SpołeczeństwoPlatformy jak czołgi

Platformy jak czołgi

Parady Równości suną jak triumfalne pochody zwycięzców. Tak nie wyglądają dyskryminowani ludzie. Homoseksualiści nie walczą o równe prawa, walczą o wszystko.

Platformy jak czołgi
Źródło zdjęć: © PAP

20.06.2011 | aktual.: 20.06.2011 10:54

Warszawska Parada Równości musi budzić poczucie jakiegoś skrajnego pomieszania pojęć. Głównymi hasłami były tzw. legalizacja związków partnerskich i neutralna światopoglądowo edukacja, ale jak zwykle zasadniczym postulatem jest walka z wykluczeniem. Ci prześladowani, wykluczeni, obsadzając się w roli ofiary, rzekomo dyskryminowani, suną jak triumfalny pochód zwycięzców. Władze miasta na wiele godzin wyłączyły z ruchu centrum stolicy, umożliwiając przemarsz kilkutysięcznej manifestacji. Oddelegowano do ochrony parady tysiące policjantów. Od uzbrojonych po zęby oddziałów szturmowych w kamizelkach kuloodpornych i ochraniaczach po tajniaków rozstawionych na chodnikach. Wśród nich jednostka, którą widziałem pierwszy raz – zamaskowani funkcjonariusze w hełmach z miotaczami gazu.

Inwazyjna transowa muzyka, na granicy wydolności dławiących się głośników, jakoś nie brzmiała radośnie. Szczególnie dla tej zgromadzonej pod biało-czerwonymi flagami grupy 150 osób, którą pod pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego zablokowały, otaczając szczelnym kordonem, oddziały prewencji. Uczestnicy manifestacji w obronie rodziny – zgromadzenia, na które uzyskano wszelkie potrzebne zezwolenia – zostali odcięci od świata. Także rodzice z małymi dziećmi i kobiety w ciąży. Blokada trwała około dwóch godzin. Pod żadnym pretekstem nie można było opuścić zamkniętej strefy. Nie pomagały prośby, apele, interwencje posłów. Ludzie z zewnątrz osaczonym na upale manifestantom podawali wodę do picia. Dopiero po dwóch godzinach legitymując, spisując i rejestrując kamerą twarze uczestników, zaczęto pojedynczo wypuszczać ich poza kordon.

W tym czasie tęczowa parada z hasłami walki o prawa człowieka defilowała przez miasto. Osiem tirów zamienionych w taneczne platformy przypominało raczej machiny oblężnicze niż wesołe dyskoteki. Przemieszczające się powoli jak monstra, dudniąc monotonnie, kojarzyły się bardziej z zagrożeniem, agresją i nadciągającą inwazją niż z troską o prawo do miłości.

Nie słyszałem, żeby ktoś z walczących o tolerancję, równe prawa czy poszanowanie dla różnorodności stanął w obronie np. tej ciężarnej kobiety za kordonem, której policja na dwie godziny ograniczyła wolność, nie pozwalając nawet wyjść do toalety?

Zabawy w prześladowanie

Chyba najbezpieczniej traktować nie tylko formę, ale i postulaty parady jako swoisty przejaw działalności happeningowej. Żeby powstrzymać śmiech i uczucie politowania, zakładając konwencję umowności, całą manifestację powinno się odbierać jako artystyczny wygłup. W przeciwnym razie dziś w Polsce A.D. 2011 obraz kilku tysięcy paradujących dziwnych ludzi, krzyczących o dyskryminacji i prześladowaniu, jest przyznaniem racji psychiatrom, którzy dowodzą, iż skłonności homoseksualne występują najczęściej wraz z nadwrażliwością i – będącymi następstwem zranień – psychicznymi zaburzeniami.

Tylko w ten sposób można tłumaczyć stałe i uporczywe występowanie homoseksualistów w roli prześladowanej mniejszości w kraju, w którym kilka miesięcy temu w pełni poczytalny zamachowiec zamordował jednego i usiłował zabić drugiego człowieka tylko dlatego, że należał do nielubianej przez niego partii. Ale zanim Ryszard C. – były członek PO – dopuścił się na Marku Rosiaku politycznego mordu, przez kilka lat byliśmy świadkami procesu, który najtrafniej opisują słowa: „przemysł pogardy”. Ten proces narastania nienawiści wobec osób o innych poglądach, np. podejrzanych o sympatyzowanie z PiS, znakomicie pokazuje film Ewy Stankiewicz „Krzyż”. Przywołanie konfliktu z Krakowskiego Przedmieścia jest tu zasadne, ponieważ w tegorocznej paradzie, obok Ryszarda Kalisza, defiluje Ruch Palikota, a przed pomarańczową platformą kroczy dumnie Dominik Taras.

Te postaci mają swoje zasługi w eskalacji nienawiści do ludzi o poglądach rozpoznanych jako PiS-isowskie i mogą służyć jako symbole wspomnianego przemysłu pogardy. Rola Janusza Palikota jest powszechnie znana, przypomnę więc tylko, jak właśnie Ryszard Kalisz na gigantycznych telebimach transmitujących na krakowskim rynku program ze studia TVN24, na kilka minut przed pogrzebem prezydenckiej pary, wobec kilkudziesięciu tysięcy rozmodlonych ludzi, rozmawiał z red. Miecugowem o demonach polskiego patriotyzmu.

Cztery miesiące później na „radosnym happeningu” (według „Gazety Wyborczej”) zorganizowanym przez Dominika Tarasa można było bezkarnie obnosić się z krzyżem z puszek po piwie Lech, można było bez żadnych konsekwencji, rozrywając żółtą pluszową kaczkę, życzyć śmierci Jarosławowi Kaczyńskiemu, wrzeszcząc „jeszcze jeden”, można było przyjść z ukrzyżowanym dziecięcym miśkiem lub z transparentem „MOHERY NA STOS”. Wielomiesięczne lżenie, szyderstwa, przejawy agresji werbalnej i fizycznej wobec grupy ludzi spod krzyża, mówiąc wprost – wielomiesięczne prześladowanie tych ludzi – odbywało się przy bierności władz, służb porządkowych i przy akceptującym akompaniamencie większości mediów. Było częścią owej (według Wajdy) wojny polsko-polskiej, w której nie ma symetrii za grosz. W tej wojnie z PiS i braćmi Kaczyńskimi mają swój udział bojownicy gejowskiej sprawy. Przypomnę tylko, jak Mike Urbaniak kilka tygodni po śmierci prezydenta pozwala sobie na stwierdzenie o „homofobicznym reżimie Lecha Kaczyńskiego, który łamiąc
z premedytacją prawo, zakazał – będąc prezydentem Warszawy – Parady Równości”. Urbaniak – gejowski działacz, nie tylko wprowadza czytelników w błąd, ale też (stosując jego narrację) posługuje się klasycznym przykładem mowy nienawiści.

Komu geje robią dobrze

W trakcie parady ponad połowa mówców to politycy: Katarzyna Piekarska, Ryszard Kalisz, Piotr Gadzinowski; radni Krystian Legierski, Sebastian Wierzbicki są działaczami lewicy. Część platform oznakowana była barwami partii i partyjnych młodzieżówek. Pokazuje to, na jaki elektorat stawia dziś potencjalny koalicjant PO. Czyżby sami politycy uwierzyli w statystyki, którymi się posługują środowiska homoseksualne, twierdząc raz, że 5 proc., a częściej, że 10 proc. ludzi jest orientacji homo? To nic, że tych statystyk nie potwierdza nauka.

Największe badania przeprowadzone ostatnio w Wielkiej Brytanii wskazują, że tylko 1,5 proc. respondentów zakwalifikowano jako osoby homoseksualne. Niemniej mit o liczebności tego środowiska stale funkcjonuje w mediach. Tygodnik „Przekrój” przywołuje badania człowieka uważanego za wybitny autorytet w dziedzinie seksuologii – prof. Zbigniewa Izdebskiego, któremu wyszło w tzw. badaniach internetowych, że w Polsce żyją 2 mln (czyli ponad 10 proc.) kobiet, które „kochają inaczej”. Metodologia tych tzw. badań budzi nawet wśród studentów I roku socjologii co najwyżej rozbawienie. Teza ta, powtarzana przez dziennikarzy i publicystów jako prawda objawiona, zabawna już nie jest, bo fałszuje obraz świata.

Homoseksualna ofensywa przed laty na Zachodzie obrała specjalną strategię, którą dziś w klinicznej formie posługują się środowiska w Polsce.

W „Zeszytach pełnomocnika rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn” tę strategię wyłożył kawa na ławę prawnik prof. Marian Filar. Doradza on osiąganie celów stopniowo. Najpierw najważniejsze są media i zaistnienie w nich. Wtedy, a było to za rządu Leszka Millera, mówił: „to macie już za sobą…”, potem aktywizację opinii publicznej na rzecz tzw. niedyskryminacji, dopiero później nacisk na zmiany prawa, jednak tak, by na razie nie wspominać o małżeństwach, a tym bardziej o adopcji dzieci. Dziś z perspektywy kilku lat widać, jak skuteczna okazała się ta strategia, ale też jak postępuje zuchwałość środowisk homoseksualnych. To właśnie wystąpienie w roli ofiary, nieustanne odwoływanie się do współczucia, apelowanie do empatii przyniosło oczekiwane rezultaty. Spójrzcie na nas, jesteśmy normalni, tacy jak wy, a dzieje nam się krzywda. Do tego właśnie pompowanie statystyk z przewrotnym, nieweryfikowalnym argumentem. Jest nas wielu, bardzo wielu, a to, że nie wszyscy chcą się przyznać, to tylko dowód na opresyjność
modelu społecznego. Nietolerancja współziomków nie pozwala nam na coming out.

Spirala wykluczenia

Wśród tych, którzy ze względu na preferencje seksualne obsadzili się w roli prześladowanych, pojawia się konflikt o to, kogo bardziej się dyskryminuje. Przywołany tekst z „Przekroju”, gdyby nie fakt, że manipuluje statystykami, w sumie jest zabawny. Oto bowiem wśród tęczowego towarzystwa pojawia się poważny problem. Okazuje się, że gejowska dominacja sprawia, jakby homoseksualnych kobiet w Polsce nie było. „Lesbijki są pomijane, lekceważone i wrzucane do jednej wielkiej kategorii »geje«” – skarży się Yga Kostrzewa. Natomiast Izdebski dodaje: – Kobiety traktuje się gorzej zarówno z powodu ich orientacji seksualnej, jak i płci. Ale to nie koniec. Najgorszy los spotyka kobiety biseksualne, bo doświadczają już nie podwójnego, a potrójnego wykluczenia. Nie dość, że są napiętnowane przez heteroseksualną większość, to jako te niezdecydowane mają wyjątkowo niską pozycję wśród zdeklarowanych gejów i lesbijek.

Potrójna dyskryminacja! Jak tu się nie wzruszyć, jak tu nie maszerować w paradzie? W Polsce, gdzie od lat w najlepsze funkcjonuje system pogardy wobec ludzi, w tym dziennikarzy, o innych niż przyjęte przez obecny obóz władzy poglądach mniejszości seksualne rywalizują o współczucie, jakie gwarantuje im miejsce na szczycie piramidy wykluczenia.

Na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci homoaktywiści zabrali się za cywilizacyjną zmianę – za poprawianie języka, prawa, Biblii, edukacji, nauki. I choć wydawałoby się, że właśnie z nauką będzie najtrudniej, to kluczowym momentem było uznanie przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne w 1973 r., że homoseksualizm nie jest zaburzeniem. Decyzja ta, mimo że podjęta w środowisku naukowców, nie była wyni- kiem nowych odkryć czy badań. Zapadła w głosowaniu – większością kilku głosów. Na przestrzeni lat powstało wiele prac uzasadniających naukowo to rozstrzygnięcie, lecz zawsze obok wielu entuzjastycznych recenzji spotykały się one z poważną krytyką podważającą obiektywizm i rzetelność badań. Najlepszym przykładem jest teoria pochodzenia genetycznego homoseksualizmu, z której po latach obowiązywania wycofali się sami autorzy. Do dziś wśród naukowców nie ma zgody co do istoty i pochodzenia zjawiska, a w sporach używane są częściej argumenty natury ideologicznej niż badawczej. Jednak terror politycznej
poprawności sprawia, że głosy tych przedstawicieli świata nauki, którzy udowadniają, że homoseksualizm jest skłonnością nabytą, a więc odwracalną, jest nieobecny w obowiązujących powszechnie podręcznikach, opracowaniach czy w popularnych encyklopediach.

Zapoznając się z biografiami prostytutek homoseksualnych, z ich pamiętnikami i blogami, można zaryzykować stwierdzenie, że w większości przypadków byli to chłopcy, którzy zostali rozprawiczeni albo zgwałceni przez mężczyznę. Pierwsza intymna relacja i doznania seksualne zostały zdefiniowane poprzez kontakt z mężczyzną, a nie z kobietą. Rozpoznali to jako swoje pierwsze intensywne doświadczenie i to stało się dla nich punktem odniesienia w ich rozwoju. Znawca zagadnienia, jezuita ojciec Józef Augustyn, twierdzi, że u młodego człowieka seksualność często jest jak woda – przybierze taki kształt, w jakie naczynie zostanie wlana. Ale takie słowa traktowane są jak herezja. Psychiatrzy prowadzący terapię reparatywną – Gerard van den Aardweg, Richard Cohen, Joseph Nicolosi i wielu innych, którzy doprowadzili tysiące pacjentów do zmiany orientacji z homo na hetero, a także ruch eksgejów spotykają się z agresją gejowskich aktywistów. Środowiska głoszące tolerancję, otwartość i walkę z uprzedzeniami w konfrontacji z
siłą argumentów przyjmują histeryczne, wręcz ksenofobiczne postawy.

Język do poprawki

Do tej walki zaprzęgnięto język i tu trzeba przyznać tęczowa – ofensywa ma spore osiągnięcia. „Homofobia” – dziwny neologizm – słowo pałka używane wobec oponentów, kiedyś zaledwie inwektywa, dziś stało się groźną bronią, bo wraz z określeniem „mowa nienawiści” funkcjonuje w języku prawniczym. Homofobiczna jest Biblia, polskie podręczniki wychowania do życia w rodzinie, na pewno i ten tekst. Przejawem homofobii może być publikowanie danych wskazujących na związek wzrostu zachorowań na AIDS wraz z rozprzestrzenianiem się tzw. kultury gejowskiej.

Homofobem jest psycholog badający zagrożenia, jakie niesie dla dziecka adoptowanie go przez parę homoseksualistów. Homofobem jest każdy, kto nie uzna praktyk gejowskich za normę.

Kolejnym zwycięstwem na polu języka jest „legalizacja” związków partnerskich. W Polsce takie związki są legalne. Do dwóch pań czy panów, którzy postanowili żyć razem, nie wpada rano ABW, jak do autora strony www.antykomor.pl, i nie przeprowadza rewizji, nie przesłuchuje, nie karze grzywną.

Stosowanie słowa „legalizacja” wprowadza zamęt pojęciowy, bo sugeruje, że mamy do czynienia z jakąś uciskaną, zdelegalizowaną, wyjętą spod prawa mniejszością. Właśnie o takie wrażenie wykluczenia i dyskryminacji chodzi. A przecież mimo całego kamuflażu homoaktywiści zabiegają nie o legalizację, lecz o przywileje, o zmianę prawa tak, by korzystać z tych kilku ułatwień i ulg, jakie państwo dedykuje rodzinie – rodzącej i wychowującej dzieci. Tu zaraz tęczowi ideolodzy krzykną – my też jesteśmy gotowi adoptować dzieci! Przecież lepiej, by dziecko wzrastało w środowisku kochających się partnerów niż w domu dziecka czy patologicznej tradycyjnej rodzinie. Bałamutny argument zestawia partnerski związek tej samej płci z rodziną patologiczną. Czy jednak w środowisku gejowskich par nie ma przypadków patologii? Statystyki wielu miast na Zachodzie pokazują, jak często w tych związkach dochodzi do rozpadu, przemocy, jak częste są uzależnienia i inne patologie.

Wszystkie dzieci nasze są

Postulat tegorocznej parady – edukacja seksualna neutralna światopoglądowo, u wszystkich, którzy mieli cokolwiek do czynienia z pedagogiką i procesem wychowania, musi budzić zdumienie. Od kilku lat z hasłami tolerancji lub profilaktyki Kampania Przeciw Homofobii prowadzi spotkania, i zajęcia i warsztaty z młodzieżą. Jakiego typu treści przekazują działacze, ilustruje ulotka kolportowana kilka lat temu wśród krakowskich gimnazjalistów. Wydała ją Krakowska Grupa Gejów i Lesbijek, a została sfinansowana przez Ministerstwo Zdrowia i Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju.

Hasłem tej kampanii było: „Żyj namiętnie, kochaj się bezpiecznie” – oto cytat: „Przy jeszcze innych sposobach kochania się bezpieczny seks to: lizanie odbytu pod warunkiem, że w jego okolicach nie ma krwawień (…); zabawy obejmujące kontakt z moczem lub kałem (tu również istnieje ryzyko przeniesienia innych chorób) (…); penetrowanie odbytu dłonią przy założonej gumowej rękawicy, ewentualnie prezerwatywie; wiązanie, szczypanie, „spuszczanie lania” pod warunkiem, że sperma nie dostanie się do zranionych miejsc i że przedmioty mogące powodować skaleczenia są dezynfekowane”. Czy parada walczy dziś o to, żeby taki instruktaż znalazł się w wolnym od światopoglądu programie edukacji seksualnej?

Nie ma aksjologicznie neutralnego procesu wychowania. Musimy określić i wskazać wzorce. Nie możemy abdykować od nauczania, co jest dobre, a co złe. Autorytet szkoły – instytucji, która działa w imieniu i na rzecz wspólnoty – powinien respektować interes młodego obywatela i interes społeczny. Młody człowiek ma niezbywalne prawo otrzymać pewny i stabilny przekaz dotyczący wartości. Takich wartości, które przez pokolenia sprawdziły się i kształtowały naszą cywilizację. Ma też święte prawo kontestować potem ten porządek, ma prawo buntu. Tak było od zawsze. Pokusa, by od dziecka utrwalać pojęcie fałszywej normy, tak naprawdę staje się afirmowaniem postaw homoseksualnych. Jest też zaprzeczeniem zasad pedagogiki.

Skoro w środowiskach uniwersyteckich nie ma konsensusu co do zjawiska homoseksualizmu, skoro nagminnie fałszuje się statystyki, ukrywa prawdę zarówno o zagrożeniach, o kosztach społecznych, ale też o indywidualnych dramatach, które niesie ze sobą homoseksualizm, jak można sobie wyobrazić edukację neutralną światopoglądowo na poziomie podstawówki, czy – jak to sugeruje Robert Biedroń – przedszkola? A właściwie można sobie wyobrazić, choćby podpatrując, co robią homoaktywiści w Krakowie lub czego dokonali w krajach, które na taki eksperyment naraziły swoje dzieci. Szaleństwo widać nie tylko w lekturach – jak np. w bajce o Księciu i Królewiczu – ale także w słownictwie. W walce z wykluczeniem i dominacją normy hetero słowa „mama” i „tata”, bodaj najważniejsze dla małego dziecka, próbuje się zastąpić określeniem rodzic A i rodzic B. Ale to pewnie nie koniec zmian, bo „rodzic” w języku polskim przecież jest rodzaju męskiego, więc zaraz zaprotestują lesbijki, że właśnie mamy przykład dominacji gejów nad lesbijkami
itd…

Wiara i tęcza

Na transparencie zauważyłem też postulat nowego tłumaczenia Biblii – wolnego od treści homofobicznych. Przez moment w dobrej wierze nawet próbowałem sobie wyobrazić, jak mogłyby wyglądać zmiany. Wkrótce jednak zobaczyłem Szymona Niemca przebranego za prałata w sutannie z krzyżem na piersi i tęczową stułą. Skoro Niemiec nie potrzebował formacji seminaryjnej, postulatu czy diakonatu i potem święceń z rąk namaszczonego hierarchy, to znaczy, że wystarczy mu falsyfikat kapłaństwa. W takim razie można napisać również swój falsyfikat Biblii. Niepotrzebne żadne nowe tłumaczenia. Po prostu trzeba zebrać się, zasiąść i napisać.

Tęczowy kościół stworzy swoją tęczową Biblię dostosowaną do swoich zapatrywań i potrzeb. Okazuje się, że to nie wystarczy. Ideologia afirmująca różnorodność i tolerancję nie jest w stanie znieść wymowy Pisma Świętego, więc nie zadowoli się napisaniem swojej podróbki. Geje żądają zmian. Zamieszanie, jakie wprowadzili homoseksualni aktywiści w Kościołach protestanckich, pokazuje, jak daleko sięgają ambicje przebudowy. U nas na szczęście, mimo najszczerszych i najbardziej postępowych zamiarów biskupa Pieronka, nauczanie Kościoła rzymskokatolickiego jest w tej kwestii stałe.

Choć premier zapowiedział, że nie będzie klękał przed biskupem, chcąc nie chcąc, jako przedstawiciel partii władzy z Kościołem musi się liczyć.

Wygibasy PO

Wypłukana z idei, programowo skompromitowana Platforma Obywatelska, puszcza oko, obiecując wszystkim wszystko. Dla gejów będziemy mieli ustawy, ale po wyborach. Katolikom natomiast pokażemy, że w szeregach partii mamy posła Rasia, brata kapłana z krakowskiej kurii, tolerujemy Jarosława Gowina, mamy nawet na listach wyborczych bratanicę kardynała – Barbarę Dziwisz.

Donald Tusk wobec gejów zachowuje się jak warszawski cwaniaczek, który puszcza oko, mówiąc: „ty mi dzisiaj tutaj tego, a ja ci później… nie bój się”.

Pouczającą lekturą może być porównanie wypowiedzi sprzed kilku lat Bronisława Komorowskiego i Donalda Tuska, w których jasno i zdecydowanie potwierdzali swoją dezaprobatę wobec obyczajowej rewolty homoseksualnych aktywistów. Dziś prezydent milczy, a premier zapowiada spokojne uregulowanie kwestii związków partnerskich według ustawy SLD zaprojektowanej z działaczami Kampanii Przeciw Homofobii. Ustawy, która jest niekonstytucyjna, bo podważa prawną ochronę małżeństwa i rodziny. Także niepotrzebna, bo większość rzekomo dyskryminujących sytuacji można uregulować między partnerami w oparciu o istniejące już przepisy.

Symbolicznym podsumowaniem tegorocznej parady było hasło „Jestem pedałem i mam obowiązki pedalskie”. Ten transparent ilustruje butę rzekomo uciskanej mniejszości. Kpina ze sformułowanego przez Dmowskiego hasła to nie to prowokacja wobec nas wszystkich, wyraz skrajnego egoizmu i akt wypowiedzenia uczestnictwa we wspólnocie. To jak pokazanie środkowego palca wszystkim. Ten gest z tęczowych platform zobaczyli demonstrujący w obronie rodziny, zobaczyli stłoczeni za kordonem pod pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego.

Opowieści premiera o spokojnym uregulowaniu brzmią jak kpina. Patrząc na drogę, jaką przebyła homoseksualna ofensywa, widać, że spokój jest ostatnią rzeczą, o jaką tu chodzi.

Spokoju nie będzie. Przecież nie po to się robi rewolucje.

Jan Pospieszalski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)