Piotr Bojarski: Rok 1956 to początek końca PRL
- Rok 1956 to początek upadku PRL. Po pierwsze dlatego, że robotnicy – których w komunistycznej ideologii uważano za sam rdzeń państwa – w tak wyraźny sposób zaprotestowali przeciwko niegodziwości tego systemu. Po drugie, społeczeństwo polskie wyzwoliło się z gorsetu, w który wciśnięto je we wczesnych latach 50. Poczuło w sobie siłę, że jednak może coś zmienić, że ma na coś wpływ. Zniknął też wszechobecny strach przed władzą bezpieki – mówi Piotr Bojarski, autor zbioru reportaży historycznych ''1956. Przebudzeni''. - Władza zaczęła też przywracać honor żołnierzom AK. Oni stali się fundamentem, na którym można było budować kontrpropozycję do oficjalnie obowiązującej ideologii. To wszystko to były takie małe ziarenka, które rzucone na polską glebę zaczęły rosnąć, aż w końcu rozsadziły komunizm w Polsce.
- Rok 1956 to początek upadku PRL. Po pierwsze dlatego, że robotnicy – których w komunistycznej ideologii uważano za sam rdzeń państwa – w tak wyraźny sposób zaprotestowali przeciwko niegodziwości tego systemu. Po drugie, społeczeństwo polskie wyzwoliło się z gorsetu, w który wciśnięto je we wczesnych latach 50. Poczuło w sobie siłę, że jednak może coś zmienić, że ma na coś wpływ. Zniknął też wszechobecny strach przed władzą bezpieki – mówi Piotr Bojarski, autor zbioru reportaży historycznych ''1956. Przebudzeni''. - Władza zaczęła też przywracać honor żołnierzom AK. Oni stali się fundamentem, na którym można było budować kontrpropozycję do oficjalnie obowiązującej ideologii. To były takie małe ziarenka, które rzucone na polską glebę zaczęły rosnąć, aż w końcu rozsadziły komunizm w Polsce.
Robert Jurszo, Wirtualna Polska: Swoją najnowsza książkę zatytułował pan ''1956. Przebudzeni''. Co takiego stało się w 1956 r., że możemy mówić o przebudzeniu?
Piotr Bojarski: W Polakach obudził się duch obywatelski. Oczywiście to nie stało się nagle, to był raczej proces. Nie zapominajmy, że PRL w owym czasie była jeszcze państwem totalitarnym, które kontrolowało niemal każdą dziedziną życia Polaków. Przykładowo, nie było prasy innej niż partyjna. Ale nagle te wszystkie gazety, które wcześniej rozpływały się w zachwytach nad planem 6-letnim i w propagandowych frazesach zaczęły pisać prawdę. Dziennikarze zaczęli poruszać tematy trudne, a ich artykuły opisywały bolączki polskiej rzeczywistości.
Jak w tygodniku ''Po Prostu'', któremu poświęcił pan jeden z reportaży zawartych w książce?
Tak, to jest świetny przykład. To pismo około 1955 r. uwolniło się spod kontroli Związku Młodzieży Polskiej, a jego redakcja stała się krytyczna. Z początku pisano o drobnych usterkach polskiej rzeczywistości, np. o złych warunkach życia studentów czy brakach zaopatrzeniowych w stołówkach. Ale z czasem dziennikarze ''Po Prostu'' zaczęli zajmować się dużo poważniejszymi sprawami, takimi jak malwersacje finansowe w zakładach pracy czy brakoróbstwo. W państwie, które do tej pory było stalinowskie, coś takiego było wręcz niewiarygodne.
Na to nałożył się inny proces: odchodzenie – dosłownie i w przenośni – ludzi, którzy byli symbolem stalinizmu w Polsce. Najlepszy przykład to oczywiście Bolesław Bierut, który jeszcze w styczniu 1956 r. wygłosił orędzie noworoczne do narodu, które wskazywałoby raczej na to, że – pomimo śmierci Stalina – nic w Polsce się nie zmieniło. Ale już w marcu Bierut nie żył. Zmarł w Moskwie, podczas XX Zjazdu KPZR. Oficjalną przyczyną śmierci było zapalenie, które z płuc przerzuciło się na serce. Ale z pewnością nie bez znaczenia były przyczyny bardziej psychologiczne. W końcu tam Bierut wysłuchał słynnego tajnego referatu następcy Stalina, Nikity Chruszczowa, który bez owijania w bawełnę wypominał swojemu poprzednikowi polityczne szaleństwa i zbrodnie. Dla przywódcy polskich komunistów to był szok. Musiał mieć świadomość, że być może przyjdzie mu zapłacić za całe zło, którego dopuścił się w swoim kraju.
Śmierć Bieruta zrobiła miejsce dla innych komunistycznych polityków...
Przede wszystkim dla Władysława Gomułki, który pod koniec 1954 r. został zwolniony z więzienia. Początkowo znajdował się na bocznym torze polskiej polityki, ale w PZPR zaczęła dojrzewać myśl, że po śmierci Bieruta trzeba go będzie postawić na czele partii. Komitet Centralny miał bowiem świadomość tego, że Polacy domagają się nowych twarzy u władzy. A Gomułka nadawał się do tego idealnie. Również dlatego, że otaczał go nimb legendy człowieka, który miał odwagę przeciwstawić się Stalinowi, za co go uwięziono. Polacy wykazali się przy tej okazji krótką pamięcią, bo przecież ''towarzysz Wiesław'' był jednym z tych, którzy zaprowadzali w kraju od 1944 r. stalinowskie porządki.
Ciało Bolesława Bieruta wystawione na widok publiczny, 14 marca 1956 r. fot. PAP
Czy w takim razie rok 1956 w Polsce był tylko końcem stalinizmu, czy też również momentem wyrodzenia się jakiejś nowej jakości w polskim życiu społecznym i politycznym?
Zdecydowanie to nie był tylko koniec starego systemu represyjnego. W Polakach obudziła się odwaga, o czym świadczy to, że właśnie w tamtym czasie pojawiło się mnóstwo społecznych ruchów, które nie były w żaden sposób kontrolowane przez władze.
Weźmy dla przykładu młodzież. To, że władza i ZMP straciły monopol na jej wychowanie było doskonale widoczne już w 1955 r. podczas V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie. Kolorowy, międzynarodowy i rozśpiewany tłum był całkowicie poza kontrolą czynników politycznych. To doświadczenie młodym Polakom otworzyło oczy. Pamiętajmy, że żyli w kraju, który w znacznym stopniu przypominał dzisiejszą Koreę Północną – zamkniętym, z którego rocznie za granicę wyjeżdżało zaledwie kilkadziesiąt osób.
Ale szerzyła się również subkultura młodzieżowa, która czerpała wzorce ze ''zgniłego Zachodu'' i znajdowała się całkowicie poza oficjalnym obiegiem. Mam tu na myśli bikiniarzy i miłośników jazzu. Ten ostatni był w Polsce zakazany i zepchnięty do podziemia. Grano go – dosłownie – potajemnie: na prywatkach, albo na szkolnych imprezach, gdzie próbowano niewinnie prezentować go jako ''muzykę do tańca''. Wokół jazzu narodziła się taka mała rewolucja mentalna. To było ogromnie ważne, bo młodzi ludzie zrozumieli, że możliwe jest życie poza narzuconymi im odgórnie przez władzę ramami ideologicznymi.
Coraz mocniej wybrzmiewała również sprawa żołnierzy AK i innych niekomunistycznych formacji, z którymi władza stalinowska obeszła się w bestialski sposób...
Pojawiła się społeczna presja na władze, by tych ludzi zrehabilitować, upamiętnić i uhonorować. Wyszła ona również ze wspomnianego tygodnika ''Po Prostu'', w którym ukazał się artykuł ''Na spotkanie ludziom AK'', którego jednym z autorów był Jan Olszewski, późniejszy adwokat broniący opozycjonistów, a w wolnej Polsce premier. I rzeczywiście stało się tak, że presja wywarta na władze spowodowała, że doszło do amnestii kwietniowej. A to było wydarzenie absolutnie bez precedensu, bo w ciągu kilku miesięcy zwolniono z więzień blisko 28 tys. żołnierzy AK i innych formacji podziemia niepodległościowego. Dla wielu z nich zrobiono to niemal w ostatniej chwili, bo śledztwa, tortury i długoletnie więzienie bardzo często wyniszczyły ich psychicznie i fizycznie.
Kadr z filmu "Kanał" Andrzeja Wajdy fot. PAP
Dlaczego to się stało właśnie wtedy? Czemu właśnie w tamtym czasie upomniano się o los tych ludzi? I to nie tylko na łamach prasy, ale również w kinematografii. W 1956 r. Andrzej Wajda nakręcił ''Kanał'', pierwszy polski film o Powstaniu Warszawskim.
Myślę, że w społeczeństwie narastało przekonanie, że po wojnie skrzywdzono ogromną część polskich patriotów. I że ci zepchnięci do więzień prawdziwi bohaterowie wojny muszą zostać przywróceni społecznej pamięci. Proszę też zauważyć, że nowela Jerzego Stefana Stawińskiego ''Kanał'', na podstawie której Wajda stworzył swój film, została napisana już rok wcześniej, jeszcze za życia Bieruta, a więc w okresie trwania polskiego stalinizmu. Ten społeczny nacisk był szczególnie silny ze strony mieszkańców Warszawy. Własnie tutaj, 1 sierpnia 1956 r., a więc w dwunastą rocznicę Powstania Warszawskiego, po raz pierwszy złożono publicznie hołd powstańcom.
Redakcja tygodnika ''Po Prostu'', który ciągle pojawia się w naszej rozmowie, składała się z bardzo ideowych ludzi. Wierzyli oni, że systemowi politycznemu PRL można nadać ludzką twarz nie rezygnując przy tym z socjalizmu. Czy to pismo stanowiło zaczyn wolnej prasy w Polsce?
Nie wiem, czy określenie ''wolna'' jest trafne. Na pewno działalność tego tygodnika – przynajmniej od 1955 r. - stała się początkiem prasy krytycznej wobec władzy w Polsce. Ale tworzyli go ludzie – jak pan zauważył – którzy utożsamiali się z socjalizmem. W większości byli to – poza nielicznymi wyjątkami, jak wspominany już Jan Olszewski - ZMP-owcy, a wśród nich nawet absolwenci szkoł komsomolskich. Oni nie chcieli socjalizmu obalać, ale go naprawić. Właśnie temu służyły ich krytyczne dziennikarstwo i publicystyka.
Redaktorzy ''Po Prostu'' mieli swój moment zwątpienia: był nim czerwiec 1956 r., gdy w Poznaniu doszło do robotniczej rewolty i ulicznych walk z Urzędem Bezpieczeństwa. Redakcja wysłała tam czterech reporterów, którzy mieli opisać, co tam się dzieje. Ci – widząc kompletny upadek autorytetu władzy – po powrocie, w tempie błyskawicznym, gonieni przed deadline, opisali wszystko uczciwie tak, jak to widzieli. Ale gdy cenzura cofnęła im tekst zrozumieli, że nie uprawiają do końca wolnego dziennikarstwa. Gdy wreszcie cenzor zgodził się na 19 (!) wersję reportażu, młodzi redaktorzy byli zrozpaczeni. Zdali sobie sprawę, że jego treść jest już na tyle ''poprawna'', że nie mogą sygnować go własnymi nazwiskami. Dlatego podpisali tekst pseudonimem ''Piotr Doliński'', co należało czytać z francuska - ''Pierre Doliński'' (śmiech). To był taki kod, który wypracowali jeszcze we wcześniejszych latach, gdy władza nakazywała im wydrukowanie jakiegoś ''drętwego'' tekstu, z którego treścią się nie zgadzali. W ten sposób
puszczali oko do czytelnika, wskazując mu, że to, co aktualnie czyta, to są ''pierdoły'', z którymi redakcja nie ma, bądź nie chce mieć nic wspólnego (śmiech). Ale jednak ta sytuacja pokazuje, że pomimo posiadania pewnej swobody w krytycznym odnoszeniu się do rzeczywistości, to jednak władza wyznaczała granice tej krytyki.
Rozumiem, że to nie odnosiło się tylko do prasy, ale do wszystkich obszarów twórczego życia?
Tak. Kazimierz Kutz, który był drugim reżyserem ''Kanału'', opowiadał mi, że sceny z udziałem trzech czołgów kręcili akurat w momencie, gdy doszło do wspomnianych przed chwilą robotniczych wystąpień w Poznaniu. Pojazdy pancerne – wraz z załogami oczywiście – zostały wypożyczone od wojska. Twórcy bali się, że z uwagi na sytuację, władza nie tylko rozkaże wracać czołgistom do koszar, ale też zabroni ukończenia filmu. Kiedy więc tylko nakręcono sceny z udziałem czołgów, ekipa filmowa jak najszybciej wyjechała z Warszawy w obawie, że jej widok może drażnić kierownictwo PZPR (śmiech).
To pokazuje niepewność, jaką cechował się rok 1956. No bo niby Bierut już umarł, ale premier Józef Cyrankiewicz mówiąc o tym, że partia ''odrąbię rękę wszystkim, którzy podniosą ja na władzę ludową'', swoją retoryką wpisywał się w stalinowski styl. Dopiero październik, gdy na czele PZPR stanął Władysław Gomułka, pokazał, że zmiany w łonie partii idą w dobrym kierunku.
Tej postaci poświęca pan inny tekst w tomie – '''Wiesław'', towarzysz z odchyleniem''. Portret, który pan szkicuje, jest bardzo złożony. Wskazuje pan na to, że Gomułka trwał przy swojej wizji ''polskiej drogi do socjalizmu'', która zaprowadziła go do stalinowskiego więzienia. Opisuje pan jego twardą postawę podczas negocjacji z delegacją ZSRR w październiku 1956 r. A jednocześnie pokazuje, że dla ''towarzysza Wiesława'' skala reform i zmian politycznych miała jednak swoje granice. Jak pan ocenia Gomułkę?
To jest postać wybitnie niejednoznaczna. Choć odchodził ze stanowiska z opinią ''zamordysty'' - bo przecież ponosił odpowiedzialność za to, co w Grudniu '70 stało się na Wybrzeżu - to jednak jesienią 1956 r. był bohaterem narodowym. Wtedy dla Polaków nie było istotne, że był działaczem partyjnym. Ważne było, że czują się z nim związani i traktują jak emanację ich własnych oczekiwań i nastrojów.
Gomułka przede wszystkim zjednał sobie Polaków tym, że potrafił skutecznie rozmawiać ze stroną radziecką. Oczywiście było w tym wiele legendy, bo o ile w październiku 1956 r. twardo negocjował z Chruszczowem, to już w listopadzie, kiedy pojechał do Moskwy z delegacją rządową, nie udało mu się ugrać wszystkiego, co chciał. Na przykład tego, że armia ZSRR nie może bez konsultacji z władzami polskimi poruszać się po terenie PRL. Owszem, takie ustalenie zawarto na papierze, ale w rzeczywistości nie było przez Sowietów respektowane i Gomułka nie mógł nic na to poradzić.
Poznański czerwiec 1956 r. fot. PAP
Jednak nowy pierwszy sekretarz szybko roztrwonił kapitał poparcia, jakim obdarzyło go społeczeństwo. Są różne poglądy na to, dlaczego tak się stało. Mnie przekonuje opinia prof. Andrzeja Werblana, bliskiego znajomego Gomułki, od lat 50. związanego też z peerelowskim aparatem propagandy. Jego zdaniem, po pierwsze, Gomułka wyobrażał sobie Polskę inaczej niż większość Polaków. Widział ją jako państwo socjalistyczne, dochowujące zobowiązań względem sowieckiego ''Wielkiego Brata''. Po drugie, Gomułka jednak do końca pozostał komunistą, który nie dopuszczał do siebie nawet myśli, że Polska mogłaby się stać demokracją parlamentarną.
Ale z narracji pańskiej książki wyłania się postać Gomułki nie tylko jako ideowego komunisty, ale też politycznego pragmatyka. To doskonale widać po jego stosunku do stalinowskiego aparatu bezpieczeństwa. Ludzie odpowiedzialni za największe zbrodnie zostali odsunięci, ale skazano ich na dość łagodne kary, które często jeszcze im zmniejszano.
To prawda. Najlepszym dowodem na to, że Gomułka uważał, iż potrzebuje bezpieki, jest to, że nie zlikwidował tego resortu. Więcej: zreorganizował go i nadał mu nową nazwę – Służba Bezpieczeństwa. Zresztą mało też kto pamięta o tym, że to za rządów Gomułki – i to jeszcze w 1956 roku - powołano do życia Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej (ZOMO). Choć zapisały one niesławną kartę przede wszystkim w latach 70. i 80., to powstały one w wyniku doświadczeń poznańskich z czerwca 1956 r. Ciekawe jest również to, że to właśnie za Gomułki polska milicja otrzymała na wyposażenie pałki. Wcześniej kojarzyły się one komunistom z przedwojenną policją, która za ich pomocą rozbijała robotnicze demonstracje.
Władysław Gomułka przemawia na wiecu na Placu Defilad w Warszawie, 24 października 1956 r. fot. Wikimedia Commons
Ale pierwszy sekretarz był też pragmatykiem w dobrym tego słowa znaczeniu. Jemu naprawdę zależało na Polsce, nawet jeśli widział ją jako komunistyczną. Wiedział, jak się zachowywać, by nie rozdrażniać ZSRR, bez którego zgody w tamtym czasie nic nie mogło się w Polsce zmienić. Z tego względu bardzo dbał o to, by osłabiać wydźwięk wszelkich polskich inicjatyw związanych z pomocą powstaniu węgierskiemu, które trwało na przełomie października i listopada 1956 r.
Popierając radziecką interwencję na Węgrzech tak naprawdę wygrywał sprawy polskie. Zdawał sobie bowiem sprawę z tego, że gdyby w Polsce doszło do podobnego antysowieckiego zrywu, to – podobnie jak w Budapeszcie – zakończyłby się to hekatombą. Za ten akt poparcia często jest przez historyków potępiany, jednak myślę, że możemy go zrozumieć. Grał o większą stawkę i to właśnie jego zasługą jest to, że w Polsce nie powtórzył się Budapeszt.
Ale jednak po gomułkowskiej ''odwilży'' szybko powiało mrozem. W książce napisał pan, że w1956 r. ''Polacy poczuli się wolni''. Czy to nie było tylko złudzenie?
Owszem. Finalnie to wszystko okazało się być tylko mirażem. Natomiast musimy pamiętać o tym, że w momencie, w którym Gomułka doszedł do władzy, nastąpiły wydarzenia, które sprawiły, iż Polacy mieli prawo poczuć się wolni. Na przykład zwolniono z bieszczadzkiej Komańczy kardynała Stefana Wyszyńskiego, który od lat był więziony i ukrywany. Jego uwięzienie było chyba największym symbolem zniewolenia Polski, ponieważ dla zdecydowanej większości Polaków był on ideowym przywódcą. Teraz mógł wrócić dzięki akcji Gomułki. Ten ostatni nie był przekonany, czy należy prymasa zwolnić, ale widział silne poparcie dla tego pomysłu w społeczeństwie. Rozgrywał to więc czysto instrumentalnie.
Nie możemy też zapominać o tym, że na mocy porozumień między rządem a Episkopatem w wielu szkołach znów zawisły krzyże i przywrócono lekcje religii jako przedmiot nadobowiązkowy. Dla znakomitej części społeczeństwa to były jaskółki normalności. I to nawet jeśli taki stan utrzymał się zaledwie niecałe dwa lata, gdy Gomułka znów wznowił walkę z Kościołem w Polsce.
Z pańskiej książki można wyciągnąć wniosek, że rok 1956 to początek końca PRL. To nie za mocne?
fot. Wydawnictwo AGORA
Nie, wydaje mi się, że tak właśnie było; że rok 1956 uruchomił procesy, które zakończyły się ostatecznie upadkiem komunizmu w Polsce. Po pierwsze dlatego, że robotnicy – których w komunistycznej ideologii uważano za sam rdzeń państwa – w tak wyraźny sposób zaprotestowali przeciwko niegodziwości tego systemu. Co prawda na ulicę wyprowadziły ich postulaty socjalne, ale szybko dołączyły do nich te o innym charakterze: religijne (''chcemy religii w szkołach!''), polityczne (''uwolnić więźniów!'') a nawet międzynarodowe (''precz z ZSRR!''). W ten sposób po raz pierwszy w historii komunistycznej Polski robotnicy stali się elementem, który ma moc ''detonacji'' oczekiwań całego społeczeństwa. Później te protesty wybuchały cyklicznie, aż do lat 80., kiedy ich owocem stała się ''Solidarności''. W tym sensie, wystąpienie robotników poznańskich w czerwcu 1956 r. było początkiem końca PRL.
Ale druga rzecz jest taka, że w 1956 r. społeczeństwo polskie wyzwoliło się z gorsetu, w który wciśnięto je we wczesnych latach 50., gdy jeszcze wydawało się, że Polska będzie krajem skrojonym na wzór ZSRR, kolejną radziecką republiką. Nagle okazało się, że nie da się wszystkim młodym ludziom zawiązać na szyjach czerwonych chust i przebrać w mundurki ZMP. Że w ludziach wciąż tkwi przywiązanie do polskiej tradycji i religii, które eksplodowało właśnie w 1956 r., gdy Polacy masowo wyszli na ulice. Społeczeństwo poczuło w sobie siłę, że jednak może coś zmienić, że ma na coś wpływ. Zniknął też wszechobecny strach przed władzą bezpieki. Ważne też było to, o czym mówiłem wcześniej – że władza zaczęła przywracać honor żołnierzom AK. Oni bowiem stali się fundamentem, na którym można było budować kontrpropozycję do oficjalnie obowiązującej ideologii. To były takie małe ziarenka, które rzucone na polską glebę zaczęły rosnąć, aż w końcu rozsadziły komunizm w Polsce.