacja naszej organizacji. Możliwe też, że po dwóch miesiącach współpracy, Grupa Wagnera odnalazła jego matkę i siostrę w Rosji. Mogli go szantażować i w końcu się zgodził się zostać marionetką w ich rękach. Myślę, że z czasem prawda wyjdzie na jaw.
Ale na razie prowadzi komfortowe życie we Francji, choć może być jednym z rzeźników z Buczy.
Filatiew złożył wniosek o azyl polityczny we Francji, ale z tego, co wiem, do tej pory nie otrzymał zgody. Przebywa w UE na podstawie tymczasowego zezwolenia na pobyt.
Czy zostanie oskarżony? Wiem, że zarówno ukraińskie, jak i europejskie służby, sprawdzają jego udział w egzekucjach. Na razie wiemy, że co najmniej utajnia informacje o wojennych zbrodniarzach. Zna ich nazwiska, ale nigdy nie podał je do publicznej wiadomości.
Po historii z Filatiewym wyciągnęliśmy wnioski. Wstrzymaliśmy wszystkie ewakuacje wojskowych z Rosji. Pracujemy tylko nad tymi, które były rozpoczęte wcześniej. Zaczęliśmy stosować też bardzo szczelne metody fact checkingu.
Nie utrudnia to panu współpracy z ukraińską prokuraturą?
Nie, na podstawie ostatnich zeznań Uldatowa i Sawicziewa Służba Bezpieczeństwa Ukrainy wszczęła śledztwo, a prokuratura zwróciła się do nas z prośbą o przekazanie wszystkich materiałów. Co oczywiście zrobiliśmy.
Nigdy nie spotkałem się z jakąś formą żalu albo niezadowolenia ze strony Ukrainy. Odwrotnie, zarówno Ukraina, jak i międzynarodowe instytucje, prowadzące śledztwa nad zbrodniami wojennymi, są nam wdzięczne za nasz wkład.
Przez wiele lat pracy na rzecz skazanych zdobyliśmy ogromną liczbę źródeł w rosyjskich służbach. Dzięki nim możemy weryfikować niektóre informacje i pokazywać, co naprawdę dzieje się w Rosji.
Ostatnio w swoich mediach społecznościowych pisał pan, że rosyjskie ministerstwo obrony przyśpieszyło rekrutację skazanych. Śpieszy się przed ukraińską kontrofensywą?
Tak, bardzo się tej kontrofensywy boją. Wiemy, że w ostatnim czasie w więzieniach zwerbowano około 10 tysięcy najemników. Jeśli dalej będą to robić w takim tempie, to uzbierają kolejne ok. 20 tys. skazanych.
Część z nich ma trafić do Soledaru i Bachmutu, a część na Krym. Utrata półwyspu jest największym koszmarem Putina. Więc ministerstwo obrony chce na podejściu do półwyspu stworzyć Bachmut w wersji 2.0.
Innymi słowy, chcą wybrać jedną miejscowość, której kosztem skazanych będą bronili do upadłego. Według naszego źródła sztab generalny rozważał miasto Tokmak, w obwodzie zaporoskim.
A Grupa Wagnera? Prigożyn ogłosił, że przekazują Bachmut w ręce wojska, a sami się wycofują.
Nie wykluczam, że to koniec działalności Grupy Wagnera na ukraińskim froncie. Prigożyn stracił "Projekt K". Według naszych źródeł już nie otrzymuje nowych najemników. Odeszło od niego około 30 najważniejszych współpracowników, którzy tworzyli trzon grupy.
Miejsce Grupy Wagnera zajmą teraz mniejsze firmy typu "Północ-Z", tworzone przez kolejnych putinowskich oligarchów pokroju Konstantina Małofiejewa.
Co to zmieni?
Da ministerstwu obrony możliwość kontroli. Małe formacje najemników będzie łatwiej kontrolować niż jedną dużą formację. Ale cel się nie zmieni. Te nowe firmy są "projektowane" na wzór Grupy Wagnera. Mają taki sam system przemocy, zdolny wydobyć z człowieka najgorsze cechy.
Mięso armatnie nadal będzie jechało na linię frontu. Tylko teraz miliardy rubli "grobowych" będą zostawać w innych kieszeniach.
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski