POPiSowa partia... szachów
Powrót Aleksandra Kwaśniewskiego do bieżącej polityki oznacza między innymi jeszcze silniejszy zwrot lewicy w stronę centrum (co wciąż napotyka w samym SLD dość silny opór) oraz podjęcie przez LiD walki o miejsce pierwszej partii opozycyjnej, szeroko otwartej dla wszystkich kontestujących rządy braci Kaczyńskich. Dla PiS to oczywiście bardzo wygodna sytuacja do budowania wyraźnego podziału sceny politycznej. Natomiast dla Platformy Obywatelskiej były prezydent stanowi wręcz strategiczne zagrożenie.
23.05.2007 | aktual.: 23.05.2007 13:29
Przez ostatnie dwa lata walka o głosy wyborców toczyła się niemal wyłącznie po prawej stronie, umiejętnie podsycana nieustającym widmem przyspieszonych wyborów. Dziś PO musi podjąć wyzwanie jednoczesnej walki na dwóch trudnych frontach – z jednej strony o swoją konserwatywną tożsamość, z drugiej o miano jedynej politycznej alternatywy dla IV RP. Czemu służyć ma więc niedawna (przy tym prawie niezauważona przez media) deklaracja premiera o gotowości utworzenia koalicji PO-PiS po najbliższych wyborach? Co się takiego stało, że rządzącym opłaca się dziś przywoływać pamięć o tej niedoszłej politycznej figurze?
Dzieci POPiSu
Przede wszystkim wydaje się, że adresatem tych słów nie jest elektorat Platformy, nawet ten z niepokojem patrzący na lewicowe ciągoty partii, reprezentowane – mówiąc obrazowo – przez działalność Andrzeja Olechowskiego czy Janusza Palikota. Jarosław Kaczyński nie próbuje także oddziaływać na swoich wyborców, których liczba jest mimo wszystko zadziwiająco stała. Ci bardziej centrowi spośród nich dostali właśnie w prezencie wymowny awans Pawła Zalewskiego czy odejście radykałów skupionych wokół Marka Jurka. Oświadczenie premiera skierowane jest do bardzo specyficznego typu wyborców, który wymyka się tradycyjnym partyjnym podziałom – umownie nazwać można ich „wyborcami popisowymi”. Jest to kategoria, co prawda oderwana od politycznej rzeczywistości ostatnich lat, ale jednocześnie bardzo konkretna i dająca się scharakteryzować pakietem określonych celów programowych.
„Popisowcy”, ukształtowani nadzieją wspólnych rządów PiS-u i Platformy, dziś zawieszeni są w swoich politycznych wyborach. Są partyjnie osieroceni. To oni jednak najpełniej utożsamiają całą, niemal rewolucyjną energię, jaka towarzyszyła wyborom 2005 roku, ten zapał do budowania nowej jakości w polskim życiu publicznym. Przed paru laty mogli identyfikować się z symbolicznym projektem IV RP, który przecież intelektualnie współtworzyli także ludzie dzisiejszej opozycji, jak Paweł Śpiewak czy Jarosław Gowin. Obecnie „popisowcom” brakuje jasnego punktu odniesienia, a wizja wielkich zmian siłą rzeczy ograniczona została do jedynie paru haseł, wspólnych dla obu tych partii, takich jak lustracja, rozwiązanie WSI, czy bardziej mglistych, typu: tanie, sprawne, profesjonalne państwo. Wciąż pod sztandarem rozliczenia z patologiami postkomunizmu, bez religijno-narodowego zacietrzewienia, czy zbyt liberalnej wizji świata, „popisowcy” oczekują choćby takiej namiastki swoich dawnych planów. I tu rodzi się pytanie, co może
im w maju 2007 roku powiedzieć premier Kaczyński, na którego barkach spoczywa polityczna odpowiedzialność za realizację tych ponadpartyjnych inicjatyw. Okazuje się, że niestety niewiele.
Za, a nawet przeciw...
Kwestia lustracji to dla PiS wielka przegrana. Ustawa lustracyjna, naszpikowana błędami prawnymi, została niemal wyśmiana przed Trybunałem Konstytucyjnym. Ten z kolei, na skutek okołolustracyjnej burzy, sprowadzony został do roli strony w sporze, czy może raczej – pyskówce. Paradoksalnie polityczne punkty zbiera PO, która choć poparła swoimi głosami (a w początkowej fazie nawet współtworzyła) ten kształt lustracji, ostatecznie triumfuje swoim dawnym pomysłem zupełnego otwarcia archiwów. Pod wizją Jana Rokity podpisują się bracia Kaczyńscy, Lech Wałęsa, Andrzej Lepper, Wojciech Olejniczak, a nawet Adam Michnik. Można powiedzieć żartobliwie, że tak szerokiej zgody jeszcze się Polakom w historii nie udało osiągnąć.
Podobna sytuacja rozegrała się przy rozwiązywaniu Wojskowych Służb Informacyjnych. PiS, który uczynił z tej sprawy główny punkt swojego programu, po objęciu władzy potrzebował szybkich i możliwie mocnych dowodów dla poparcia głoszonych przez siebie od kilku lat tez. Wśród nich zwłaszcza istotne wydawało się udowodnienie i ewentualne osądzenie inwigilacji prawicy, ale także takich spraw, jak np. podnoszone przez polityków PiS nielegalne finansowanie handlu bronią. Dla gwarancji odpowiedniej oprawy zaangażowano więc Antoniego Macierewicza, co finalnie sprawiło, że rzeczywiście emocji nam nie brakowało. Sam raport końcowy, choć wyliczał szereg nieprawidłowości czy niebezpiecznych sfer w działalności służb, ogólnie raził niekompetencją, ciągłym trybem przypuszczającym, brakiem materiału dowodowego. Ceną natomiast okazał się prestiż Polski oraz zwiększone zagrożenie wywiadowcze, nie wymieniając takich pomniejszych kosztów, jak pozwy poszkodowanych, dymisja ministra Radosława Sikorskiego czy rezygnacja prof.
Władysława Bartoszewskiego z przewodzenia radzie PISM. Doprawdy ciężko powiedzieć, czy nam się to ostatecznie opłacało. Zdecydowanie jednak znów sprawniej tę kwestię rozegrała PO, która ochoczo poparła ustawę likwidacyjną WSI, by następnie zaprezentować tzw. „anty-raport”, autorstwa Marka Biernackiego. 46 stron skrupulatnie wypunktowanych nieprawidłowości i niebezpieczeństw w pracy ministra-likwidatora. Odpowiedzią PiS-u były tylko oskarżenia, że w pisaniu pomagali Biernackiemu dawni agenci.
Radykalna ugodowość
Co wynika z tych dwóch przypadków? Przede wszystkim do „popisowców” wysłano jasny komunikat – różnie można oceniać działania koalicji czy opozycji, ale jeśli chodzi o inicjatywy ponadpartyjne, to Platforma jest siłą wiarygodniejszą i kompetentniejszą. To ona byłaby w stanie uratować choć część z tych dawnych wizji wspólnego rządzenia. Takie potrafi przynajmniej sprawić wrażenie, w przeciwieństwie do PiS-u. To są zaledwie dwa przykłady, ale silnie oddziałujące na wyobraźnię wyborców, zwłaszcza w kontraście do dotychczasowej nijakości PO. Dziś Jarosław Kaczyński, chcąc pozyskać wciąż nie przekonanych „popisowców”, musi liczyć się z obciążeniem, jakim są opisane niepowodzenia. Znając ciężką sytuację Platformy po lewej stronie, nie powinien ścigać się z nią na radykalizm czy konserwatyzm, ale akcentować właśnie inicjatywy ponad podziałami. W odróżnieniu od Donalda Tuska, który był inicjatorem choćby ostatniego politycznego spotkania u prezydenta, na razie sam nie ma się czym pochwalić.
Karol Kopacki