Państwo Islamskie w Libii coraz silniejsze. Co weźmie na cel?
Podczas gdy Zachód skupia się na walce z Państwem Islamskim w Syrii i Iraku, dżihadyści coraz bardziej "rozgaszczają się" w Libii. Według amerykańskich dzienników w libijskiej Syrcie zaczynają wprowadzać porządki jak w stolicy samozwańczego kalifatu Ar-Rakce. Co może być następnym celem libijskiego PI i jak bardzo Europa powinna się obawiać kolejnego umacniającego się przyczółka dżihadystów?
03.12.2015 | aktual.: 04.12.2015 11:14
O libijskim odłamie Państwa Islamskiego zrobiło się głośno w lutym tego roku, gdy dżihadyści przeprowadzili egzekucję 21 Koptów u brzegów Morza Śródziemnego. Kilka dni później opanowali część Syrty, rodzinnego miasta Muammara Kadafiego. I choć od tego czasu pojawiały się sporadyczne informacje o walkach wokół miasta czy kolejnych makabrach dżihadystów, Libia zeszła na dalszy plan wobec tego, co działo się w Syrii i Iraku.
Tymczasem według ostatnich doniesień amerykańskich gazet, Syrta jest dziś kontrolowana przez PI, a liczba żołnierzy kalifatu w Libii wzrosła w ciągu roku z kilkuset do 2 tys. - podaje "New York Times". Jeśli pójść tropem "Wall Street Journal" i doliczyć do tego dżihadystycznych "administratorów", okaże się, że szeregi PI mogą liczyć nawet 5 tys. Pod ich kontrolą ma być też część wybrzeża.
Geograficznie więc Państwo Islamskie weszło klinem między dwa walczące ze sobą libijskie ośrodki władzy - koalicję islamistów w Trypolisie i popierany przez gen. Chalida Haftara rząd w Tobruku. Nie jest to zresztą przypadek, bo jedną z największych umiejętności dżihadystów kalifatu jest wykorzystywanie słabości przeciwnika i zamęt. A obu w Libii nie brak.
Według "NYT" do Syrty ściągnęli zagraniczni dżihadyści. Co więcej, najwyraźniej potrafią oni się również swobodnie przemieszczać między Libią a Syrią i Irakiem. Ich militarne dowództwo jest też ponoć ściągnięte z Iraku, a więc i doświadczone w boju. To wszystko daje ponury obraz.
Cichy wróg u bram
Jednak dr. Jana Burego z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego nie tylko nie dziwi ekspansja dżihadystów PI w Libii, ale też to, że Zachód na własne życzenie stworzył potwora - kalifat. - To wynik wspierania, a przynajmniej przyzwalania przez Zachód na działanie przeróżnych grup ekstremistycznych na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej, którymi manipulowano do swoich doraźnych celów politycznych - mówi wykładowca uniwersytecki. Jak dodaje, po Arabskiej Wiośnie 2011 roku odwrócono się od krajów regionu, które pogrążały się w chaosie. Skorzystało na nim Państwo Islamskie. - Libii już praktycznie nie ma, uległa dezintegracji. Są trzy Libie, bo Cyrenajka i Trypolitania to właściwie odrębne twory polityczne, między nimi pojawia się Państwo Islamskie, ale także Fazzan, który ciąży ku fanatykom muzułmańskim. (…) Następstwa wszystkich wojen i przynoszenia demokracji pod znakiem karabinu zakończyły się fiaskiem i skutki tego odczuwamy dzisiaj w Europie - mówi dr Bury.
Z kolei Kacper Rękawek, ekspert ds. terroryzmu z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, uważa, że ani Zachód, ani państwa regionu wbrew pozorom nie zapomniały o Libii po 2011 r. Przypomina, że Amerykanie organizowali już błyskawiczne operacje w tym kraju. Tak było w 2013 r., gdy komandosi USA złapali w Libii poszukiwanego terrorystę Abu Anasę al-Liby’ego, czy czerwcu tego roku, kiedy w nalocie w Libii zginąć miał Mochtar Belmochtar, uważany za jednego z założycieli Al-Kaidy Północnego Maghrebu. Bombardowania na cele islamistów miało też przeprowadzać lotnictwo Egiptu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Choć ekspert PISM przyznaje, że "w powszechnej percepcji, nie tylko na zachodzie Europy, interwencja w Libii się nie udała i więcej takich operacji nie będzie; (…) wysnuwa się wnioski, że trzeba było zostawić Muammara Kadafiego w spokoju".
Analityk PISM jest jednak daleki od zrzucana odpowiedzialności za chaos jedynie na działania Zachodu i interwencję międzynarodowej koalicji sprzed czterech lat. - W dużym stopniu obecna sytuacja w Libii to dzieło samych Libijczyków, którzy nie potrafili się porozumieć, nie było żadnej transformacji, przejścia z rządów dyktatorskich do czegoś, co przypominałoby demokrację - mówi Rękawek i przypomina o trwającym od dawna sporze między dwoma libijskimi ośrodkami władzy - w Tobruku i Trypolisie - i trwającej w kraju wojnie domowej. - Zachód nie może w kółko posypywać głowy popiołem i mówić, że to nasza wina, bo skala błędów, które popełnili Libijczycy od 2011 r. jest naprawdę zastraszająca - dodaje.
Eksperci, z którymi rozmawiała WP, wątpią, by nawet w obliczu zagrożenia ze strony żołnierzy kalifatu oba wrogie ośrodki władzy w Libii były w stanie połączyć swoje siły. Dr Bury ocenia, że interwencja z 2011 r. w tym kraju była niczym otwarcie puszki Pandory. - W Libii mamy do czynienia z walką o przetrwanie. Tam walczy każdy z każdym - ocenia. A w takich warunkach trudno o konsolidację, nawet w obliczu wspólnego wroga.
- Sojusz quasi-islamistyczny będzie mówił, że Państwo Islamskie w Libii używane jest jako wymówka, by atakować wojska wierne rządowi w Trypolisie. Z kolei siły gen. Chalifa Haftara będą mówić, że nie ma różnicy między Syrtą czy Misratą i Trypolisem, a wszystkich islamistów najlepiej zepchnąć do morza - dodaje z kolei Rękawek. Ekspert nie pokłada też dużych nadziei w negocjacjach pod patronatem ONZ między Tobrukiem i Trypolisem. I przypomina o skandalu związanym z osobą głównego negocjatora Bernardino Leona, który - jak wyszło na jaw - dostał intratną propozycję pracy w ZEA, kraju, który wyraźnie staje po jednej ze stron konfliktu w Libii. Co będzie następnym celem?
Już w Iraku i Syrii PI pokazało, że zależy mu na terytorialnych zdobyczach. Samozwańczy kalifat (a także jego prowincje) ma łączyć nie tylko idea, ale też faktyczne posiadanie terytorium. To oznacza, że dżihadyści nie zadowolą się samą Syrtą i prędzej czy później będą chcieli opanować kolejne obszary.
Według dr. Burego PI będzie dążyło do zajęcia i zabezpieczenia infrastruktury naftowej. To właśnie nielegalny handel ropą przynosi kalifatowi w Syrii i Iraku krocie. Także w Afryce Północnej może stać się jego gospodarczą podstawą, a zyski ze sprzedaży magnesem na rekrutów. - Wątpliwe, by chciano sprzedawać ropę na południe, a raczej z portów nad Morzem Śródziemnym w kierunku Europy. I przypuszczam, że grupy oligarchiczne w Europie będą zainteresowane odbiorem takiej ropy naftowej praktycznie za bezcen - mówi.
Tymczasem Rękawek ocenia, że dżihadyści kalifatu mogą ostrzyć sobie zęby na położoną niedaleko Syrty Misratę. Co więcej, jeśli wykorzystają strategię z Iraku - a wszystko wskazuje na to, że tak się dzieje - nie będą wcale potrzebować dużych sił i środków, by opanować to miasto. Ekspert PISM przypomina, że PI zajęło iracki Mosul zaledwie w tysiąc bojowników, ale dużo wcześniej przeprowadzało tam akcje wywiadowcze i sabotażowe. W ten sam sposób może działać w Misracie.
- Czy w Libii jest potencjał (dla ekspansji PI - red.)? Absolutnie jest. Ale on niekoniecznie wynika z siły samego Państwa Islamskiego, a w dużym stopniu ze słabości, kłótliwości i pewnego rodzaju apatii obu walczących stron wojny domowej w Libii - dodaje.
O tym, jak groźne jest libijskie PI przekonała się już sąsiednia Tunezja. Zarówno zamachowcy, którzy zaatakowali w marcu muzeum Bardo w Tunisie, jak i napastnik z nadmorskiej Susy, który w czerwcu strzelał do turystów w hotelach, szkolili się wcześniej w Libii. Ale czy powody do obaw ma także Europa?
Wykładowca z UKSW mimo wszystko nie widzi większego zagrożenia dla Starego Kontynentu w związku ze wzrostem aktywności dżihadystów kalifatu w Libii. Twierdzi wręcz, że należy bardzo ostrożnie podchodzić do doniesień o sprawstwie kolejnych ataków na europejskiej ziemi, które zbyt szybko są przypisywane PI. Choć przyznaje, że gdyby "Zachód chciał ukrócić możliwy nielegalny transfer towarów (surowców energetycznych) z Libii do Europy, to PI może przygotować serię zamachów".
Innego zdania jest analityk PISM, który podkreśla, że silne PI w Libii stanowi zagrożenie dla Europy choćby z powodu geograficznej bliskości. - Nie chcemy mieć u swoich granic upadłych krajów i dżihadystycznych państewek - mówi. Jak dodaje, Libia stałaby się też kolejną spokojną przystanią dla islamskich fanatyków ściągających z całego świata, którym trudno byłoby dostać się do Syrii czy Iraku. - Nie jest problemem wylądować w Libii, zniknąć w jej piaskach na pewien czas i pojawić się potem w Europie. To wielkie zagrożenie - ostrzega.
Co powstrzyma dżihadystów?
Co może więc powstrzymać zakusy dżihadystów w Libii, których apetyt najwyraźniej rośnie? - Siła, która poskromi z jednej strony sponsorów z zewnątrz, dostarczających (PI - red.) nie tylko finansów, ale też broni, a z drugiej - tych, którzy kupują to, co PI oferuje, czyli chociażby ropę naftową - ocenia dr Bury, dodając, że wymagałoby to odcięcia dżihadstów tak od szlaków przerzutowych przez pustynię, jak i przez morze. Dla dr. Burego siłą tą mogłaby być Rosja, choć ekspert przyznaje, że obecnie jest ona skupiona na swej operacji w Syrii. - Jeżeli Rosja odzyska inicjatywę, a już to robi, to takie plany zaangażowania w operację w Libii mogą się pojawić na deskach sztabowców w Moskwie - mówi.
Ocenę, by to Rosja miała zdusić PI w Libii, krytykuje jednak Kacper Rękawek. Ekspert zauważa, że w przeciwieństwie do Syrii, Moskwie byłoby trudno o zaproszenie jej do interwencji przez jeden z lokalnych libijskich ośrodków władzy. A nawet jeśli tak by się stało, Rosjanie nie mają tam zaplecza wojskowego - bazy i lotniska. Musieliby więc liczyć na przychylność np. Egiptu, co też nie jest proste. - Nawet jeśli by się to udało, to byłaby to niesamowicie kosztowna i zdecydowanie trudniejsza operacja dla Rosji, niż ta w Syrii. Trzeba też pamiętać, że Rosja już ma otwarte dwa fronty: na Bliskim Wschodzie i w Donbasie - dodaje.
Rękawek uważa, że walkę z PI w Syrcie mogłyby podjąć milicje z Misraty. Decydują tu względy geograficzne - miasta leżą blisko siebie, a Misrata może wkrótce stać się kolejnym celem sił kalifatu. Problem w tym, że najwyraźniej nie wszyscy członkowie misrackich milicji chcą walczyć z IS.
- Coś mi mówi, że będziemy się musieli przyzwyczaić do Państwa Islamskiego w Syrcie na jakiś czas - dodaje ekspert.