PublicystykaPaweł Lisicki: ministrowie z kapelusza

Paweł Lisicki: ministrowie z kapelusza

- Wbrew rządowej propagandzie, nowi ministrowie ani niczego poważnego nie załatwią, ani żadnego projektu nie doprowadzą do końca. Są zakładnikami czasu i sytuacji. Nie wróżę im powodzenia. Kto wie, czy ta nagła zmiana nie przyspieszy tylko upadku władzy – pisze Paweł Lisicki w felietonie dla Wirtualnej Polski. Redaktor naczelny „Do Rzeczy” komentuje dymisje i nowe nominacje Radzie Ministrów, wyjaśnia dlaczego „platformerska opowieść” na temat ostatnich wydarzeń „nie trzyma się kupy” oraz odpowiada na pytanie, dlaczego od nowych ministrów wcale nie oczekuje się pracy na rzecz państwa.

Paweł Lisicki: ministrowie z kapelusza
Źródło zdjęć: © PAP | Radek Pietruszka
Paweł Lisicki

17.06.2015 | aktual.: 25.07.2016 14:43

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

- Wbrew rządowej propagandzie, nowi ministrowie ani niczego poważnego nie załatwią, ani żadnego projektu nie doprowadzą do końca. Są zakładnikami czasu i sytuacji. Nie wróżę im powodzenia. Kto wie, czy ta nagła zmiana nie przyspieszy tylko upadku władzy – pisze Paweł Lisicki w felietonie dla Wirtualnej Polski. Redaktor naczelny „Do Rzeczy” komentuje dymisje i nowe nominacje w Radzie Ministrów, wyjaśnia dlaczego „platformerska opowieść” na temat ostatnich wydarzeń „nie trzyma się kupy” oraz odpowiada na pytanie, dlaczego od nowych ministrów wcale nie oczekuje się pracy na rzecz państwa.

Początek jak w horrorze Hitchcocka, końcówka jak w mydlanej operze. A może nie? Może zbyt szybko publicyści i eksperci przekreślają szansę pani premier na odzyskanie zaufania, a co za tym idzie na wzrost notowań sondażowych dla Platformy? Nie sądzę. Sekwencja wydarzeń wskazuje na panikę, a nie na przemyślany scenariusz. Nawet jeśli poszczególnym osobom nie można odmówić wiedzy i kompetencji, to ich powołanie do rządu, sądzę, wiele nie zmieni. Nie powstrzyma spadku poparcia dla PO i nie przywróci wiarygodności samej Ewie Kopacz. I to nawet jeśli niektórzy z nowo powołanych mają dobrą wolę i wierzą w to, co mówią.

Najpierw biznesmen o dość szemranej, eufemistycznie mówiąc, proweniencji, publikuje na swoim Facebooku setki stron ze śledztwa w sprawie „afery taśmowej”. Chwilę potem premier Ewa Kopacz doprowadza do odejścia z rządu kilku ministrów oraz ustąpienia marszałka sejmu, a kilka dni później ogłasza wejście do rządu czterech nowych ministrów i powołanie nowego marszałka Sejmu. Politycy PO dwoją się i troją, usiłując pokazać, że zmiany w rządzie oznaczają nowe twarze i prawdziwych fachowców. Tylko, że ta platformerska opowieść nie trzyma się kupy.

Pierwsze i najważniejsze pytanie dotyczy genezy. Pani premier twierdziła, że głównym powodem odwołania dotychczasowych ministrów było to, że dali się nagrać kelnerom. Wskazywała nawet, że odwołani urzędnicy są ofiarami, a ich rezygnacja wynika z odpowiedzialności za państwo. Nie bardzo rozumiem. Czy żeby stracić stanowisko ministerialne wystarczyło zostać nagranym? Dlaczego w takim razie Ewa Kopacz nie pozbyła się nagranych członków rządu wcześniej, kiedy obejmowała po Donaldzie Tusku stanowisko premiera?

Dlaczego wśród usuniętych są ci, o których nagraniu opinia publiczna nie wiedziała, jak Bartosz Arłukowicz lub Jacek Cichocki, a ci, o których wiadomo, że nagrani zostali i mówili rzeczy osobliwe, jak Paweł Wojtunik, stanowiska nie stracili? Nie ma to sensu. Tak samo nie ma żadnej logiki w twierdzeniu, że zwalnia się kogoś tylko dlatego, że został nagrany w restauracji. Nie, nie da się inaczej zrozumieć ruchu premier Kopacz niż jako dramatycznej i histerycznej próby ucieczki z tonącego okrętu.

Przypomnę, że jeszcze niedawno Ewa Kopacz – a było to raptem tydzień przed rządowym trzęsieniem ziemi – ogłosiła, że zrealizowała ponad 90 proc. swoich obietnic z expose i domagała się, by nowo wybrany prezydent elekt nie utrudniał jej doprowadzenia dzieła do końca. Załóżmy zatem, że zdaniem pani premier rządowi pozostało do zrealizowania 8-9 procent prac. Na czterech nowych ministrów, wynikałoby z tego, przypada zatem może jeden, może dwa procent działalności całego rządu! Już ten prosty rachunek pokazuje, że od nowych ministrów nie oczekuje się pracy. Ich powołanie ma doprowadzić do zmiany fatalnego wizerunku PO.

Premier Kopacz największe nadzieje pokłada chyba w nowym ministrze zdrowia, profesorze Marianie Zembali. Rzeczywiście, tu zmiana może przynieść PO korzyści. Po pierwsze dlatego, że Bartosz Arłukowicz był powszechnie nielubiany, przez dużą część środowiska lekarskiego był wręcz znienawidzony. W oczach zwykłych ludzi uchodził za nieudolnego i nieczułego urzędnika, pozbawionego empatii i zrozumienia.

Na pierwszy rzut oka przewagi profesora Zembali są oczywiste. Uznanej klasy kardiochirurg, jeden z najbliższych współpracowników legendy, czyli profesora Zbigniewa Religi. Przez lata - od 1993 roku – był dyrektorem słynnego Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. To tam prof. Religa przeprowadził w latach 80. pierwszą udaną operację przeszczepu serca w Polsce. To Zembala też, obok Religii, był jednym z bohaterów bijącego rekordy popularności filmu „Bogowie”. Profesor, poza życiorysem i opinią, ma jeszcze jedną zaletę: wygląda na to, że wierzy, iż naprawdę może czegoś dokonać.

Jednak jest i druga strona medalu. Ta wiara może szybko okazać się wadą: nadmiar entuzjazmu i zgłaszanie nowych pomysłów, które nie mają szansy realizacji, może bardzo szybko ośmieszyć profesora. Nie ma wielkiego doświadczenia politycznego, a pierwsze wystąpienia wskazują, że profesor bardzo złakniony jest medialnego uznania, co jest prostą drogą do klęski. Dlaczego ledwo został ministrem ogłosił, że zamierza wprowadzić tzw. podatek Religii? Pomysł przekazania od kilku do kilkunastu procent z OC kierowców na ratownictwo medyczne jest przecież ukrytą formą nowego podatku. Wcześniej zdaje się, że jego przeciwniczką była Ewa Kopacz. Ale i obecnie nie sposób wyobrazić sobie, żeby w tak krótkim czasie, i to tuż przed wyborami, PO zdecydowała się obciążyć wszystkich kierowców dodatkową opłatą. Zembala szybko może zatem okazać się nie tyle atutem, co balastem.

Znacznie mniej można powiedzieć o innych ministrach. Nowy minister skarbu, Adam Czerwiński jest posłem PO od dwunastu lat. Kierował nadzwyczajną komisją sejmową do spraw energetyki i surowców energetycznych, zna się zatem na energetyce i gospodarce. O jego charyzmie i innych zaletach nic nie wiadomo. Być może uda mu się otworzyć terminal gazowy w Świnoujściu.

Nieco więcej, choć wciąż niewiele, wiadomo o Adamie Korolu. Cztery razy był mistrzem świata, raz zdobył złoty medal olimpijski w Pekinie. Sukcesy odnosił w mało popularnej dyscyplinie, w wioślarskiej czwórce podwójnej. Czego miałby dokonać w swoim resorcie, nie sposób sobie wyobrazić.

Jedynym politykiem z prawdziwego zdarzenia w tym gronie jest Marek Biernacki, za czasów Tuska minister sprawiedliwości. Biernacki zastąpił na stanowisku koordynatora ds. służb specjalnych Jacka Cichockiego. Jednak to raczej urzędnik i organizator, a nie wizjoner. Spodziewać się po nim żadnych fajerwerków nie można. Biernacki da zapewne premier Kopacz większe poczucie bezpieczeństwa.

Wbrew rządowej propagandzie, nowi ministrowie ani niczego poważnego nie załatwią, ani żadnego projektu nie doprowadzą do końca. Są zakładnikami czasu i sytuacji. W innym czasie i w innej sytuacji mogliby faktycznie zrobić coś dobrego. Teraz ich zadanie jest inne. Mają odwrócić uwagę opinii publicznej od klęski PO w wyborach prezydenckich, od katastrofy wynikłej z publikacji taśm kelnerów, wreszcie dać złudzenie, że szefowa rządu nadal trzyma władzę w swoich rękach. Nie wróżę im powodzenia.

Kto wie, czy ta nagła zmiana, przypominająca trochę działania prestidigatora, który wyjmuje z kapelusza kolejne króliki, nie przyspieszy tylko upadku władzy. Ludzie nie lubią hipokryzji, to prawda. Ale hipokryzji udającej szczerość wręcz nie znoszą.

Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski

Komentarze (301)