Paweł Lisicki: Nerwowość w obozie prezydenta Dudy
Jeszcze kilka miesięcy temu mogło się wydawać, że prezydent Andrzej Duda następną kadencję ma w kieszeni. Jego atuty – sprawność retoryczna, świeżość, młodość, dynamizm oraz rodzina, ze szczególnym uwzględnieniem żony – były niepodważalne. Trudno było sobie wyobrazić, kto mógłby być dla niego kontrkandydatem.
Z pewnością nie Bronisław Komorowski, który w tak dziwaczny i niezwykły sposób roztrwonił swoje poparcie. Podobnie poważnym zagrożeniem nie jest żaden z ewentualnych nowych pretendentów, o których tak marzy liberalna lewica. Jacek Jaśkowiak, prezydent Poznania, to lider na miarę wojewódzkiego miasta; podobnie, mimo wszelkich wysiłków wkładanych w jego wylansowanie, Robert Biedroń. Miałkość, pustota i powierzchowność obu panów sprawia, że ich wystawienie przeciw Dudzie dałoby mu zwycięstwo w cuglach.
Jednak wskutek poważnego błędu jaki zrobił PiS, idąc na frontalne starcie z resztą państw Unii w walce o obsadę stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej, zrodził się kontrkandydat nowy i naprawdę trudny – Donald Tusk. Można mieć umiarkowane zaufanie do różnych sondaży, szczególnie jeśli respondentów pyta się o rzecz tak odległą jak wybory prezydenckie i to w sytuacji, w której kandydaci jeszcze nie są znani, nie zmienia to jednak faktu, że wszystkie wskazały na zwycięstwo Tuska w drugiej turze. To właśnie było swoistym znakiem alarmowym, który pobudził do działania obecną głowę państwa. Duda zrozumiał, że musi pokazać więcej niż do tej pory determinacji, to zaś oznacza samodzielności.
I tu jest pies pogrzebany. Bowiem w obecnym systemie prawnym i układzie politycznym samodzielność i podmiotowość prezydenta to towar bardziej niż deficytowy. Chcąc zaznaczyć swoją własną pozycję polityczną, odrębną od Prawa i Sprawiedliwości, Andrzej Duda staje wobec problemu porównywalnego do kwestii rozwiązania kwadratury koła. Jak, przynależąc do obozu PiS, jednocześnie się od niego zdystansować? I jak zrobić to tak, żeby pokazać swoją inność, ale nie na tyle, żeby to zaszkodziło wspierającej go partii? Ostatnie wypowiedzi prezydenta, a także propozycja zorganizowania debaty referendalnej są, zdaje się, efektem takich poszukiwań.
Oczywiście, dla niektórych bardziej dziecinnych obserwatorów sceny politycznej wszystko, co robi Andrzej Duda, z góry skazane jest na przegraną. Doskonałym przykładem takiej pseudodziecinnej postawy – piszę pseudo-, bo jednak wiek ma swoje wymagania i dziwnie brzmią naiwne dziewczęce twierdzenia wygłaszane przez kobietę dojrzałą – są choćby wypowiedzi Agnieszki Holland. W ostatniej rozmowie z "Gazetą Wyborczą" ogłosiła chociażby, że Andrzejowi Dudzie nie ufa "od początku, kiedy się okazał być jakimś długopisem, od kiedy złamał konstytucję, zdradził konstytucję, na którą przysięgał. W tym momencie ten człowiek stracił dla mnie wszelki autorytet i nie jest moim prezydentem od tego momentu, tak że nie musi mnie wykluczać, bo ja go skreśliłam z listy polityków, których darzę szacunkiem". Cóż, takimi głosami Andrzej Duda przejmować się nie musi, bo z góry wiadomo było, że ich nigdy nie pozyska. Podobnie jak od początku musiał zderzyć się z tymi, którzy nazywali go marionetką, lalką lub pacynką prezesa PiS.
A jednak, jak wiadomo dobrze z historii, wielokrotnie powtarzana opinia staje się stereotypem, czymś powszechnie przyjmowanym i uznawanym za prawdziwe. Jeśli do tych ciągłych ataków przeciwników politycznych dodać jeszcze obraz, jaki dociera do milionów Polaków za pośrednictwem kabaretowego "Ucha Prezesa", gdzie prezydent został skazany na niewdzięczną lub raczej żałosną rolę antyszambrującego przed drzwiami prezesa ni to woźnego ni to petenta Adriana, widać, że problem wizerunkowy Andrzeja Dudy jest ogromny.
Częściowo sam jest temu winny. Przypomnę, że jednym z głównych motywów jego kampanii prezydenckiej była krytyka Bronisława Komorowskiego za to, że ówczesny prezydent podpisywał wszystko, co przygotowała mu Platforma Obywatelska. Gdyby oceniać teraz decyzje prezydenta Dudy, biorąc pod uwagę tę samą miarę, trudno byłoby dostrzec znaczącą różnicę. Wynika to po prostu z samej politycznej konieczności. Wybierany w powszechnych wyborach prezydent nie ma praktycznie możliwości pozytywnego działania, bo i tak ostatecznie o wszystkim rozstrzyga parlamentarna większość. Ma wprawdzie silne prawo weta, to jednak sprawdza się tylko w sytuacji konfliktu.
Prezydent może w polskim systemie odgrywać znaczącą rolę polityczną tylko gdy dochodzi do koahbitacji, czyli gdy musi walczyć z większością sejmową pochodzącą z przeciwnego niż on sam obozu. W przeciwnym razie jego kompetencje są niemal martwe. Tyle że ogół wyborców tak tego nie postrzega: skoro prezydenta wybrali, to, mniemają, można od niego oczekiwać "realizacji" programu. W tym sensie każdy prezydent jest zakładnikiem złudzenia i iluzji wytworzonych przez autorów ustawy zasadniczej: cieszący się najsilniejszym mandatem politycznym człowiek może w rządzeniu co najwyżej przeszkadzać. Nie ma praktycznie żadnych formalnych możliwości prowadzenia polityki własnej.
Czy to oznacza jednak, że sama funkcja jest bez znaczenia? Oczywiście, że nie. Prezydent ma całą masę instrumentów "miękkich". Taką formą działania są choćby wypowiedzi publiczne, różnego rodzaju rady, konferencje, spotkania. Taką formą działania jest polityka odznaczeniowa, wreszcie, co ma także znaczenie, zgłaszanie inicjatyw politycznych. Może się to przyczyniać do budowania wizerunku, nawet jeśli nie idą za tym żadne praktyczne rozstrzygnięcia. Biorąc to pod uwagę, trudno uznać, żeby obecny prezydent potrafił tę sytuację w pełni wykorzystać.
Z jednej strony próbuje dotrzeć do wyborców, którzy na pewno nie należą do twardego jądra prawicy – najbardziej zaskakującym ruchem w tę stronę było uczestnictwo w uroczystościach rocznicy forsowania Odry 29 kwietnia w Szczecinie. Wtedy to, czcząc żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, Andrzej Duda powiedział, że "krwi przelanej za ojczyznę nie wolno w żaden sposób dzielić i nie wolno w żaden sposób dzielić tych, którzy za nią polegli". Mam poważne wątpliwości, czy śmierć żołnierzy LWP była śmiercią za ojczyznę, a nie za socjalistyczną republikę podporządkowaną sowietom. Ale nawet przyjmując słowa prezydenta Dudy za dobrą monetę, jak mają się do nich inne, te z wywiadu dla TVP Historia, wygłoszone niemal w tym samym czasie: "Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy tutaj walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach, w biznesie, mediach"?
Jak można jednocześnie twierdzić, że LWP walczyła o ojczyznę, a następnie atakować tych, którzy walczyli o utrzymanie dominacji sowieckiej nad Polską? Tak samo nie wiadomo, dlaczego do jednego worka prezydent wrzucił zdrajców Rzeczypospolitej oraz ich dzieci i wnuków, tak jakby zdrada była kategorią genetyczną. Wyraźnie widać tutaj brak spójnej retoryki. Zamiast poszerzać sobie grono popleczników, prezydent je zawęża: odpycha od siebie i zwolenników prawicy (czcząc LWP) i liberalnego centrum (mówiąc o dzieciach i wnukach zdrajców).
Podobnie chybiony był ogłoszony 3 maja pomysł referendum. Jaki sens ma zadawanie kilkunastu pytań wyborcom? Nic z tego przecież nie może sensownego wyniknąć, bo w takiej formule referendum najprawdopodobniej nie będzie miało żadnej mocy wiążącej. Dlaczego prezydent sam nie przygotował konkretnego projektu zmiany konstytucji? To właśnie dałoby mu tak potrzebny sztandar i hasło rozpoznawcze.
Wszystko to razem sugeruje, że Andrzej Duda już wie, że walka o następną kadencję będzie trudna. Szuka dla siebie nowego samodzielnego miejsca. Ale popełnia błędy i działa nerwowo. Nie przemyślał do kogo i dlaczego chce się odwołać, zamiast tego próbuje dotrzeć do różnych, nawzajem nie łączących się grup. Na szczęście dla siebie ma jeszcze dużo czasu, żeby to naprawić.
Paweł Lisicki dla WP Opinie