Polska na żółto i czerwono podzielona. Regionalizacja obostrzeń coraz bliżej
20 powiatów w strefie czerwonej i kolejne 11 w strefie żółtej - tak wyglądałaby Polska, gdyby premier Mateusz Morawiecki i minister zdrowia Adam Niedzielski zdecydowali się na wprowadzenie regionalnych obostrzeń. Zdecydowana większość dotknęłaby powiaty z województwa lubelskiego i podlaskiego. Reszta Polski mogłaby funkcjonować bez ograniczeń.
W środę 5,5 tys. zakażeń, w czwartek znów ponad 5,5 tys., a w piątek 5,7 tys. nowych infekcji - tak wyglądały ostatnie trzy dni pod względem nowych i potwierdzonych zakażeń koronawirusem.
Ostatnia taka seria miała miejsce na początku maja. Wtedy jednak liczby z dnia na dzień spadały. Gdy z kolei epidemia przybierała na sile, to po 5 tys. infekcji służby sanitarne wykrywały na przełomie stycznia i lutego. Skończyło się to marcową falą z wynikami niemal 7-krotnie wyższymi (po 35 tys. zakażeń każdego dnia). I stąd przedstawiciele rządu coraz głośniej mówią o powrocie do obostrzeń - w formie stref żółtych i czerwonych.
Zakomunikował to niemal wprost minister zdrowia Adam Niedzielski podczas ostatniej konferencji prasowej. - Jeśli te trendy się utrzymają, będziemy podejmować drastyczne kroki - zapowiedział. A obecne liczby nazwał "eksplozją epidemii". I nie jest to jedyny głos z rządu, który wskazuje na ewentualne obostrzenia.
W rozmowie z money.pl wiceminister rozwoju i technologii Olga Semeniuk przyznała, że nie może zagwarantować, że podczas tej fali epidemii biznesy nie będą znacznie ograniczane lub nawet zamykane. Jak zaznaczała, decyzja nie została podjęta, choć krytyczne tygodnie zbliżają się. W programie "Money. To się liczy" podnosiła, że gwarancji braku obostrzeń nie dostanie nikt. Największą szansę na niewielką dotkliwość mają jednak ci Polacy, którzy są zaszczepieni. Oni nie wliczają się już dziś do żadnych limitów. I tak najpewniej pozostanie.
W piątek zbierał się Rządowy Zespół Zarządzania Kryzysowego, lecz żadne twarde decyzje dotyczące kolejnych kroków nie zapadły.
Pewne jest, że rząd właśnie aktualizuje kryteria, którymi będzie się posługiwał podczas podziału Polski na strefy zielone, żółte i czerwone. Do tej pory do stref wpadały powiaty, w których suma zakażeń z ostatnich 14 dni przekraczała 12 i 24 na 10 tys. mieszkańców. Wiceminister zdrowia Waldemar Kraska w jednej z wypowiedzi medialnych wskazał, że kryteria te najpewniej będą zmienione - i będzie to odpowiednio 24 i 36 zakażeń na 10 tys. mieszkańców w danym powiecie.
I tak dla przykładu Warszawa (część miasta na prawach powiatu) w ciągu 14 dni musiałaby mieć około 6,5 tys. zakażeń, by wpaść do strefy czerwonej. W przypadku powiatu hajnowskiego wynik ten zostanie osiągnięty, gdy będzie to 157 infekcji, czyli ponad 10 każdego dnia przez dwa tygodnie.
I jak wynika z ostatnich danych Ministerstwa Zdrowia, w tej chwili na strefy żółte i czerwone według tych kryteriów łapie się 31 powiatów z całej Polski. 11 z nich trafiłoby do strefy żółtej, 20 do strefy czerwonej. I zdecydowaną większość z nich stanowią miejscowości znajdujące się w dwóch województwach: lubelskim i podlaskim. To właśnie te dwa regiony mają w tej chwili najgorsze - czyli najwyższe - wskaźniki zakażeń.
I warto dodać, że wszystkie powiaty, które znalazłyby się w strefie ograniczeń, mają mały wskaźnik zaszczepieni. Tylko 1 z 31 może pochwalić się wynikiem powyżej 51 proc. zaszczepionych mieszkańców - a to średnia krajowa na ten moment.
Mapy powstały na bazie danych niezależnego analityka - Piotra Tarnowskiego.
I żadne kroki nie powinny dziwić. Gdyby średnie tempo wzrostu zakażeń z ostatnich 21 dni utrzymało się w kolejnych tygodniach, to wystarczy zaledwie 9 dni, by epidemia znów przynosiła po 20 tys. zakażeń co dobę. Próg 30 tys. zakażeń w takim tempie przekroczylibyśmy mniej więcej 2 listopada.
A to oznacza, że rząd ma coraz mniej czasu na zmniejszenie i spowolnienie rozprzestrzeniania się wirusa. Oczywiście to skrajnie pesymistyczny scenariusz, który zakłada codzienne pogarszanie się sytuacji. Nawiązując do słów ministra zdrowia, byłaby to niekontrolowana eksplozja.
Z kolei model epidemiologiczny, przygotowany przez naukowców z Uniwersytetu Warszawskiego, zakłada, że szczyt epidemii przypadnie na przełom roku. Wtedy to ma się pojawić po około 20 tys. przypadków. Jednocześnie trzeba zauważyć, że dane z ostatnich dni dość znacznie przewyższają prognozy. Naukowcy szacowali, że dzienna liczba zakażeń będzie wynosić po około 3 tys. Tymczasem jest wyższa - wynosi po ponad 5 tys. infekcji, czyli o 65 proc. więcej.
- Przez ostatnie dwa dni mamy do czynienia ze swoistą eksplozją pandemii. Wzrosty mamy z tygodnia na tydzień 85- i ponad 100- proc., czyli to podwojenie wyniku. Jeśli sytuacja się utrzyma, to zaburzy wszystkie prognozy, które przedstawialiśmy - powiedział minister zdrowia podczas ostatniej konferencji prasowej. I dlatego "polityka upomnień czy zwracania uwagi przez policję zmienia się w politykę wystawiania mandatów". A tych właśnie zaczyna przybywać.