Prof. François-Xavier Nérard: Sowieci chcieli, by każdy obywatel był donosicielem
- Sowieci chcieli, aby donosicielem został każdy obywatel. W ten sposób mieli zamiar poddać społeczeństwo totalnej kontroli – mówi w rozmowie z magazynem ''Historia Do Rzeczy'' historyk prof. François-Xavier Nérard, autor wydanej w tym roku w Polsce książki ''5% prawdy. Donos i donosiciele w czasach stalinowskiego terroru''.
06.11.2016 11:12
Po co Stalinowi była ta ''kampania samokrytyki''?
Stworzony przez bolszewików system funkcjonował koszmarnie. Ludzie w Związku Sowieckim żyli i pracowali w fatalnych warunkach. Jadali źle, nie mieli dostępu do podstawowych produktów. To wywoływało olbrzymią frustrację. Obywatele nie mogli jednak publicznie wyrazić swojego niezadowolenia. Nie mogli odwołać władzy w wyborach ani zapisać się do partii opozycyjnej, ani wyjść na ulicę, by zorganizować demonstrację. Pisanie donosów i zażaleń miało - w zamyśle bolszewików - rozładować to społeczne niezadowolenie.
Kogo obywatele mieli krytykować w tych ''zażaleniach''?
Nie wolno im było krytykować partii. Za napisanie prawdy, czyli że za nędzę panującą w państwie odpowiada sam system, groziły surowe konsekwencje. Stalin pozwolił jednak na krytykowanie poszczególnych ludzi. Zgodnie z partyjną wykładnią, za wszystkie niedogodności i niedobory występujące w Związku Sowieckim odpowiadali bowiem sabotażyści, szpiedzy, zdrajcy i zwykli partacze - ''niegodnyje elemienty'', jak ich nazywano. ''Kampania samokrytyki'' polegała na tym, że obywatele mieli tych ''szkodników'' wskazać partii. Tak to się zaczęło.
W ten sposób władze oficjalnie zachęciły ludzi do składania donosów.
Tak, choć nie poszło to wcale łatwo. Dla wielu obywateli napisanie doniesienia skierowanego do policji politycznej było niedopuszczalne moralnie. Żeby osłabić to wrażenie, władze zabroniły więc używania słowa ''donos'' i zastąpiły je słowem ''sygnał''. I stworzyły mnóstwo instytucji, do których można było te sygnały wysyłać: Biuro Skarg (kierowała nim siostra Lenina, Maria Uljanowa), specjalna komórka w redakcji ''Prawdy'', oddziały do spraw listów w kancelariach Stalina, Kalinina i Mołotowa. Ludziom było łatwiej pisać donosy do takich instytucji niż do NKWD. Jednak pracownicy tych instytucji część z nich i tak przekazywali policji politycznej.
Jak wyglądał taki donos?
Składał się z dwóch części. W pierwszej sieksot (siekrietnyj konfidient, czyli tajny współpracownik) przedstawiał fatalną sytuację panującą w swoim zakładzie pracy, a następnie wskazywał, kto jego zdaniem jest za to odpowiedzialny. ''Przewodniczący kołchozu musi strzec jego własności i dbać o nią - pisał pewien chłop. - Ale w naszym kołchozie jest inaczej. Przewodniczący kołchozu całą zimę karmił swoją krowę kołchozową paszą. Na wiosnę przywłaszczył sobie jeden z kołchozowych uli''.
Dużo takich listów napisano?
Bardzo dużo. Dawały ludziom nadzieję, że będą mogli wpłynąć na swoją trudną sytuację. Wspomniane urzędy były dosłownie zalewane tonami zażaleń i donosów.
Domyślam się, że ludzie załatwiali w ten sposób swoje prywatne porachunki.
Oczywiście. Wiele osób potraktowało to jako okazję do pozbycia się nielubianego szefa lub współpracownika. W sowieckich zakładach pracy panowało olbrzymie napięcie. Ludzie byli źle opłacani i sfrustrowani. Zakłady przydzielały mieszkania w swoich blokach i barakach. W efekcie ludzie nie tylko musieli ze sobą pracować, lecz także byli sąsiadami. To prowadziło do olbrzymiej liczby konfliktów.
Czyli donosy składali na siebie raczej koledzy z pracy?
Według powszechnego wyobrażenia sowiecki eksperyment doprowadził do całkowitego rozbicia więzów rodzinnych, a w konsekwencji do plagi donosów składanych przez najbliższych. Moim zdaniem nie było tak źle. Żony rzeczywiście pisały listy do władz w sprawie swoich aresztowanych mężów. Z reguły były to jednak listy w ich obronie, zapewniające o ich niewinności.
Pawlik Morozow, który miał zadenuncjować własnego ojca. Przez propagandę był stawiany za wzór dzieciom i młodzieży. Portret propagandowy, ok. 1932 r. fot. Wikimedia Commons
W ''5% prawdy'' opisuje pan np. list żony pewnego starego komunisty…
To ciekawy przypadek. Ten człowiek został aresztowany na podstawie donosu, ale jego żona w liście do władz zapewniała o niewinności męża i jako dowód na to podała, że… zadenuncjował wielu wrogów ludu. Oczywiście trudno powiedzieć, czy to była prawda, czy pisała tak, aby przypodobać się czekistom. Tak czy inaczej ten list to znak tamtych czasów.
W 1937 r. z utrzymaniem więzów rodzinnych tak różowo - jak pan to przedstawia - chyba już nie było.
Zgoda. W czasie największego nasilenia mordów żony i dzieci aresztowanych wyrzekały się ich. W listach do władz zapewniały, że nie wiedziały o ''zdradzieckiej'' działalności męża lub ojca. Potępiały go.
Dlaczego to robiły?
Czasami motywacją był komunistyczny fanatyzm, ale z reguły chodziło o ratowanie własnego życia. Wiele żon rozstrzelanych ''wrogów ludu'' zostało przecież zamkniętych w łagrach. A ich dzieci umieszczano w straszliwych sowieckich sierocińcach. Część tych listów należy więc traktować jako desperacką próbę ratunku.
Najbardziej znany z takiego postępku jest Wiaczesław Mołotow. Gdy jego żona została aresztowana, wyparł się jej i wniósł o rozwód. A gdy po śmierci Stalina wypuścili ją z łagru, ponownie się z nią ożenił.
Doszło do tego, że Mołotow na posiedzeniu politbiura głosował za wyrzuceniem własnej żony z partii! Początkowo chciał się wstrzymać od głosu, ale zmienił zdanie pod presją Stalina. Skoro już wspominamy o donosach w rodzinie, warto zaznaczyć, że niekiedy próbowano za pomocą NKWD rozwiązać swoje problemy małżeńskie. Pewna para w odstępie tygodnia zadenuncjowała się nawzajem. Ona napisała, że on ją bije, a on wyciągnął jej niewłaściwe pochodzenie społeczne.
A co z autodenuncjacjami? Jak pan tłumaczy postawę ludzi, którzy sami rzucali na siebie najgorsze oskarżenia i przyznawali się do wyimaginowanych zbrodni?
To już musieli być fanatyczni komuniści. Przyznanie, że partia mogła się pomylić, przekraczało ich możliwości. To by oznaczało, że cały ich świat się zawalił. Woleli się więc poświęcić, niż dopuścić myśl, że w raju, jakim jest Związek Sowiecki, może dochodzić do niesłusznych prześladowań.
W niemal każdych wspomnieniach łagrowych występuje więzień komunista, który uważa, że wszyscy inni siedzą słusznie, a on jedyny padł ofiarą fatalnej pomyłki. I pisze kolejne prośby do towarzysza Stalina, żeby wyjaśnić to ''nieporozumienie''.
Taka postawa była typowa dla represjonowanych członków partii. Oni nie dopuszczali myśli, że to system jest zbrodniczy, zrzucali więc winę za swoje nieszczęście na konkretnego człowieka: czekistę, donosiciela lub oficera śledczego. Zgodnie z naukami Marksa komunizm miał być bowiem ostatnim, najwyższym stadium rozwoju ludzkości. Jeżeli doszło do jakiegoś nadużycia, winny był człowiek, a nie system.
Wróćmy do donosicieli. W ''5% prawdy'' pisze pan, że formułowali oni donosy w taki sposób, jakiego oczekiwała władza.
Starali się nadążyć za kolejnymi zwrotami w linii partii i tropili wskazanych przez nią wrogów. I tak w latach 20. donosili, że ich ofiary są byłymi arystokratami, carskimi oficerami i burżujami. A na początku lat 30. - że są ukrytymi trockistami. Z kolei w 1937 r. pisali, że wykryli ''szpiegów''.
Więźniowie przy budowie Kanału Białomorskiego, 1932 r. fot. Wikimedia Commons
Dochodziło nawet do specyficznego ''współzawodnictwa pracy''.
Tak, wśród donosicieli byli rekordziści. Pewien mieszkaniec Kijowa zadenuncjował ok. 230 osób. A pewna rodzina - małżeństwo z czworgiem dzieci - szczyciła się tym, że złożyła donosy na 172 osoby.
Pracując nad ''5% prawdy'', czytał pan setki donosów. Jakie zapadły panu w pamięć?
Pewien obywatel zobaczył w gazecie zdjęcie dziewczynki wręczającej kwiaty Stalinowi i natychmiast poinformował ''organy'', że jej ojciec za carskich czasów był ''bogatym kupcem'', który ''uciekł przed rewolucją''. Z kolei pewna chłopka doniosła, że teściowa kierownika partyjnego jej kołchozu zwraca się do ludzi ''proszę pana'', a nie ''towarzyszu''. Członkini moskiewskiego Komsomołu doniosła zaś na kolegę za to, że tańczy ''tańce rodem z burżuazyjnych krajów''. Miało to świadczyć o jego powiązaniach z zagranicą. Albo taki donos: ''Instruktor biura politycznego Z. przez cały okres pracy aż do ostatniej chwili utrzymywał bliskie stosunki z wrogiem ludu X. Wiedząc o całym szeregu antypartyjnych czynów X, zamiast go skrytykować i zdemaskować, wybrał drogę milczenia i ukrywania tych czynów przed komunistami''.
Ilu w Związku Sowieckim mogło być donosicieli? Jak powszechne było to zjawisko?
Tego nikt nie wie. W grudniu 1937 r., w przemówieniu wygłoszonym w 20. rocznicę istnienia ''organów'', Anastas Mikojan mówił, że ''każdy sowiecki robotnik jest współpracownikiem NKWD''. A ''Prawda'' pisała, iż ''masy ludowe wiedzą, że pomagając ludziom z NKWD, pomagają sobie samym, pomagają w wytępieniu wszystkich kanalii, które skrycie podgryzają, próbują zniszczyć potężne socjalistyczne państwo, dzieło ludu pracującego, i przywrócić w ZSRS rządy posiadaczy. NKWD ma już miliony oczu, miliony uszu, miliony robotniczych rąk. A będzie ich miało jeszcze więcej''.
No, tu chyba nieco przesadzili.
Oczywiście. Władza chciała, żeby donosili wszyscy obywatele, ale oczywiście do tego ''ideału'' było daleko.
Jaką rolę donosy odgrywały w machinie wielkiego terroru?
Pewnie pana zaskoczę, gdy powiem, że poboczną. Technologia terroru była inna. NKWD aresztowało wybranych ludzi, a następnie torturowało ich, aby zmusić do przyznania się do niepopełnionych zbrodni i podania nazwisk rzekomych wspólników. Wskazani przez złamanych więźniów ''wspólnicy'' byli aresztowani i cała procedura się powtarzała. I tak terror zataczał kolejne kręgi, napędzał się niczym kula śniegowa. Donosy przydawały się, gdy już ktoś siedział w areszcie i śledczy szukali dodatkowych materiałów kompromitujących.
Co do mechanizmu terroru - pełna zgoda, ale przecież donosy również skutkowały aresztowaniami.
Jednak nie na taką skalę, jak to się powszechnie wydaje. Jeżeli władze chciały kogoś zgładzić, to nie potrzebowały do tego żadnych donosów. Olbrzymia część ofiar wielkiego terroru została wybrana w inny sposób. Władze zresztą często nie przywiązywały szczególnej wagi do doniesień. Ba, nawet ich nie czytały.
Jak to?
Listów przychodziło zbyt wiele i urzędy po prostu nie miały mocy przerobowych, żeby je wszystkie przeczytać. Tak było choćby we wspomnianej komórce przy redakcji ''Prawdy''. Jej pracownicy byli tak zawaleni donosami, że spuszczali je w toaletach, całe paczki upychali za szafkami i wtykali za kaloryfery. Znajdowano je potem po latach. Oczywiście część donosów przekazywali NKWD, ale z kolei inne wyrzucali bez otwierania kopert. Decydował przypadek.
Po co zatem władze zachęcały ludzi do donoszenia, skoro nie czytały ''owoców'' tej pracy?
Donosy pozwalały kontrolować społeczeństwo. Ludzie, którzy wiedzieli, że w każdej chwili ktoś może na nich donieść, bali się krytykować partię. Za pomocą systemu donosów można było również zastraszać kierowników wszystkich szczebli w zakładach pracy. Ludzie ci wiedzieli bowiem, że mają kontrolę nie tylko od góry, lecz także od dołu, że ich pracownicy mogą na nich donieść, jeżeli zrobią jakiś nierozważny krok. W efekcie w Związku Sowieckim każdy każdego miał na oku. I wszyscy się bali.
Szef NKWD Gienrich Jagoda, 1935 r. fot. Wikimedia Commons
Isaak Babel opowiadał, że człowiek sowiecki mógł szczerze rozmawiać tylko z własną żoną, w łóżku, i to schowany pod kołdrą.
Ta anegdota dobrze oddaje nastrój tamtej epoki. Ludność Związku Sowieckiego została poddana straszliwej presji. Jedynym miejscem, w którym rzeczywiście można było rozmawiać swobodnie, był własny dom. Gdy jednak się z niego wyszło, trzeba było uważać na każde słowo. Ludzie znikali jeden za drugim, wytworzyła się psychoza strachu. Stosunki międzyludzkie zostały poważnie nadszarpnięte. Ludzie przestali sobie ufać.
A czy pisano donosy w obronie własnej?
Tak, po aresztowaniu każdego zadenuncjowanego ''organa'' natychmiast dostawały dziesiątki listów od jego współpracowników, sąsiadów, znajomych. Odcinali się oni od tego człowieka, zapewniali, że nie mieli nic wspólnego z jego ''zdradziecką działalnością''. Kajali się przed partią, że ''zawiodła ich czujność'', że nie udało im się go ''zdemaskować''…
Może pan podać jakieś przykłady?
Weźmy choćby taki list pewnego urzędnika z Ludowego Komisariatu Transportu: ''Spotykałem się z X poza biurem. Wypoczywaliśmy razem w domu wczasowym, piliśmy tam wspólnie. Proszę, abyście uwierzyli w szczerość mojej deklaracji, ponieważ czuję ciężar swoich win. Chciałbym w przyszłości zasłużyć uczciwą pracą na zaszczytne miano członka leninowsko-stalinowskiej partii bolszewików''. Albo takie doniesienie: ''Przez tchórzliwą, straszną, podstępną żmiję Pramneka musiałem przemyśleć całe swoje życie. Bez wątpienia zawiniłem wobec partii i towarzysza Stalina osobiście, że uwierzyłem jak ślepe kocię tej żmii z ludzką twarzą. Nie przyszło mi do głowy, że ten człowiek może być zdrajcą ojczyzny, partii. Zapewniam, że nie bywałem na jego daczach ani u niego w mieszkaniu''.
Co strach może zrobić z człowiekiem…
Ludzie podczas wielkiego terroru byli zdezorientowani, przerażeni. Nie wiedzieli, jak się odnaleźć w tym obłędzie. Znajomość z prominentnym członkiem partii albo dyrektorem fabryki w poniedziałek mogła być źródłem dumy i profitów, a we wtorek - gdy okazał się on ''szpiegiem'' - narażała na śmiertelne niebezpieczeństwo. Takie donosy z perspektywy lat wyglądają paskudnie, ale warto pamiętać, że ich autorzy walczyli o życie. Często myślę o tych nieszczęsnych ludziach. Wiele osób uważa, że zachowywali się oni tak dlatego, iż byli Rosjanami, wschodnimi Europejczykami, Azjatami. Że mieli jakieś genetyczne predyspozycje do upokarzających zachowań. Całkowicie się z tym nie zgadzam. To byli normalni ludzie. Tacy jak my. To nie oni byli winni, ale system, który wytworzył taką psychozę, postawił ich w takiej sytuacji. Warto się zastanowić, jak my byśmy się zachowali na ich miejscu. Lepiej?
Proces pokazowy metropolity prawosławnego Beniamina w Piotrogrodzie, 1922 r. fot. Wikimedia Commons
Wszędzie, gdzie zainstalowano komunizm - w Chinach, Korei, Ameryce Południowej, Polsce i Niemczech - ludzie zachowywali się tak samo. System sowiecki prowadzi do moralnego rozkładu każdego społeczeństwa.
Otóż to! A z wielkim terrorem w Związku Sowieckim sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, gdyż ludzie, którzy padli jego ofiarą, wcześniej sami budowali ten system. Mało tego, często byli członkami jego aparatu represji. Byli więc zarówno katami, jak i ofiarami.
Wielki terror to jednak nie tylko rzeź komunistów. Jego ofiarami w zdecydowanej większości padli zwykli ludzie. Tak było choćby z ''operacją polską'' NKWD.
Zgoda. To Chruszczow w swojej słynnej mowie z 1956 r. przedstawił wielki terror jako czystkę w szeregach partii komunistycznej. I tak przez długie lata to funkcjonowało. Po częściowym otwarciu sowieckich archiwów w latach 90. okazało się jednak, że represje spadły również na setki tysięcy zwykłych ludzi sowieckich. Mordy komunistów były tylko wierzchołkiem góry lodowej.
Najbardziej przerażające jest to, że wszystkie, absolutnie wszystkie zarzuty stawiane ludziom w czasie wielkiego terroru były sfabrykowane.
Oni szukali ludzi, którzy nie istnieli! Skąd bowiem w 1936 r. w Związku Sowieckim mieli się wziąć trockiści? Przecież wszyscy oni dawno już nie żyli, siedzieli w łagrach albo byli na emigracji. Skąd w 1937 r. w sowieckich fabrykach miały się wziąć tysiące niemieckich, polskich i japońskich szpiegów oraz sabotażystów? To było kompletne szaleństwo. Podczas wielkiego terroru zgładzono 700 tys. ludzi! A kolejne 700 tys. wysłano do łagrów. Skala tej zbrodni jest kolosalna.
Po co Sowieci to zrobili?
Badaniem dziejów Związku Sowieckiego zajmuję się od wielu lat. W tym czasie przeczytałem tysiące dokumentów i setki książek na temat wielkiego terroru. A mimo to nie potrafię odpowiedzieć panu na to pytanie. To się wymyka ludzkiemu pojmowaniu.
Rozmawiał Piotr Zychowicz, Historia Do Rzeczy
François-Xavier Nérard jest profesorem historii na Sorbonie. Specjalizuje się w dziejach społecznych Związku Sowieckiego.