PolskaPiotr Czerwiński: narodowość to średniowieczny przeżytek

Piotr Czerwiński: narodowość to średniowieczny przeżytek

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Im dłużej nie ma mnie w tak zwanej ojczyźnie, tym bardziej dochodzę do wniosku, do którego doszedł główny bohater „Międzynarodu”: że narodowość to jednak średniowieczny przeżytek. Nie ma żadnych narodowości, są tylko osobowości. Jest naród dobrych ludzi, naród złych, naród ludzi słabych i tak dalej. Naród, który błądzi, naród który posiadł prawdę. Naród głupków i mądrali. Cały świat jest jedną wielką rzeczpospolitą, a my jesteśmy jej mimowolnymi obywatelami.

Piotr Czerwiński

17.09.2012 | aktual.: 17.09.2012 16:32

Odwiedziła mnie niedawno w Dublinie delegacja z niemieckiego uniwersytetu w Passau , z okazji referatu na temat mojej książki pt. „Przebiegum życiae”, szykowanego na zlot miejscowych anglistów. W pewnym momencie, w wirze dyskusji o zapożyczeniach językowych w literaturze, irracjonalnym losie emigranta i irlandzkiej pogodzie, która wprawia w osłupienie każdego przyjezdnego, pojawił się wątek zasadniczy dla jakiejkolwiek diaspory pod słońcem: co jest teraz naszą ojczyzną i za kogo się dzisiaj uważamy? Za Polaków mieszkających na obczyźnie, Irlandczyków polskiego pochodzenia, tułaczy bez tożsamości, a może jeszcze innego gatunku, nieznanego dotąd nauce. Jak to wykrętnie mawiają politycy w telewizyjnych wywiadach, to bardzo mądre pytanie, ponieważ przypuszczam, że istnieje na nie pełna gama przeróżnych odpowiedzi.

Po pierwsze wyobrażam sobie, że sporo moich rodaków w ogóle nie stwarza sobie takich dylematów, ponieważ wszelkie kwestie egzystencjalne rozwiązało w ich życiu znalezienie roboty, zakup samochodu i przysłowiowe wczasy w Hiszpanii, na które w Polsce nigdy by sobie nie pozwolili. Istnieje możliwość, że do końca życia, gdziekolwiek go nie spędzą, nie będą sobie zawracali głowy kwestiami tożsamości. Jeszcze inni zapewne świadomie zapuszczą tutaj korzenie, z Polski mając wspomnienia tak traumatyczne, że już teraz uważają się za Irlandczyków, tylko jeszcze nie do końca po zmianie płci. Wmawiają sobie przeto z uporem maniaka, że Irlandia jest ich rajem na ziemi, pogoda jest tu stworzona dla ich potrzeb, a kaszanka i ciemne piwo są największym przysmakiem ich życia, i końcem końców, złapali tutaj Boga za nogi. Jest wśród nich też zapewne podgrupa z kompleksem sierotki Marysi, która nadużywa sformułowania „kraj, który nas przygarnął”, chociaż w teorii ani myśli dołączać do narodu piegusów. Oni dla odmiany będą ślepo
błogosławili wszystko, co irlandzkie, dla samej zasady i też mają wielkie szanse na pozostanie w tych stronach do emerytury.

Ponadto sam fakt dziewiczego wyjazdu do obcego kraju, gdzie używa się obcego języka, dostarczył jak sądzę wystarczająco wielu wrażeń, by bezkrytycznie przyjąć na klatę wszystko, co oferuje nam ta piękna kraina, ciemną wódą i deszczem płynąca.

Jeszcze inni są na wiecznych saksach, wciąż myśląc, że jeszcze tylko rok, może dwa, a willa w Polsce sama się postawi. Niestety również i oni mają wielkie szanse na to, by myśleć w ten sposób jeszcze przez najbliższych trzydzieści lat, aż na polskie wille zrobi się za późno.

Na skali między zdeklarowanymi przechrztami a mrożkowymi „emigrantami” jest moc odcieni szarości, i żaden z tych typów nie odpowiada jednoznacznie na pytanie: kim jesteśmy i za kogo się uważamy. I wszyscy mamy swoje własne ojczyzny.

Moja opinia na ten temat jest równie niszowa, co krytyczna. Myślę, że dopóki przymus geograficzny na tym kontynencie trzymał ludzi w jednym miejscu, przekładając się na przymusy pomniejszej natury, od języka aż po jedynie słuszny gatunek kiełbasy, tożsamość narodowa miała jeszcze jakiś sens. Ale to było najpóźniej w czasach zimnej wojny; teraz, kiedy prawie wszyscy mamy prawnie zagwarantowaną swobodę przemieszczania, a z każdej kultury każdy może eklektycznie wybierać sobie co tylko mu pasuje, naród staje się pojęciem przebrzmiałym i będzie brnął w tę stronę, aż zaniknie, choćbyśmy zapierali się przed tym rękami i nogami. Tego przynajmniej życzyłbym sobie, patrząc na ostatnie tysiąc lat historii, którą zaśmieciły chore konflikty między pożal się Boże narodami.

Niełatwo jest mi pisać te słowa, bo zawsze uważałem się za wzorowego Polaka, z mesjanizmem w tle, husarią w duszy i polskim wiatrem w oczy, wiejącym nawet w Polsce. Wychowałem się w domu skalanym wojną, która nigdy nie skończyła się dla mojego ojca, żołnierza AK, który stracił rodzinę w masowej egzekucji. To właśnie on powiedział mi pod koniec życia, że patriotyzm nigdy nie odpłaca, a ojczyzna to abstrakcyjne pojęcie. Należy je kochać, ale platonicznie i we własnym zakresie, tak jak kocha się idee albo laski z plakatu. I tak mi zostało. Jestem Polakiem, który nosi ze sobą własną Polskę, spersonalizowaną kopię zapasową Polski, zabezpieczoną hasłem i upstrzoną wygaszaczem ekranu własnego autorstwa. Moja Polska nie jest państwem, jest stanem umysłu. Przestała być ojczyzną, bo wszystko wskazuje na to, że ja już nie mam ojczyzny.

A narodowość? Tożsamość? Czy to przypadkiem nie kolor paszportu, rozmiar orzełka, te same lektury z podstawówki, te same frazesy z politycznych trybun i nic ponadto? Szufladkowanie ludzi z takich powodów jest naprawdę zacofaną praktyką. Bardzo państwa przepraszam, ale co mnie łączy z osobnikiem, mówiącym „kurwa” co drugie słowo i strzykającym śliną na chodnik? Czy może wstyd? Stempelek na czole? Albo inaczej, żeby się aż tak znowu nie wywyższać: co mnie łączy z człowiekiem, z którym, mimo wspólnej „tożsamości kulturowej” wszystko, co mamy sobie do powiedzenia to „dzień dobry”? Bliższy jest mi Hindus, z którym przynajmniej omówimy walory przedszkoli w naszej okolicy. Bliższy jest mi Niemiec, który będzie uparcie wywyższał swojego Remarque’a nad mojego Hellera, choć jeden do drugiego ma się jak pięść do nosa, zaś ale sam fakt, że Niemiec zna oba nazwiska, już czyni zeń mojego pobratymca. Bliższy jest mi facet z Senegalu, który nie dość, że przeszedł swoje w Afryce, to jeszcze na obczyźnie nie miał za wesoło,
ale za to fantastycznie gra na bębnach. Bliższy jest mi Chińczyk, który potrafi śmiać się sam z siebie, bo i ja lubię pośmiać się z samego siebie od czasu do czasu. I końcem końców, bliższy jest mi Polak, który równie dobrze mógłby być Chińczykiem, Niemcem albo pochodzić z Senegalu, ale pochodzi z Polski i lubi Monty Pythona, tak jak ja. Wszyscy jesteśmy narodem jednego kalibru, jesteśmy samymi swoimi naszego mikrokosmosu. Naszą ojczyzną jest cały świat, bo nasza ojczyzna jest ideą, którą nosimy w swoich własnych głowach. Jest wszędzie tam, gdzie się pojawiamy.

Inne narody są nam obce, tak jak naród strzykający śliną i mówiący „kurwa”, w dowolnym narzeczu, zapewne również po niemiecku, chińsku i francusku. Jeszcze inne są nam obojętne, bo nie mamy sobie do powiedzenia nic, oprócz „dzień dobry”, również bez względu na językową lokalizację. Z jeszcze innymi mamy względnie braterskie stosunki, choć bez sensacji. Taki na przykład naród ludzi potrafiących leczyć ludzi albo wyczynowo uprawiających sporty. Idzie się z nimi porozumieć. Zaryzykuję nawet tezę, że mają u nas ambasadorów, podobnie jak my mamy ambasadorów u nich, bo i w tej klasyfikacji zaczyna się robić eklektycznie.

Niestety, ten jakże humanitarny podział świata nie zmienia faktu, że wciąż jest on podziałem. A narody, w dowolnej konfiguracji, pozostają narodami, i prędzej czy później zaczną skakać sobie do gardeł. Ale to już jest temat na inny telefon.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com

Ps. Dzisiejszy odcinek był przesadnie poważny, za co uniżenie przepraszam. Skłonny jestem tradycyjnie przysiąc na oba lewe buty i cały zapas kaszanki w lodówce, że już od następnego tygodnia będę nabijał się z czego popadnie, ze szczególnym uwzględnieniem własnej osoby, oczywiście.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (591)