Prezydent Trump wraca do tradycyjnych rymów amerykańskiej polityki [OPINIA]

Każda niemal wypowiedź prezydenta Donalda Trumpa budzi - także w Polsce, ogromne napięcie, czasem szok i niedowierzanie. Lekkość stand-upera z jaką przychodzą mu kolejne słowne prowokacje rodzi pytanie: czy to tylko polityczny ekscentryzm miliardera, który rozsmakował się w prezydenckiej władzy, czy jednak jest w tym wszystkim jakaś przemyślana strategia? - pisze dla Wirtualnej Polski prof. Sławomir Sowiński.

Donald Trump w Białym Domu
Donald Trump w Białym Domu
Źródło zdjęć: © GETTY | Bloomberg
Sławomir Sowiński

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

Zostawiając to pytanie (póki co) otwartym, nie sposób jednak nie zauważyć, że przynajmniej retorycznie, wraca prezydent Donald Trump do tradycyjnych rymów amerykańskiej polityki, które od początku wieku XIX wiodły USA ku jej dzisiejszej potędze. Wracamy też do starych pytań o amerykańską duszę oraz tożsamość. Do dylematów, z którymi wadzą się Amerykanie od czasów ojców założycieli.

Przyczyną zwrotu, jaki przyniósł amerykańskiej polityce Donald Trump - najpierw w roku 2016, a potem 2024 r. - jest niewątpliwie złożona sytuacja wewnętrzna światowego mocarstwa. Szok po zamachach z 11 września 2001, kryzys gospodarczy z 2008 r. (który uderzył w amerykańską klasę średnią na długie lata), problemy z niekontrolowaną migracją, napięcia etniczne, przestępczość czy spustoszenie jakie w ostatnich latach w amerykańskich miastach wywołała plaga fentanylu - wszystko to zrodzić musiało naturalne wołanie o silne, nawet nieco egotyczne przywództwo.

Potrzebę, na którą najlepiej odpowiedział obecny, 78-letni lider republikanów.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Rubio celowo pominął Polskę? "Świadomy błąd"

Źródła jego sukcesu tkwią jednak także głębiej. Odrzucając okowy politycznej poprawności wrócił bowiem Trump do kluczowego amerykańskiego pytania - co znaczą słowa "my naród" otwierające konstytucję USA?

Czy społeczeństwo niegdysiejszych emigrantów, które stworzyło w wieku XX światowe mocarstwo, w XXI w. wzorować chce się na oświeceniu francuskim - z jego filozofią uniwersalizmu, praw człowieka i wyrównującego społeczne różnice państwa? Czy też na tradycji anglosaskiej - z jej wiarą we własność, wolność i odpowiedzialność jednostki?

Dość wspomnieć, że już twórca Deklaracji Niepodległości Tomasz Jefferson był z jednej strony wyznawcą praw człowieka, filozofem, koneserem europejskiej kultury - co widać nawet w jego posiadłości w Monticello, a także ambasadorem we Francji w latach 1785-1789. Z drugiej strony był jednocześnie wiernym patriotą Wirginii i twardo stąpającym po ziemi farmerem.

Przed dziesiątki lat w kształtowaniu się amerykańskiej duszy dominował nurt anglosaski i pionierski, odwołujący się do mitu wolności, zaradności, wytrwałości i religijności pierwszych - głównie protestanckich osadników. Po 1968 r. nastąpiła jednak zmiana prowadząca społeczeństwo amerykańskie od (słusznej skądinąd) polityki wyrównywania szans do społecznego multikulturalizmu i globalizmu - pogłębiającego, jak się okazało, a nie rozwiązującego, problemy i konflikty społeczne.

O tym, jak jest to dla amerykańskiej tożsamości problem istotny pisał już dwadzieścia lat temu w - krytykowanej wtedy mocno - książce "Kim jesteśmy. Wyzwania dla amerykańskiej tożsamości narodowej" słynny politolog Samuel Huntington. A politykiem, który w tej konserwatywnej diagnozie znalazł tak skuteczny klucz do serc wielu współczesnych amerykanów okazał się Donald Trump.

America first, czyli długi cień doktryny prezydenta Jamesa Monroe

Historyczne źródła tego, co niepokoi nas dziś szczególnie, a więc retorycznego dystansowania się prezydenta Trumpa od zobowiązań Ameryki wobec Europy, tkwią jeszcze gdzie indziej.

U samej genezy kształtowania się amerykańskiej państwowości, zwłaszcza na początku wieku XIX , wpisane było w amerykańską politykę kluczowe pytanie: jak szybko rozwijające się, ale ciągle młode państwo, reagować powinno na geopolityczną grę i rywalizację ówczesnych potęg - Wielkiej Brytanii, Francji czy Hiszpanii.

Tak Ameryka budowała swoją potęgę

Jasnej i wyczerpującej na nie odpowiedzi udzielił w grudniu 1823 r., w swym orędziu dla Kongresu, prezydent James Monroe, stwierdzając, że Ameryka nie zamierza mieszać się do spraw i konfliktów w Europie - czuje się natomiast patronem procesów politycznych na półkuli zachodniej.

I właśnie ta izolacjonistyczna odpowiedź, nazwana z czasem Doktryną Monroego stała się właściwie kompasem amerykańskiej polityki do 1917 r., a po pierwszej wojnie światowej do 1941 r. I to pod rządami tej doktryny Ameryka budowała swą potęgę w wieku XIX.

Słona cena do zapłacenia

Specyfika "zimnej wojny", konieczność geopolitycznego "powstrzymywania" komunizmu i schyłek starych mocarstw (głównie Wielkiej Brytanii) sprawiły, że po II wojnie światowej Ameryka została niejako wyciągnięta z cienia Doktryny Monroe do roli światowego globalnego zachodniego mocarstwa. A pokonanie komunizmu w 1989 r., wiarę w ten wybór jeszcze utwierdziło.

Warto jednak pamiętać, że nawet po II wojnie światowej, za pozycję globalnego gracza przychodziło Ameryce słono płacić - choćby poprzez dość upokarzające porażki w Wietnamie w 1973 r., czy Afganistanie w roku 2021. Warto też pamiętać, że nawet w tym zimnowojennym okresie globalnej amerykańskiej gry, prezydent Richard Nixon, w doktrynie ogłoszonej w 1969 r. na wyspie Guam, podkreślał, że Ameryka nie może wygrać wszystkich wojen za swoich przyjaciół.

Wiele więc wskazuje na to, że Donald Trump, przynajmniej retorycznie, nawiązuje do dobrze znanych amerykańskiej polityce, tradycyjnych dla USA tropów. Przekonując jednocześnie, że skoro izolacjonizm był kiedyś receptą na sukces Ameryki, to pewna jego doza może być receptą także na wiek XXI.

Powrót koncertu mocarstw

Klimat XIX w. widać w retoryce prezydenta Trumpa jeszcze gdzie indziej. Jego osobliwy język geopolityczny bierze się być może z szerszej - nie tylko jego zresztą - diagnozy, że wiek XXI, na podobieństwo wieku XIX, staje się epoką "realizmu politycznego" i "koncertu mocarstw".

Wzrost potęgi Chin i Indii, a także odradzanie się imperializmu rosyjskiego, sprawiać mają - w tej perspektywie - że do lamusa historii odłożyć należy wiarę w organizacje międzynarodowe, prawa narodów, czy prawa człowieka. Akceptując świat, w którym pokój fundować ma wzajemna rywalizacja, równowaga, ale i atencja kilku światowych potęg.

Dlatego też - zdaje się przekonywać Amerykanów ich prezydent, dziś należy budować rozejm z Rosją vis a vis zagrażającej światowej równowadze potędze Chin. Podobnie jak 40 lat temu układali się Amerykanie - za sprawą Kissingera - z Chinami, przeciw ówczesnej potędze ZSRR.

Warto zachować spokój

Co z tego wszystkiego wynika dla Europy i Polski? Licząc na siebie, na razie warto chyba zachować spokój. Owe tradycyjne amerykańskie - zwłaszcza te geopolityczne - rymy, którymi posługuje się w swej retoryce prezydent Trump nie muszą (a może nawet i nie mogą) znaleźć w pełni swego odzwierciedlenia w polityce realnej.

Sam Donald Trump i jego doradcy doskonale zapewne wiedzą jak kluczową rolę na geopolitycznej mapie świata, a zwłaszcza na "Wyspie Świata", jak w geopolityce nazywa się Euroazję, odgrywać będzie Europa. I jak chętnie ich miejsce choćby w Ukrainie zajęliby dziś Chińczycy. Rozumieją też zapewne amerykańscy dyplomaci, jak kosztowne jest w geopolityce wycofywanie się ze strefy wpływów, i jak łatwo w ten sposób zapracować na miano mocarstwa kulejącego, z którym wielcy, średni a nawet ci mniejsi, nie muszą się już tak bardzo liczyć.

Skutki takiego wrażenia (czy nawet złudzenia) byłyby dla amerykańskich interesów, na całym świecie, katastrofalne.

Stąd wolno ciągle zakładać, że pomimo wszystko, Amerykanie zechcą nadal pozostać światowym mocarstwem i pozostać w Europie. Tyle tylko że na własnych warunkach i za określoną cenę.

I to być może przed wszystkim sygnalizuje prezydent Trump.

Dla Wirtualnej Polski Sławomir Sowiński

*Korzystałem między innymi z: Z. Lewicki, "Amerykańskie doktryny prezydenckie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa narodowego", PISM, Warszawa, 2023; Z. Libiszowska, "Tomasz Jefferson", Ossolineum, Wrocław i inne, 1984.

Dr hab. Sławomir Sowiński, politolog z Instytutu Nauk o Polityce i Administracji UKSW, specjalizuje się w badaniach nad polityką i religią oraz współczesnymi procesami politycznymi. Autor książki "Boskie, cesarskie, publiczne. Debata o legitymizacji Kościoła katolickiego w Polsce w sferze publicznej w latach 1989-2010".

Źródło artykułu:WP Opinie
Donald Trumpusawojna w Ukrainie

Wybrane dla Ciebie