PolskaPrezydent: skuli mnie kajdankami. Żona krzyczała...

Prezydent: skuli mnie kajdankami. Żona krzyczała...

Skuli mnie kajdankami. Żona krzyczała, by nie bili. Nie wiedziałem, dokąd mnie wiozą. Myślałem, że za chwilę milicjanci zatrzymają się w lesie i wyjmą broń - tak prezydent Lech Kaczyński (60 l.) wspomina jedną z najgorszych nocy w jego życiu - wprowadzenie stanu wojennego i internowanie.

Prezydent: skuli mnie kajdankami. Żona krzyczała...
Źródło zdjęć: © Kancelaria Prezydenta

Wieczór 12 grudnia 1981 roku spędzałem w domu wspólnie z żoną i półtoraroczną wówczas Martą. To było małe, wynajmowane mieszkanko na dziesiątym piętrze w bloku przy ulicy Mickiewicza w Sopocie. Krótko po północy ktoś zapukał do drzwi. Żonie powiedziałem wtedy, że to na pewno nic dobrego.

Na moje pytanie: "kto tam”, usłyszałem: "poczta”, a gdy otworzyłem, zobaczyłem trzech panów, jeden w kożuchu a dwóch w milicyjnych mundurach. Pokazali mi dekret Rady Państwa z 12 grudnia. Czytając ten dokument, pomyślałem, że 12 grudnia właśnie się skończył, a z tego, co tam napisano, od północy 13 grudnia wprowadzono stan wojenny.

Był tam też nakaz mojego internowania. Przeczytałem, że mam być umieszczony w więzieniu w Czarnym lub innym, którego nazwy nie zdołałem odczytać. Z praktyki prawniczej wiedziałem jednak, że Czarne to bardzo ciężkie więzienie, jedno z najgorszych w Polsce.

Panowie, którzy po mnie przyszli, nie byli w stosunku do mnie i żony nieuprzejmi. Poprosili, żebym spakował ciepłe rzeczy, a gdy wychodziliśmy, przez wzgląd na żonę, nie nałożyli mi kajdanek. Z mieszkania skierowaliśmy się w stronę korytarza, co moja żona zinterpretowała jako znak, że chcą mnie bić. Wybiegła wtedy, krzycząc, żeby tego nie robili, i panowie zapewnili ją, że nic mi się nie stanie. Gdy weszliśmy do windy, założyli mi kajdanki.

Później pojechaliśmy w stronę Gdyni. Na początku myślałem, że jedziemy na komendę w Sopocie, ale nie. Później wydawało mi się, że wiozą mnie na komendę do Gdyni, ale pojechaliśmy dalej i dopiero za Wejherowem tak zwana dyskoteka, którą podróżowaliśmy, skręciła w prawo. Jechaliśmy drogą, której nie znałem. Wiedziałem jednak, że to inna droga niż do Czarnego.

Wydawało mi się, że za chwilę się zatrzymamy się w lesie i milicjanci wyjmą broń. Później okazało się, że podobne odczucia mieli także koledzy i koleżanki, którzy tej nocy podróżowali tą samą trasą. Podniosło mnie na duchu, gdy zobaczyłem, że na drodze, którą jedziemy, jest więcej takich "dyskotek”.

W końcu dotarliśmy do zamiejscowego ośrodka więzienia w Wejherowie w miejscowości Strzebielinek, o którym wcześniej nigdy nie słyszałem. Tam spędziłem następne 10 miesięcy. W pierwszym okresie panował surowy reżim, każdy siedział w zamkniętej celi, gdy otwierały się drzwi stali zomowcy z psami. Później pozwalano otwierać cele, dzięki czemu jakoś organizowaliśmy sobie więzienne życie.

Dziś, z perspektywy 28 lat od tamtych wydarzeń, nie mam wątpliwości, że był to zamach przeciwko narodowi polskiemu. Komunistyczna władza nie była nastawiona na kompromis i chciała odzyskać panowanie, które w olbrzymim stopniu straciła. Władza była zdeterminowana do tego stopnia, że sięgnęła po środki niedopuszczalne nawet według obowiązującego wówczas prawa. Bo to, co stało się w nocy z 12 na 13 grudnia, było nielegalne, było bezprawnym pozbawieniem wolności wielu tysięcy ludzi, a ówczesny komunistyczny kodeks karny za takie przestępstwo przewidywał karę.

Tak silny był strach przed "Solidarnością”, która była wtedy już bardzo szerokim ruchem. Nie zdołała wprawdzie przejąć władzy, ale w praktyce zniosła panowanie partii w społeczeństwie i PZPR nie mogła się z tym pogodzić. "Solidarność” przełamała ubezwłasnowolnienie społeczeństwa i zainicjowała proces zmian, który zakończył się w 1989 roku.

Są teorie, że stan wojenny został wprowadzony, by ochronić Polskę przez interwencją sił Układu Warszawskiego i Moskwy, ale – moim zdaniem – wejście Sowietów było mało realne. Na początku istnienia "Solidarności” taka groźba być może była, ale gdy w Stanach Zjednoczonych do władzy doszedł Reagan, wyraźnie zmalała.

Przyczyną wprowadzenia stanu wojennego nie była wizja sowieckiej agresji, ale obawa PZPR, że absolutną władzę, którą do tej pory dzierżyła, szybko może stracić. Dowodem na to są ujawnione niedawno nowe dokumenty, z których wynika, że to sam generał Jaruzelski prosił Armię Czerwoną o interwencję i spotkał się z odmową.

Dlatego sam wysłał na ulice polskich miast około 100 tysięcy uzbrojonych ludzi, 30 tysięcy milicjantów, 70 tysięcy żołnierzy, tysiące czołgów, tysiące pojazdów opancerzonych. To one miały przekonać Polaków, że ich nadzieje na wolność są przekreślone. Ale Polacy się nie poddali, wytrwale walczyli i w końcu, po latach dyktatury i zniewolenia, wywalczyli sobie upragnioną wolność.

Polecamy w wydaniu internetowym eFakt.pl:
Zobacz zdjęcia Lecha Kaczyńskiego z okresu stanu wojennego

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)