Ingrida Šimonytė w Warszawie, 14 marca 2022 r. © Getty Images | Mateusz Włodarczyk

Premier Litwy dla WP: Kryzys? Płacimy wyższe rachunki, ale nie płacimy ludzkim życiem

Tatiana Kolesnychenko

- Zawsze, gdy ludzie narzekają, że wszystko jest drogie, odpowiadam: masz dach nad głową, prąd i wodę. Ludzie w Chersoniu czy Mariupolu nie mają nic. Obowiązkiem zachodnich polityków jest wyjaśnić swoim społeczeństwom, że gwałtowny wzrost cen na wszystko jest bezpośrednią konsekwencją działań Putina. Mamy obowiązek nadal wspierać Ukrainę – mówi w wywiadzie dla Wirtualnej Polski premier Litwy Ingrida Šimonytė.

Tatiana Kolesnychenko: W którym języku powinnyśmy rozmawiać? Po angielsku? A może po polsku?

Ingrida Šimonytė: Wychowałam się na przedmieściach Wilna, gdzie mieszkało wielu pracowników kolei. Część z nich mówiła po polsku, część po litewsku, ale większość po rosyjsku. Więc żeby porozumieć się na placu zabaw z innymi dziećmi, musiałam operować we wszystkich trzech językach. Znam polski, choć od lat już go nie używam. Był to język domu moich dziadków.

Za sprawą polskiej babci?

Tak, była Polką, nauczycielką polskiego w polskiej szkole w Wilnie. Tę szkołę też ukończyła moja mama. Choć dziadek był Litwinem, w domu rozmawiali tylko po polsku. Mieli ogromną bibliotekę polskich książek.

- Mamy obowiązek nadal wspierać Ukrainę – uważa premier Litwy Ingrida Šimonytė
- Mamy obowiązek nadal wspierać Ukrainę – uważa premier Litwy Ingrida Šimonytė© Kancelaria Premiera Litwy

To będę pytała po angielsku. Jak babcia odnosiła się do kwestii pisowni obcych nazwisk? Przez prawie 30 lat Polacy na Litwie domagali się, aby w dokumentach używać oryginalnej wersji polskich nazwisk i imion zamiast zmieniającej brzmienie i pisownię formy litewskiej. To budziło kontrowersje między Warszawą a Wilnem.

Babcia wychowała się w radzieckich czasach. Wtedy wszyscy mieli paszporty w języku rosyjskim. Nikt nie dbał o poprawną wymowę czy pisownię nazwiska. Kiedy Związek Radziecki upadł, była już zamężna, nosiła litewskie nazwisko dziadka. Myślę jednak, że gdyby teraz żyła, byłaby bardzo zadowolona z faktu, że w maju w życie weszła ustawa, która zmienia prawo i pozwała zachować oryginalną pisownię imienia i nazwiska.

Pani zdaniem ostatnie osiem miesięcy zbliżyło Polskę i Litwę? 

Zawsze byliśmy bardzo blisko. Kiedy chodziło o przyszłość regionu bałtyckiego, o Partnerstwo Wschodnie czy o wzmocnienie wschodniej flanki NATO, zawsze Wilno i Warszawa mówiły tym samym językiem. Mamy podobne doświadczenia historyczne i dobrze rozumiemy, jakie zagrożenie stanowi dla naszej wolności Rosja. W tych kwestiach nigdy nie było między nami różnic.

Ale było też dużo napięć.

Oczywiście zdarzały się przypadki, kiedy politycy tak jednej, jak i drugiej strony próbowali zrobić z jakichś spornych kwestii duże tematy polityczne. Tworzenie podziałów między naszymi krajami albo różnicowanie obywateli, bo mówią w rodzinie innym językiem lub mają szczególne tradycje, jest po prostu niemądre. Nie chcę się na to godzić.

W styczniu Wilno będzie obchodzić 700. rocznicę założenia miasta. Ta data jest liczona od momentu, kiedy wielki książę litewski Giedymin rozesłał listy do kupców, lekarzy, rycerzy i rzemieślników w całej Europie, zapraszając ich do osiedlania się w księstwie. Naszymi prawdziwymi tradycjami są otwartość, wielonarodowość i wielojęzyczność.

Niektórzy ludzie uważają, że ta różnorodność jest zagrożeniem. Na szczęście z czasem coraz bardziej pozbywamy się sowieckiego sposobu myślenia, że nie należy ufać osobie, która jest inna niż ty. Obecna sytuacja uświadamia nam, że wszystkie demokratyczne kraje na świecie powinny trzymać się razem, jeśli chcą przetrwać i zachować swoje wartości. Istnieje zbyt duże zagrożenie, że autokraci chcieliby nas tego pozbawić.

Premier Litwy Ingrida Šimonytė (po prawej) podczas wywiadu z Tatianą Kolesnychenko, dziennikarką WP
Premier Litwy Ingrida Šimonytė (po prawej) podczas wywiadu z Tatianą Kolesnychenko, dziennikarką WP© Kancelaria Premiera Litwy | LAIMA PENEK

Podczas obchodów dnia niepodległości Polski prezydent Litwy Gitanas Nauseda powiedział, że nasze kraje nie wykorzystały jeszcze wszystkich możliwości współpracy wojskowej. Czy są jakieś kwestie, na których szczególnie zależy Litwie?

Podobne położenie geograficzne i uciążliwi sąsiedzi sprawiają, że Polska i Litwa mają bardzo szerokie pole do współpracy militarnej. Już teraz nasze ministerstwa obrony mają bardzo dobry kontakt. Najpierw razem stanęliśmy w obliczu fali nielegalnej emigracji. Teraz naszą uwagę kierujemy na Przesmyk Suwalski. To obszar o szerokości 65 kilometrów, który oddziela Kaliningrad od Białorusi. Po jednej jego stronie jest Litwa, po drugiej - Polska. Dla całego NATO jest to miejsce "szczególnej troski".

Naszym zadaniem jest pozostać w gotowości. Oba kraje muszą być czujne - aby w razie zagrożenia zareagować szybko i zdecydowanie. Nasi wojskowi mają zatem nad czym wspólnie pracować – muszą poszukiwać rozwiązań, które najlepiej zabezpieczą nasz region.

Ostatnio prezydent Duda powiedział, cytuję: "mamy sygnały, że granica z Obwodem Kaliningradzkim może być zagrożona". Czy Litwa również dostrzega te "sygnały"?

Widzimy, że Kaliningrad otwiera dodatkowe trasy lotnicze z krajów, skąd mogą przybywać nielegalni imigranci. W identyczny sposób w 2021 roku zaczął się kryzys migracyjny na granicy z Białorusią. Czy sytuacja może się powtórzyć? Gdyby Rosja działała racjonalnie - w przyjętym w Europie znaczeniu tego słowa - można byłoby założyć, że uruchamianie kolejnej hybrydowej operacji przeciwko Litwie i Polsce, kiedy ponosi się porażki w Ukrainie, nie ma sensu. Jednak Rosja zawsze miała własną, specyficzną racjonalność. Nie możemy więc niczego wykluczyć.

Na razie nie widzimy, aby na granicy z obwodem kaliningradzkim dochodziło do prób nielegalnego przekraczania granicy. Jednak wraz z polskimi władzami bardzo ściśle monitorujemy sytuację i pozostajemy w stanie gotowości.

Polska i Litwa zbudowały płoty na granicy z Białorusią. Teraz Polska buduje również zaporę wzdłuż obwodu kaliningradzkiego, choć wielu ekspertów kwestionuje sensowność tego ruchu. Czy Litwa również zamierza wzmacniać swoją granicę z Rosją?

Jeszcze rok temu nie przyszłoby mi do głowy, że podejmę się projektu budowy płotu na granicy z Białorusią. Udało się jednak zrealizować go w rekordowo szybkim czasie. Teraz jesteśmy w końcowej fazie, zakładamy systemy monitoringu. Niestety mamy sąsiadów, którzy zmuszają nas do robienia rzeczy, których nie powinno być w Europie w XXI wieku.

Jeśli chodzi o granicę z obwodem kaliningradzkim, w naszym przypadku naturalną barierę stanowi rzeka Niemen. Biegnie wzdłuż całej granicy. Oprócz tego mamy tam zabezpieczenia z poprzednich lat, więc na razie nie planujemy dodatkowych działań.

Ingrida Šimonytė podczas wizyty w Borodiance, zniszczonej przez Rosjan miejscowości pod Kijowem
Ingrida Šimonytė podczas wizyty w Borodiance, zniszczonej przez Rosjan miejscowości pod Kijowem© Kancelaria Premiera Litwy

Jeszcze dziewięć miesięcy temu nikt by nie uwierzył, że w Europie możliwy jest wybuch wojny na pełną skałę. Budujemy niemożliwe kilka lat temu płoty. Ta granica niemożliwego cały czas się przesuwa. Był moment, kiedy w światowych mediach pojawiały się spekulacje, że w podobny sposób Rosja może zaatakować właśnie wspomniany przez panią Przesmyk Suwalski - jednocześnie uderzyć z terytorium Białorusi i Kaliningradu, odcinając państwa bałtyckie od pomocy państw sojuszniczych. Myśli pani, że to jest – no właśnie - możliwe?

Te spekulacje są dość często nakręcane przez samą Rosję. Jest to typowa propagandowa teza: NATO nigdy nie przyjdzie wam na pomoc, nie powinniście polegać na Sojuszu, marnujecie pieniądze, bo i tak możemy was zająć w trzy dni. Jak to Rosjanie już zrobili z Kijowem. Tak, to wszystko krąży w publicznej debacie.

Jednak czy ryzyko, że Rosja zaatakuje kraj NATO, jest realne i ogromne? Cóż, powiedziałabym w ten sposób: Rosja narobiła sobie takiego bigosu przez swoją inwazję na Ukrainę, że będzie to bardzo głupi pomysł. Ale znowu – racjonalne myślenie nie należy do silnych stron Kremla. Dlatego NATO podjęło decyzję o wzmocnieniu wschodniej flanki, w tym zwiększenia swojej obecności w krajach bałtyckich.

Jest niezwykle istotne, aby nasi partnerzy pokazali Rosji, że są gotowi bronić każdego centymetra terytorium państw sojuszniczych. Czy to odstraszy Putina? Nikt nie może tego stwierdzić ze stuprocentową pewnością. Myślę, że on sam tego nie wie – ale tu poruszamy się w sferze rozważań. Jeśli mówimy o praktyce, jak na ironię zarówno Polska, jak i kraje bałtyckie czują się bezpieczniejsze niż kiedykolwiek. Smutne, że jest to okupione tak ogromnym cierpieniem Ukraińców.

Na Litwie obecnie stacjonuje ok. półtora tysiąca żołnierzy NATO. Od dawna zabiegaliście, aby przydzielono wam jeszcze jedną brygadę. Jednak Niemcy, które są państwem ramowym Sojuszu, czyli mają najwięcej stacjonujących na Litwie żołnierzy, nagle zmieniły zdanie.

Walczymy o to, aby przekonać naszych partnerów do znacznego zwiększenia ich stałej obecności na Litwie i całej wschodniej flance. Dla nas oznacza to, że będziemy musieli mocno zainwestować w infrastrukturę. Co z tego, że dostaniesz na stałe brygadę, skoro nie masz jak jej zakwaterować? Niektórych rzeczy nie można zrobić natychmiast. Będziemy więc w tej kwestii współpracować z Niemcami, aby wszystko przygotować na przyjazd żołnierzy.

- Nie jest możliwym, aby Kreml i Mińsk nas zaskoczyły, znienacka atakując - mówi Ingrida Šimonytė
- Nie jest możliwym, aby Kreml i Mińsk nas zaskoczyły, znienacka atakując - mówi Ingrida Šimonytė© Kancelaria Premiera Litwy

Po głośnym sporze ustalono, że liczba stacjonujących żołnierzy zostanie powiększona, ale dopiero w 2026 roku. Na razie jednostki Bundeswehry w razie zagrożenia mogą zjawić się na Litwie w ciągu dziewięciu dni. To nie brzmi jak gwarancja bezpieczeństwa.

Dopóki jesteśmy w trakcie przygotowań, mamy inne sposoby na wzmocnienie obecności naszych partnerów. Mamy wysoko zaawansowany wywiad i rozwiązania technologiczne pozwalające obserwować, co się dzieje wokół naszych granic. Na długo przed inwazją na Ukrainę wiedzieliśmy, że Kreml ściąga nad jej granicę ciężki sprzęt i żołnierzy. Można było różnie interpretować te działania, jednak wiedzieliśmy o tym, że Rosja prowadzi takie przygotowania. Nie jest więc tak, że Kreml i Mińsk mogą nas zaskoczyć, znienacka atakując.

W czerwcu Litwa ogłosiła częściową blokadę tranzytu do obwodu kaliningradzkiego. Ale KE, przy dużym wsparciu Niemiec, wymusiła wycofanie się z tej decyzji. Jednak Litwa postawiła na swoim. Jedyny bank obsługujący płatności za tranzyt kolejowy wstrzymał wszystkie operacje finansowe z Rosją. Jak sytuacja wygląda teraz? Czy Rosjanie mogą przewozić towary przez terytorium Litwy?

Czym jest blokada? Blokadę miast Rosja robiła w Ukrainie. Widzieliśmy jej skutki w Mariupolu. W Kaliningradzie żadnej blokady nigdy nie było. Wymyśliła to rosyjska propaganda. Nie można zrobić blokady, zakazując wjazdu jednego procenta wszystkich towarów. To głupie.

W naszej umowie akcesyjnej do Unii Europejskiej jest zapis, obligujący nas do zapewnienia tranzytu pociągów pasażerskich z Rosji do obwodu kaliningradzkiego. Dodatkowo reguluje to specjalna umowa między Rosją a UE. Więc nie jest to kwestia dwustronna między Wilnem a Moskwą. Nigdy nie było żadnej debaty na ten temat. Transport pasażerski funkcjonował bez żadnych zakłóceń.

Kiedy w czerwcu weszły sankcje zakazujące eksportu rosyjskiego węgla, drewna, stali i innych towarów, uznaliśmy, że te transporty nie mogą przejeżdżać przez terytorium Litwy. Dotyczyło to raptem jednego procenta całego frachtu do Kaliningradu. Reszta towarów, jak żywność, ubrania czy meble, nadal mogła być przewożona. Wtedy jednak w UE powstała debata, czy słusznie odczytujemy unijne regulacje. Niektórzy mówili, że nie ma różnicy, czy transport jedzie z Moskwy do Samary, czy do Kaliningradu. My odpieraliśmy, że różnica jest, bo taki transport przechodzi przez nasze terytorium, a skoro zawartość transportu objęta jest sankcjami, nie możemy go przepuścić. Nie chcieliśmy łagodzić stanowiska, bo Rosja uznałaby to za przejaw słabości.

W końcu uzgodniliśmy, że przez nasze terytorium Rosja może przewozić tylko towary do wewnętrznego użytku i nałożyliśmy limit. Wielkość ładunków nie może przekroczyć średniej z trzech lat. Jeśli tak się dzieje, transport jest zawracany, a Rosja musi poszukać innych sposobów na jego dostarczenie.

- Zrobimy wszystko, aby Ukraina stała członkinią Unii Europejskiej i NATO - Ingrida Šimonytė
- Zrobimy wszystko, aby Ukraina stała członkinią Unii Europejskiej i NATO - Ingrida Šimonytė© Kancelaria Premiera Litwy

Miesiąc temu na przygranicznej stacji Kiena zainstalowano system kontroli rentgenowskiej pociągów. Czy zdarzały się próby przemytu towarów objęte sankcjami?

Takie przypadki zdarzały się wielokrotnie. Jednak nie zawsze wykrywał je system rentgenowski. Czasem wystarczy czujna para oczu naszych celników, by zauważyć, że dokumenty przewożonego ładunku są sfałszowane. Na przykład był transport nawozów z pewnego środkowoazjatyckiego kraju. Celnikom wydało się to dziwne, bo nic nie wiadomo o tym, aby kraj ten produkował nawozy. Prawdopodobnie ładunek pochodził z Rosji lub Białorusi, a dokumenty sfałszowano. Próby manipulacji i zmiany "pochodzenia" towarów są na porządku dziennym.

Rentgen jest użyteczny w wykrywaniu kontrabandy. Zdarza się, że ładunek jest legalny, ale gdzieś w środku są ukryte papierosy albo alkohol.

Wcześniej mówiła pani, że Rosja prowadzi wojnę hybrydową przeciwko UE, stosuje szantaż nuklearny, atakuje cywilów w Ukrainie. Tymczasem obwód kaliningradzki jest zaopatrywany w żywność przez unijne kraje. Czy nie uważa pani, że zerwanie kontaktów handlowych lub pełna blokada transportu lądowego do Kaliningradu byłyby adekwatną odpowiedzią?

Nie widzę w tym sensu, bo Kaliningrad jest tylko małą częścią większego obrazu. Ważne jest, aby więzy handlowe były zrywane z Rosją jako państwem. Aby firmy wycofywały się z tamtejszego rynku. Byłby to naturalny sposób ukarania Rosji za zbrodniczą inwazję.

Ograniczenie eksportu tylko do obwodu kaliningradzkiego nie przyniosłoby dużych efektów, ale dałoby Rosji pretekst, by jeszcze głośniej krzyczeć o tym, jak Zachód jej nienawidzi i jak ją atakuje. Nawet ograniczenie dotyczące jednego procenta tranzytu towarów Kreml zdołał rozegrać mocną kartą. Sprzedał na wewnętrzny rynek, ale i niestety też niektórym krajom na Zachodzie wizję, że kraje bałtyckie tylko czekają, aby zrobić coś na złość Rosji.

Mówiąc o "niektórych krajach" zapewne ma pani na myśli Niemcy, bo to one najbardziej naciskały na zniesienie ograniczenia tranzytu? To niejedyny przypadek, kiedy między Berlinem a Wilnem zaiskrzyło w kwestiach dotyczących Rosji.

W ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy w Niemczech nastąpiła bezprecedensowa zmiana nastrojów i podejścia do Rosji. Już kilka dni po inwazji Berlin stał się jednym z najsilniejszych sojuszników Ukrainy. Nawet prezydent Frank-Walter Steinmeier, znany ze swoich mylnych osądów w przeszłości, zmienił nastawienie do Rosji. Bez tych radykalnych zmian nie byłoby możliwe zwiększenie obronnych możliwości Europy.

Ostatnie badania wykazały, że 44 proc. Niemców jest przekonanych, że Rosja walczy przeciwko "globalnej elicie, która za kulisami pociąga za sznurki". Co trzeci Niemiec sądzi, że Ukraina "w zasadzie jest częścią Rosji". Nie dostrzega pani w tym nic niepokojącego?

Nie brałabym wyników takich badań za pewnik. Czasem źle sformułowane pytanie powoduje, że otrzymujemy z góry złą odpowiedź. Wiem, że była ankieta, w której pytano: "Czy zgadzasz się z tym, że jeśli Ukraina odda część terytorium, to zatrzyma to wojnę?". Ludzie bardzo chcą, żeby tak się stało, żeby wojna się skończyła, więc mówili: tak.

Problem w tym, że to nie zakończy wojny, tylko zadziała jako zachęta do dalszej agresji. Dlaczego nie wszyscy to rozumieją? To jest wina złej edukacji społeczeństwa. Ludzie zdobywają w szkołach podstawową wiedzę, która nie odzwierciedla rzeczywistości XXI wieku. Komuś z Zachodu Europy może się wydawać, że w Ukrainie walczą dwie grupy Rosjan, bo przecież mówią w tym samym języku. Choć nadal nie jest to uzasadnieniem do ataku na niepodległy kraj.

Ale dotyczy to nie tylko Ukrainy. Często ludzie nie mają pojęcia, co się dzieje po drugiej stronie kontynentu. Jestem pewna, że w każdym kraju UE spotkasz kogoś, kto powie: Litwa? Czy to gdzieś w Afryce? A może w Rosji? Niestety szczególnie dotyczy to krajów Europy, które po drugiej wojnie światowej żyły w dobrobycie. Są pochłonięte kulturą konsumpcji, budowaniem gospodarki, więzi i instytucji społecznych. Wschód jako całość kojarzy im się z imperium zła. Im wyższy mur, tym lepiej.

Z kolei dla nas na Wschodzie Europy historia jest wciąż żywa. Dopiero pozbyliśmy się Sowietów. Minęło ledwie 30 lat. Tak wielu z nas pamięta, jak czekaliśmy, aż zachodni świat nas uzna za niepodległe państwa.

Jest to problem, ale nie zagrożenie. Na szczęście świat się zmienia. Ludzie coraz więcej podróżują, poznają inne kultury, otwierają się na świat.

Niemieckie media określają politykę zagraniczną pod przewodnictwem kanclerza Olafa Scholza jako "rozczarowanie". Po jego wizycie w Chinach padły słowa, że miał być "koniec zależności od autokratów", a jest "business as usual". Widzi pani zagrożenie w polityce Berlina?

Istnieje ryzyko, że Niemcy popełniają ten sam błąd z Chinami, co kiedyś z Rosją. Jest to wiara, że autokratyczne państwo można kontrolować, jeśli dopuści się je do wspólnych interesów. Jednak między Chinami a Rosją jest duża różnica. Pekin ma zdecydowanie większy interes w utrzymaniu dobrych stosunków z UE, bo Chiny są silnie związane z europejską gospodarką. Zależy im na obecności na europejskim rynku. Tymczasem Moskwa jest gotowa poświęcić wszystko dla realizacji swojej wizji. Nie obchodzą jej skutki własnych działań. Dobrze to zachowanie opisuje rosyjskie powiedzenie: "Spłonęła chata, niech spłonie i stodoła".

Chciałabym tylko, aby Niemcy nie prowadziły rozmów ze strategicznymi partnerami UE jako osobny kraj. Doświadczenie udowodniło, że - zwłaszcza teraz - największą siłą w Europie nie są ani Niemcy, ani Francja, ani jakikolwiek inny kraj. Siłą jest Unia Europejska. Jako wspólnota jesteśmy poważnym partnerem w negocjacjach i możemy uzyskać więcej. Natomiast jeśli poszczególne państwa będą działać w pojedynkę, jak zrobiły to Niemcy w przypadku rosyjskiego gazu, skutki tego będzie odczuwać cała Unia. Teraz Chiny lawirują, starają się wpływać na poszczególne państwa członkowskie, aby je zmusić do konkurencji między sobą i czerpać z niej korzyści. A tylko wspólnie możemy ograniczać wpływ Chin.

Premier Litwy Ingrida Šimonytė (po lewej) z premier Estonii Kają Kallas
Premier Litwy Ingrida Šimonytė (po lewej) z premier Estonii Kają Kallas© Kancelaria Premiera Litwy

Litwa jednak stawia na rozszerzenie współpracy z Tajwanem. Nawet pomimo konfliktu dyplomatycznego z Chinami.

Uczestniczyliśmy w "17+1", formacie współpracy między Chinami i poszczególnymi krajami Europy. To sprytnie wymyślony format, który służy interesom Pekinu. Z poszczególnymi krajami łatwiej przeforsować wygodne dla siebie umowy, zawrzeć jakiś "sweet deal". Z punktu widzenia Chin jest to mądre, ale na pewno nie jest to mądre ze strony Unii Europejskiej. Dlatego w 2021 roku Litwa wycofała się z tego formatu, a w tym roku opuściły go również Łotwa i Estonia.

Jednocześnie nasz rząd podjął decyzję o wzmocnieniu więzi z Tajwanem. Byliśmy jednymi z nielicznych państw UE, które nie miały przedstawicielstwa tego kraju. Mieliśmy też świadomość, że w ciągu ostatnich 20 lat w Unii nie otworzono żadnego takiego biura. Najprawdopodobniej z powodu silnego sprzeciwu ze strony Chin. Uznaliśmy jednak, że między Litwą a Tajwanem już istnieją więzi gospodarcze, czemu więc nie wykorzystać tego potencjału?

Reakcja Chin była przesadzona. Ale tak długo, jak była kierowana bezpośrednio do Litwy, mogliśmy prowadzić tę debatę. Jednak Pekin zaczął wywierać nacisk na rynek UE, próbował ingerować w decyzje niektórych europejskich firm inwestycyjnych. Nie było to zachowanie zgodnie z zasadami WTO, którego członkiem są Chiny. To właśnie pokazuje, że rozbijając Unię na poszczególne państwa, Pekin czy Moskwa mogą manipulować, karać, wzmacniać swoje wpływy.

Europa stoi w obliczu potężnego kryzysu gospodarczego. W wielu krajach, również na Litwie, galopuje inflacja. Czy trudna sytuacja ekonomiczna może wpłynąć na ograniczenie pomocy finansowej i militarnej dla Ukrainy?

Mamy na Litwie jeden z najwyższych wskaźników inflacji w UE (w październiku sięgnęła 23,6 proc. – red.). Jednak ludzie rozumieją, dlaczego tak się dzieje. Za każdym razem staram się tłumaczyć, że szok na rynku energetycznym, który spowodował gwałtowny wzrost cen na wszystko, jest bezpośrednią konsekwencją działań Putina. I nie jest to związane bezpośrednio z wojną. Jeszcze w 2021 roku Kreml postanowił zrujnować rynek gazu w Europie.

Podobne podejście możemy zobaczyć w większości krajów wschodniej Europy. Bardziej skomplikowana sytuacja jest na zachodzie UE. Tam politycy nie zawsze zachowują się odpowiedzialnie, unikają podkreślania roli Rosji w obecnym kryzysie. Tworzy to miejsce dla rosyjskiej propagandy. Mówi ona: "Cały ten kryzys jest z powodu waszych głupich sankcji. Właściwie to one nie działają, bo my wciąż żyjemy, a wy cierpicie. Dlaczego więc nie zniesiecie ich?".

Dla mnie jest to najlepszy sygnał, że sankcje działają i bardzo bolą Kreml. Więc teraz obowiązkiem polityków jest wyjaśnić społeczeństwu, jaki jest rzeczywisty powód kryzysu ekonomicznego i dlaczego mamy obowiązek nadal wspierać Ukrainę. Tak, płacimy wyższe rachunki, ale nie płacimy ludzkim życiem. Zawsze, gdy ludzie zaczynają narzekać, że wszystko jest drogie, odpowiadam: masz dach nad głową, prąd i wodę. Ludzie w Chersoniu czy Mariupolu nie mają nic.

Czy Litwa byłaby gotowa po zakończeniu wojny dołączyć do grona państw gwarantujących Ukrainie bezpieczeństwo?

Zrobimy wszystko, aby Ukraina stała członkinią Unii Europejskiej i NATO. Oczywiście jest to proces, ale jesteśmy zdania, że dołączenie Kijowa do strategicznych sojuszy jest nieuniknione.

Jeśli chodzi o gwarancje bezpieczeństwa, będzie to zależało, czym po wojnie będzie Rosja. Jest wiele możliwych scenariuszy. Na przykład do władzy może dojść jeszcze bardziej krwawy dyktator. Albo odwrotnie - Rosja zacznie transformację i będzie potrzebowała jakiegoś planu Marshalla, aby wrócić do normalności, na ścieżkę cywilizowanej demokracji.

Nie będę spekulować, który ze scenariuszy jest bardziej realny. Jasne jest to, że tylko Ukraina może zadecydować, kiedy nastąpi koniec wojny. Wtedy powinno powstać jakieś porozumienie między Ukrainą a Rosją. Ale kto je będzie podpisywać i na jakich warunkach? Tego nie wiemy.

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że mężczyźnie na stanowisku premiera jest łatwiej niż kobiecie. Pójdę o krok dalej i zapytam, jak to jest być kobietą na czele państwa w czasach wojny? Czy widzi pani różnicę w przywództwie męskim i żeńskim?

Zasadniczej różnicy nie ma. Ale jest problem z osądem, któremu są poddawane kobiety zajmujące wysokie stanowiska. Dla mnie jednym z największych rozczarowań był fakt, że w prasie litewskiej więcej czasu poświęcano dyskusji o rzeczach dla mnie osobiście niezbyt istotnych, niż merytorycznej ocenie moich rządów.

Okazuje się, że bardzo ważne jest, w jakim kolorze masz sukienkę czy jak ułożone włosy. W przypadku mężczyzn jedynym wymogiem jest w ogóle bycie ubranym. Nikt nie pyta mężczyzny, jak udaje się mu pogodzić opiekę nad dwójką dzieci z wyczerpującą pracą na stanowisku premiera.

Niektóre oczekiwania powinny być uniwersalne, bo problemy, z którymi się mierzymy w prywatnym życiu, dotyczą tak samo kobiet jak i mężczyzn. Potrzebujemy w Europie więcej kobiet-przywódczyń. Kiedy stanie się to normalnością, zamiast dyskutowania o włosach czy butach premierki będziemy skupiać się na realnych problemach.

Ingrida Šimonytė - z wykształcenia ekonomistka. W 2009 roku minister finansów. Miała za zadanie wyprowadzić litewską gospodarkę z głębokiej recesji (PKB Litwy spadł aż o 14,7 proc.). Za rządów Šimonytė dokonano bolesnych cięć emerytur, zasiłków macierzyńskich i dla bezrobotnych oraz wynagrodzeń pracowników budżetówki. Po zmianie rządu odeszła z polityki. W latach 2013-2016 była pierwszą zastępczynią przewodniczącego Rady Dyrektorów Banku Litwy. Równolegle wykładała na Wydziale Matematyki i Informatyki oraz Stosunków Międzynarodowych i Nauk Politycznych Uniwersytetu Wileńskiego. W 2015 roku zdecydowała się jednak na rozpoczęcie współpracy z konserwatywną partią Związek Ojczyźniano-Litewski Chrześcijańskich Demokratów. Z jej ramienia została posłanką do Sejmu w 2016 roku. W tym samym roku wygrała wybory wewnętrzne i stanęła na czele partii. W 2019 roku wystartowała w wyborach prezydenckich. W pierwszej turze uzyskała najlepszy wynik - 31,3 proc. głosów. W drugiej przegrała jednak z urzędującym prezydentem Gitanasem Nausėdą. Rok później Związek Ojczyzny wygrał wybory parlamentarne, a Ingrida Šimonytė została premierem. Opowiada się za stałym zwiększaniem wydatków na obronę oraz deklaruje, że nie jest przeciwna legalizacji związków partnerskich tej samej płci. Prywatnie jest niezamężna i nie ma dzieci.

Źródło artykułu:WP magazyn
wojna na ukrainierosjalitwa
Wybrane dla Ciebie