Prof. Marek Banaszkiewicz: dopóki czuliśmy się bezpiecznie, nie musieliśmy inwestować w kosmos
Dopóki czuliśmy się bezpiecznie, nie mieliśmy podstaw, żeby inwestować w kosmos. Teraz widać, że są sprawy, w których Europa, może nie tyle nie chce nam pomóc, co nie będzie mogła. Musimy się sami o to zatroszczyć - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską prof. Marek Banaszkiewicz, prezes Polskiej Agencji Kosmicznej, która niedawno formalnie rozpoczęła swoją działalność. Głównym motywem agencji będzie obronność kraju. - Żeby skutecznie bronić się przed atakami rakietowymi, musimy mieć swoje antyrakiety o znacznie większym zasięgu. Do tego potrzebny jest satelita, który rozpoznaje cały teren. Oczywistą potrzebą armii polskiej jest w tej chwili odsunięcie tego obszaru buforowego trochę bardziej od granic Polski - tłumaczy.
01.03.2015 14:03
WP: Niedawno zaczęła formalnie obowiązywać ustawa powołująca Polską Agencję Kosmiczną. Brzmi poważnie. Czym się będzie zajmować?
- Agencja ma bardzo szeroki zakres swoich działań. Zajmie się współpracą międzynarodową, w różnych aspektach. Na początek do jej zadań będzie należało wspieranie na obradach komitetów programowych Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA) od strony eksperckiej i prowadzenie merytorycznych rozmów z centrami ESA. Jest ich kilka i każda zajmuje się innym rodzajem aktywności kosmicznej. Agencja powinna, i czyni to aktualnie, uczestniczyć i współorganizować konferencje naukowe na tematy kosmiczne. Ma też opracowywać czy wdrażać pewne elementy strategii kosmicznej, która jest poświęcona Polsce, ale tak naprawdę silnie bazuje na współpracy międzynarodowej.
WP: A co agencja będzie robić na polu krajowym?
- Przede wszystkim pozyskiwać fundusze z różnych źródeł po to, by finansować projekty, a nawet programy kosmiczne. Czyli jest to działalność zmierzająca do tego, by w Polsce był w miarę spójny narodowy program kosmiczny. By powstał fundament działalności kosmicznej na dłuższą metę, coś, co w tej chwili nie do końca może się udać we współpracy z ESA, której projekty są poświęcone rozwiązaniu konkretnych problemów i nie wiadomo, jaka będzie ich kontynuacja.
WP:
Czy Polska Agencja Kosmiczna to taka polska NASA?
- Jeśli mówimy o NASA, największej cywilnej agencji kosmicznej, to jej budżet roczny wynosi prawie 20 miliardów dolarów i jest 500 razy większy od naszego. A to i tak nie jest największa agencja na świecie, bo jeszcze większy budżet na działalność kosmiczną ma DARPA (Amerykańska Agencja Obrony). W sumie te dwie agencje mają nawet 60 miliardów dolarów rocznie. Więc to jest całkiem inna skala. Nie możemy się porównywać do tak dużych państw jak Stany Zjednoczone, państw z tak długą tradycją kosmiczną jak Rosja, czy państw z takimi ambicjami kosmicznymi jak Chiny. One inwestują we wszystkie obszary działalności kosmicznej: w rakiety, w satelity, w misje kosmiczne, w Międzynarodową Stację Kosmiczną, w programy obserwacji Ziemi, nawigacji, telekomunikacji, w kosmonautów. W związku z tym nawet cała Europejska Agencja Kosmiczna nie ma takiego potencjału. A my jesteśmy z kolei niewielkim fragmentem Europejskiej Agencji Kosmicznej.
WP: Dlaczego Polska powinna inwestować w kosmos?
- Po części na tej samej zasadzie, na której inne kraje inwestują. Ponieważ to daje nam szereg przewag, począwszy od militarnej. Akurat tym wyzwaniem będziemy się martwić w nieodległej przyszłości, bo to wymaga znacznie większych inwestycji, niż my jesteśmy w stanie w tej chwili włożyć. Poza tym technologie kosmiczne są bardzo przydatne w procesach decyzyjnych. I nie chodzi o informacje wojskowe, a o cywilne.
WP: Jakiś przykład?
- Jeśli ktoś jest wielkim eksporterem zbóż i chce wiedzieć, jak na świecie będą wyglądały plony w danym roku, to może to sobie przy pomocy satelitów oszacować już w marcu czy w kwietniu. Zanim jeszcze plony się pojawią, już wiadomo, jakie mniej więcej będą. W ten sposób można sobie poustawiać ceny na swoje produkty. To nie jest przykład abstrakcyjny, bo tak Stany Zjednoczone w latach 70. robiły w odniesieniu do Związku Radzieckiego. Ale są też inne przykłady. Na przykład kontrolowanie emisji CO2. Z satelitów można bardzo dużo dowiedzieć się o biomasie, o lasach. A to jest jeden z elementów do oszacowania tego, ile CO2 się tutaj absorbuje.
Obserwacja Ziemi natomiast dostarcza nam dużo użytecznych danych, pozwalających działać w sytuacjach kryzysowych. Kiedy chcemy wysłać wojsko musimy wiedzieć, czy doniesienia, że coś się tam dzieje, są prawdziwe czy nieco przekłamane. Nawet nasi sojusznicy mogą nas wprowadzać - niecelowo - w błąd. Jeśli nie mamy dokładnych danych i działamy na zasadzie przybliżenia, to kluczowe decyzje mogą okazać się błędne.
Nawigacja Ziemi bardzo dobrze sprawdza się też w tzw. rolnictwie precyzyjnym. Dla tych, którzy działają na dużych, wielohektarowych areałach, wiedza o tym, jaka tam jest gleba, jakie warunki dla roślinności są w różnych miejscach, będzie bardzo przydatna. Dzięki niej wiadomo, jak dozować tam różne środki zwiększające plony.
Z kolei nawigacja satelitarna ma zasadnicze znaczenie w transporcie. Już pomijam oczywistą kwestię nawigacji, jaką są automapy, z których korzysta większość kierowców. Ale to na użytek indywidualny. Natomiast w zbiorowych zastosowaniach to jest manewrowanie czy kontrolowanie całych grup pojazdów, którym można dynamicznie przydzielać ładunki, tak żeby zoptymalizować zużycie paliwa.
WP: Agencja ma się zajmować zadaniami z zakresu obronności i bezpieczeństwa państwa. Co to znaczy?
Techniki kosmiczne mają dwa aspekty. Pierwszy z nich to aktywny, czyli agresywny. Czyli jak się ma rakiety, to można je wystrzelić w dowolne miejsce na kuli ziemskiej. To dotyczy dużych potęg, takich jak Amerykanie, Rosjanie czy Chińczycy. Pozostałe państwa, nawet jak mają rakiety, nastawiają się raczej na programy cywilne. Poza tym mamy satelity. W tej chwili mamy aż cztery niezależne systemy nawigacji: GPS, GLONASS - rosyjski, Galileo - europejski i BeiDou - chiński. Jeden system połączony z dwóch takich w zupełności by wystarczył. Ale istnieje ryzyko, że państwo, które nie chce się dzielić tymi danymi, może wyłączyć lub przekodować satelity w czasie wojny i wtedy cała reszta zostanie odcięta. Stąd każdy z tych dużych graczy chce mieć własny system i włączać i wyłączać guzik w razie potrzeby. Dlatego jest ich tak dużo. Stany Zjednoczone w pierwszej wersji GPS-u degradowały swój sygnał, żeby dokładność była mniejsza niż możliwa. Czyli 100 metrów zamiast 10 na przykład. Robili to po to właśnie, żeby ktoś
tego źle nie wykorzystał. Europa zaczęła się bać, że zbuduje całą swoją gospodarkę na sygnałach 10-metrowych, i gdy w pewnym momencie dojdzie do konfliktu na świecie, to Amerykanie przełączą system na 100 metrów. Wtedy wszystkie inwestycje pójdą w łeb. Przy 100-metrowej dokładności bardzo trudno coś zrobić. A więc Unia Europejska postarała się o własny system, który z oporami, ale się realizuje. Każda armia, która ma taki system, może korzystać z pocisków samosterujących. Ale to jest ten agresywny element.
Z elementem obronnym mamy do czynienia na polu walki czy na misjach, kiedy żołnierze na podstawie informacji z satelity, mogą wezwać pomoc czy się ewakuować.
WP: Czy ten agresywny aspekt będzie też dotyczył Polski?
- Żeby skutecznie bronić się przed atakami rakietowymi, musimy mieć swoje antyrakiety o znacznie większym zasięgu. W tej chwili budujemy tarczę antyrakietową, która będzie dosyć zaawansowana i jak gdyby lokująca granice tego obszaru, który będzie obejmować - kilkaset kilometrów od granic Polski, czyli więcej niż wcześniej przewidywano. Tarcza antyrakietowa pozwala odeprzeć atak z użyciem rakiet. Chcemy do rakiet, które nas atakują, strzelać swoimi rakietami. Albo, jeśli nie mamy innego wyjścia, niszczymy pociski, które znajdują się jeszcze gdzieś tam na ziemi wroga. Tylko, jeśli to jest kilkaset kilometrów dalej, to my ich nie zlornetujemy. Z samolotu też nie zobaczymy. To musi być satelita, który rozpoznaje cały teren. Oczywistą potrzebą armii polskiej jest w tej chwili odsunięcie tego obszaru buforowego trochę bardziej od granic Polski.
WP: Rosyjska gazeta poinformowała ostatnio, że w styczniu przestały działać ostatnie dwa satelity "Oko" i rosyjski system wczesnego ostrzegania stracił wsparcie satelitarne. Co to oznacza?
- To jest bardzo duży uszczerbek na staniu w gotowości armii. Rosjanie mają bardzo duże terytorium i silną flotę, która pływa po całym świecie. Bez łączności satelitarnej nie da się z nimi skomunikować.
WP: Czy mamy w Polsce dostateczną ilość ekspertów od kosmosu?
- I tak, i nie. Gdyby policzyć inżynierów, związanych z tematyką kosmosu, to wyszłoby, że jest ich 100, może trochę więcej. Żeby stworzyć jakiś podstawowy zasób obronny, w postaci kilku satelitów, to tych 100-200 osób w zupełności wystarczy. Tylko, że wielu rzeczy musimy się jeszcze nauczyć. Trzeba jednak na to spojrzeć z szerszego punktu widzenia. To nie jest działalność jednorazowa. Jeśli wybudujemy satelitę i potem przez 5 lat będziemy bezczynnie czekać, to te 100 osób nie będzie miało co robić. Dlatego powinniśmy nasze działania rozszerzyć o inne zamówienia, niekoniecznie satelitarne. Tym samym, w długiej perspektywie czasowej, liczba osób związanych z kosmosem w Polsce powinna się zwiększyć do 1500-2000 osób. Wtedy będziemy w stanie odpowiedzieć na wyzwania, które przed nami staną.
WP: Jak utrzymać taką liczbę osób?
- Możemy budować program narodowy. Duże państwa europejskie to robią. Program wojskowy mają Francja, Włochy, Niemcy. Teraz zaczyna Hiszpania. My o tym długo nie myśleliśmy. Dopóki czuliśmy się bezpiecznie, nie mieliśmy podstaw, żeby inwestować w kosmos. Teraz widać, że są sprawy, w których Europa, może nie tyle nie chce nam pomóc, co nie będzie mogła. Musimy się sami o to zatroszczyć.
WP: Czy budżet, który dostajecie od państwa, jest wystarczający?
- Na duże przedsięwzięcia i na duży przemysł, nie jest.
WP: Co ze specjalnymi urządzeniami, laboratoriami? Dysponujemy takimi?
- Nie, w to trzeba zainwestować. Laboratoria, aparatura, infrastruktura to nie jest koszt największy. Oczywiście, większe pieniądze są potrzebne na początku, około 100 milionów euro. To jest jedna trzecia docelowego rocznego budżetu. Ale mówimy o skalach długich czasowo. Zbudowanie satelity to bardzo unikalne przedsięwzięcie i musi być wykonane z najwyższym stopniem niezawodności. Kupuje się więc specjalne elementy i systemy. Byłem zaangażowany w misję kometarną. Sonda kosmiczna, która niedawno wyleciała zawiera płytkę elektroniczną, podobną jak w komputerze, tylko mniejszą. Ta płytka kosztowała 100 tysięcy euro. A koszt płytki w zwykłym komputerze wynosi kilkaset euro. To była dokładnie ta sama funkcjonalność, tylko elementy kosmiczne. Takie urządzenia wysyłane w kosmos muszą być niezawodne, odporne na radiacje. Płaci się też za wysiłek zespołów, które to opracowały. One zainwestowały w to bardzo dużo i nie chodzi tylko o pieniądze. Nad takim rozwiązaniem pracuje 20 osób przez 5 lat. Łatwo policzyć, jakie
to są koszty, osobowe też. To wszystko się zwraca później w wysokich cenach opracowań technologicznych na zamówienie. To są drogie rzeczy, ale raczej w części związanej ze specjalistami i wyspecjalizowanymi systemami, niż w inwestycji w laboratoria, czy struktury do testowania i budowania satelitów.
WP: Polska technologia w kosmosie obecna jest od dawna. W jakich misjach biorą udział nasze przyrządy kosmiczne?
- Od 40 lat. Nasze mechanizmy biorą udział praktycznie we wszystkich europejskich misjach. Zaczynaliśmy w starym reżimie. W latach 70. byliśmy częścią radzieckiego programu Interkosmos. W owym czasie Stany Zjednoczone zaczęły współpracować w programach kosmicznych z państwami Europy Zachodniej, w tym z RFN. Odpowiedzią ZSRR było stworzenie programu kosmicznego dla państw bloku wschodniego, w którym my też braliśmy, z pożytkiem, udział. Nikt nam nie pozwolił na przyglądanie się budowie całego satelity, ale mogliśmy konstruować elementy czy systemy do satelity. Na początku lat 90., kiedy ten program się skończył, nasi inżynierowie doskonale wiedzieli, jak to się robi. Mieliśmy wykwalifikowane kadry, które mimo że były wykształcone w innym reżimie wykonawczym, łatwo się przestawiły potem na programy ESA.
WP: Po raz pierwszy w jakiej misji uczestniczyliśmy?
- To była misja Cassini-Huygens. ESA wysłała talerz-próbnik, który wylądował na Tytanie (satelita Saturna, który ma tak gęstą atmosferę, że z orbity nie widać powierzchni). Dołożyliśmy tam małe sensory do pomiaru temperatury i przewodnictwa cieplnego, które przeszły przez atmosferę. Technicznie zadziałały dobrze. Żaden z sensorów nie przestał pracować, zarówno przy przejściu przez atmosferę, jak i po opadnięciu na Ziemię, aż do wyłączenia go. Tyle tylko, że pomierzył coś, co było mało ciekawe naukowo. Był tak naprawdę skonstruowany po to, by opaść (wtedy była hipoteza, że tam są oceany z ciepłego etanu i metanu) i zmierzyć przewodnictwo cieplne i temperaturę oceanu. Ale opadł na suchą powierzchnię, czyli zmierzył temperaturę i przewodnictwo cieplne atmosfery. To było o tyle mało ciekawe, że inne przyrządy mierzyły temperaturę równie dobrze, bo były po prostu do tego przeznaczone. A po drugie, ta atmosfera to jest w 98 proc. azot, który ma bardzo dobrze określone parametry i można je zmierzyć w laboratorium.
Tym niemniej. od strony technicznej to się wszystko sprawdziło. Dobrze działało. Drugą misją była Rosetta, która niedawno wylądowała i tu mieliśmy swój duży udział.
WP: Kiedy ruszymy pełną parą?
- Trudno powiedzieć, nie dlatego, żebym się tu asekurował. Po prostu, żeby osiągnąć w części taką zdolność jak Francja i Niemcy, potrzeba nam co najmniej 10 lat. Musimy włożyć w to mnóstwo pieniędzy, determinacji i woli. Nie mamy jakiegoś wielkiego opóźnienia w sensie zrozumienia, jak to się robi, czy umiejętności pojedynczych ludzi. Ale Polska nigdy w tak duże przedsięwzięcia nie wchodziła. Nie mieliśmy takiej potrzeby. Musimy nauczyć się, jak działać na trochę większą skalę. Oczywiście, jest też szereg wyzwań technologicznych, ale te, prędzej czy później, uda się pokonać.
WP: Czy w przyszłości będziemy wysyłać swoich ludzi w kosmos?
- W dalekiej przyszłości pewnie tak. Większość państw europejskich, nawet tych małych, ma swoich astronautów. Nie latają oni jednak na misjach narodowych, tylko w ramach korpusu astronautów ESA. Są szkoleni i co jakiś czas przy lotach na Międzynarodową Stację Kosmiczną Amerykanie lub Rosjanie ich zabierają.
WP: W ramach tej współpracy my też możemy wziąć udział w takiej misji?
- Tak. Tylko musimy zainwestować sporo pieniędzy. Co więcej, musimy tutaj w kraju stworzyć warunki, które już kiedyś mieliśmy. Gen. Mirosław Hermaszewski był przecież szkolony i badany w Polsce. Potrzebny jest specjalny ośrodek, żeby tych kosmonautów szkolić. Musimy mieć pełny nadzór medyczny nad nimi itd. To kosztuje. Ale jeśli Polska stwierdzi, że ma takie ambicje i w ramach programów ESA będzie chciała je realizować, to czemu nie.
WP: Mamy Polaków, którzy się wyróżniają w dziedzinie badania i wykorzystywania kosmosu?
- Proszę pamiętać, że to jest działalność typowo zespołowa. Jeśli mowa o jakiejś dużej misji kosmicznej, to tam nigdy żadne nazwiska nie padają. To na ogół jest zespół 1000 osób. Trudno powiedzieć, że któraś z nich ma mało ważne zadanie. Wystarczy, że śrubka jest niedokręcona i satelita się rozleci. Tam każdy jest niezbędny. I to jest respektowane nawet przez szefów misji. Na ogół to jest właśnie bardzo złożony zespołowo proces. Jest oczywiście jakiś generał, ktoś, kto tym zarządza. To często jest bardziej menadżer niż osoba, która wszystko wie. Taki zespół zgłasza projekt. Załóżmy, że NASA lub ESA go zaakceptuje. W ciałach decyzyjnych też nie ma jednej osoby, tam są całe komitety. Potem następuje faza realizacji, w której potrzebny jest przemysł z wielu krajów. Tam też wszystko jest tak zorganizowane, żeby nic nie zależało od jednej osoby. Proszę sobie wyobrazić, że tej osobie coś się stanie i całe przedsięwzięcie padnie. Tak więc tam jest wymienność funkcji i ról itd. Każdy ma swój zakres
odpowiedzialności. Musi się z niego wywiązać. Niektórzy mają większy, inni mniejszy. Tego się nie waloryzuje. Jeden pojedynczy element może wszystko zepsuć. Misji nie uratuje to, że ktoś zrobił coś niesamowitego. Były takie misje, że zamiast przecinka programista wstawił kropkę i wszystko poszło w łeb.
WP: Polska może być konkurencyjna?
- Są zespoły w Polsce, które mają przepustkę na dowolne misje na świecie. Każdy partner nas przyjmie do udziału w eksperymencie.
Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska