Ponad 80 zwierząt może stracić swój dom. Dramatyczny apel o pomoc
Miała robić karierę w branży informatycznej, przez chorobę straciła pracę. Zamiast załamywać ręce, poświęciła życie zwierzętom w potrzebie. Dziś Sylwii i jej podopiecznym grozi utrata domu.
"Z wykształcenia jest informatykiem, do pracy dojeżdżała 60 km. Jej choroba podlega operacji, nie ma jednak gwarancji, że poprawi ona stan zdrowia. Chirurg nie dodaje otuchy: 'operacja może znacznie pogorszyć stan zdrowia'. Obie ręce są jak zwichnięte. Jak ze zwichniętymi rękoma swobodnie pracować?" - pytają retorycznie organizatorzy zbiórki na rzecz fundacji RUNA w Magnuszewie (woj. mazowieckie).
W tej małej miejscowości, bezpieczną przystań dla ponad 80 zwierząt stworzyła Sylwia. W domu mieszka w tej chwili: 60 kotów, 17 kóz i 8 psów. W domu, który Sylwia może za chwilę stracić.
- Mnie pewnie tylko pęknie serce, ale dla zwierząt to koniec szczęśliwego życia, koniec szczęścia, które dopiero co poznały, koniec życia w domu - przyznaje twórczyni RUNY.
Wszystko zaczęło się od kotów
Pomagała, od kiedy pamięta. Zaczęło się od kotów, stworzyła im dom. Sprawa skomplikowała się, gdy znalazła kota z FIV (wirus nabytego niedoboru immunologicznego, odpowiednik ludzkiego HIV).
- To było starsze, wolnożyjące zwierzę. Było chude, odwodnione, słabe, miało bardzo zaawansowany koci katar. Wyglądało strasznie. Zabrałam je do lekarza, ale nie mogłam przynieść go do domu. FIV jest zaraźliwy - opowiada Wirtualnej Polsce Sylwia.
Wtedy usłyszała o kocim hospicjum w Toruniu i poznała jego założycielkę.
- Zachwyciłam się jej działalnością i tym, jak funkcjonują w tym miejscu koty. To były same ciężkie przypadki, a mimo to, czuły się tam dobrze, miały zapewnioną fantastyczną opiekę - przyznaje nasza rozmówczyni.
Sylwia zaczęła działać jako wolontariuszka hospicjum, a niedługo później zdecydowała się założyć swoją organizację.
- Chciałam, żeby wszystko było przejrzyste, żeby każdy mógł przyjechać i zobaczyć, jak wygląda moja działalność - mówi.
"Zwierzęta same mówią pomocy"
- Pracowałam jako informatyk w banku w Warszawie. Zarabiałam bardzo dobrze, sytuacja wydawała się stabilna. Postanowiłam wziąć kredyt i kupić dom na uboczu. Wybierałam go pod kątem zwierząt, musiał być z dala od drogi, ogrodzony, bez bezpośrednich sąsiadów, żeby nie stanowić dla nich niedogodności - opowiada Sylwia.
Do pracy dojeżdżała 60 km, a na swojej drodze często spotykała potrzebujące zwierzęta.
- Kiedyś w drodze do Warszawy na drogę wyszły mi cztery kociaki mówiące "pomocy". Od razu powiedziałam, że nie mogę pojawić się w pracy, zawiozłam je do lekarza, a później zabrałam do domu. (...) Podczas takiej drogi łatwo zobaczyć jakieś zwierzę, psa w rowie, kota. Ludzie jadą przed siebie i ich nie widzą. Ja z dziwnego powodu zawsze je dostrzegałam - dodaje.
Koza Adela
Sylwia zaczyna mieć problemy z rękoma. Koszenie trawy przed domem staje się problemem.
- Pomyślałam, że pomocna może być w tej sytuacji koza. Przywiozłam do domu Adelę. To było niesamowite zwierzę. Wszędzie za mną chodziła, przytulała, reagowała na imię. Zachowywała się jak pies czy kot - przyznaje.
Niedługo później właścicielka RUNY uświadomiła sobie, że Adela nie może być sama.
- Okazało się, że jest bardzo stadnym stworzeniem. Kiedy pojechałam do pracy bardzo tęskniła, krzyczała. Sąsiad myślał, że coś złego się u mnie dzieje, że zasłabł starszy człowiek, a to były tylko krzyki Adeli - opowiada Sylwia.
W jej domu pojawiły się niedługo później kolejne kozy. Jedna z nich była "zabawnym" prezentem ślubnym.
- Pewna para młoda dostała na weselu parę koziołków. Po imprezie nie wiedzieli co z nimi zrobić. Postanowiłam je zabrać. Zanim dotarłam na miejsce, koziołek był już zjedzony - opowiada.
Innym razem pewien właściciel kozy chciał zapakować ją na drogę w worek. Mimo że Sylwia wyłożyła jej miękką kołdrę na tylnym siedzeniu samochodu.
Syndyk przejmuje dom
Niedługo później problemy ze zdrowiem zaczęły się nasilać.
- To zmiany zwyrodnieniowo-przeciążeniowe, czyli jedno to uwarunkowanie genetyczne, a drugie to przeciążenie, czyli nadmierny wysiłek. Wszystko wskazuje na to, że pracowałam po prostu za dużo. Nadgodziny, praca w święta. To było zdecydowanie więcej niż 10 czy 11 godzin dziennie - mówi właścicielka RUNY.
Chwilę później Sylwia traci pracę, a tym samym źródło dochodu. Jej dom przejmuje syndyk.
- Na razie mogę tu mieszkać jako najemca, ale w maju odbędzie się licytacja domu - przyznaje.
Wszyscy, którzy chcą pomóc Sylwii i zwierzętom odzyskać dom, mogą to zrobić za pośrednictwem zbiórki: TUTAJ.
Zobacz też: Hartwich tłumaczy pogoń za Morawieckim. "Dworczyk mnie popychał"