Duda czy rząd: kto da 500 zł?
Obniżenie wieku emerytalnego oraz 500 zł wsparcia na każde dziecko to główne obietnice Andrzeja Dudy z kampanii wyborczej. Jednak kilka dni po zaprzysiężeniu prezydent nieco inaczej zaczął mówić o tych zapowiedziach. Ogłosił, że ustawa dotycząca zasiłku na dzieci powinna być dziełem rządu i wyznaczył Radzie Ministrów termin do końca roku. Premier Ewa Kopacz już zarzuca głowie państwa, że wycofuje się z obietnic.
Zdziwić się mogli także ci, którzy oczekiwali szybkiego obniżenia wieku emerytalnego dla kobiet do 60. roku życia a dla mężczyzn - do 65. Andrzej Duda tuż przed zaprzysiężeniem stwierdził, że wcześniej z pracy będzie można zrezygnować dopiero po zdobyciu 40 lat stażu pracy. - Chcę dać ludziom możliwość wyboru. Jeśli ktoś chce pracować dłużej, proszę bardzo - tłumaczy prezydent zmianę.
Cztery obietnice PO
PO szła do wyborów w 2005 r. pod hasłami likwidacji Senatu, ograniczenia liczby posłów, wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych oraz wprowadzenia podatku liniowego na poziomie 15 proc. Partia uzbierała nawet 750 tys. podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie tych postulatów.
Do tej pory ani rządy Donalda Tuska, ani Ewy Kopacz nie zrealizowały tych zapowiedzi. A podpisy, które zbierano wśród obywateli, zostały zniszczone. PO tłumaczy, że nie wprowadziła obiecywanych zmian, ponieważ nie ma w Sejmie większości wystarczającej do zmiany konstytucji, a PiS jest przeciwne m.in. likwidacji Senatu oraz ograniczeniu liczby posłów.
PiS poległo na mieszkaniach
Kampania wyborcza PiS w 2005 r. upłynęła m.in. pod hasłem budowy trzech milionów mieszkań w ciągu ośmiu lat. Gdy po zwycięstwie nad PO premierem został Kazimierz Marcinkiewicz, liczba mieszkań w jego zapowiedziach stopniała do mniej niż dwóch milionów.
Jednak minister transportu i budownictwa w rządzie PiS Jerzy Polaczek podawał jeszcze inne liczby. W Sejmie stwierdził, że jeśli po dwóch-trzech latach rządów rocznie będzie powstawało 170-180 tys. mieszkań, to będzie to sukces. Nie mogliśmy się o tym przekonać, ponieważ po dwóch latach partia Jarosława Kaczyńskiego straciła władzę i później przepraszała za niespełnioną obietnicę.
Emerytura Bronisława Komorowskiego
Wiek emerytalny często przewijał się w kampaniach wyborczych. Bronisław Komorowski w 2010 r., gdy walczył o prezydenturę z Jarosławem Kaczyńskim, zapowiedział, że jego partia chce dać ludziom wybór, czy chcą pracować dłużej, czy nie. - W Polsce nie ma potrzeby podnoszenia wieku emerytalnego - stwierdził w telewizyjnej debacie z kandydatem PiS na prezydenta.
W czasie sprawowania urzędu prezydenta Bronisław Komorowski zmienił jednak zdanie i gdy na jego biurko trafiła ustawa PO, która wydłużała wiek emerytalny kobiet i mężczyzn do 67. roku życia, przypieczętował ją swoim podpisem.
100 milionów dla każdego
100 milionów złotych dla każdego Polaka to chyba najsłynniejsza obietnica polityczna. Padła z ust Lecha Wałęsy w 1990 r. w czasie kampanii wyborczej. Wałęsa prezydentem został, ale Polacy swoich pieniędzy się nie doczekali, czego domagał się w swojej piosence Kazik Staszewski, śpiewając "Wałęsa, dawaj moje 100 milionów".
Po latach były prezydent próbował tłumaczyć swoją zapowiedź. - To był pomysł sprawiedliwego, równego uwłaszczenia obywateli, hasło startu do przejęcia majątku państwowego - nie posłuchaliście, nie było zgody i poszło inaczej - stwierdził Lech Wałęsa.
Mieszkania dla małżeństw od Kwaśniewskiego
Mieszkania dla wyborców są elementem chyba każdej kampanii wyborczej. Już w 1995 r. Aleksander Kwaśniewski, który walczył z Lechem Wałęsą, wielokrotnie powtarzał, że gwarantuje młodym małżeństwom mieszkania na dobry start.
Polityk SLD wygrał wybory prezydenckie, rządził dwie kadencje, ale Polacy w związkach pomocy lokalowej się nie doczekali. Opozycja wytykała za to Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, że w zamian za to zawetował ustawę o zwrocie osobom fizycznym podatku VAT na materiały budowlane, co miało wpłynąć na wzrost cen mieszkań.
Kaczyński jednak został premierem
Jarosław Kaczyński bardzo szybko zmienił zdanie w sprawie swojego premierostwa. W kampanii wyborczej w 2005 r. prezes PiS jasno stawiał sprawę: - W żadnym wypadku nie zostanę premierem, jeśli mój brat Lech wygra wybory prezydenckie. Byłaby to sytuacja nie do zaakceptowania przez polskie społeczeństwo - zapowiedział.
Po wygranej jego partii rzeczywiście na czele rządu stanął Kazimierz Marcinkiewicz, ale kilka miesięcy później zastąpił go... Jarosław Kaczyński. Na szefa rządu powołał go jego brat i ówczesny prezydent Lech Kaczyński.