PolskaPamiętnik z Rosji

Pamiętnik z Rosji

Pamiętnik był ostatnim dziełem autora "Polski Piastów", "Polski Jagiellonów" i "Rzeczypospolitej Obojga Narodów". Zaczął go pisać na początku 1970 r. - nie zdążył dokończyć, bo w tym samym roku przedwcześnie zmarł. Ale przekazał nam karty wspomnień z dzieciństwa, z Rosji, gdzie urodził się w 1909 r. i gdzie toczyły się historyczne wydarzenia - rewolucja lutowa, październikowa, wojna domowa.

Z mającego się wkrótce ukazać nakładem wydawnictwa Prószyński "Pamiętnika" wybraliśmy fragmenty dotyczące roku 1917 i następnych - czasu zachowanego w pamięci dziecka, a opisanego przez wybitnego historyka.

To musiał być wczesny wieczór: z góry padało już na stół silne światło lampy naftowej, lecz nas z bratem jeszcze nie zapędzono do łóżek. A może rodzice nie mieli wówczas głowy po temu? Pochyleni nad jakimś papierem, nad listem czy gazetą, debatowali zawzięcie. Zahaczyły mi się o pamięć ich słowa dotyczące tajemniczych spraw – zamarzniętej rzeki, przerębli w pobliżu mostu, czyjegoś kalosza porzuconego na lodzie.

Łatwo mi dzisiaj rozszyfrować znaczenie owych urywków wspomnień, bez błędu dopasować tamten wieczór do chronologii wydarzeń powszechnie uznawanych za historyczne, nawet za „wstrząsające światem”. Był to po prostu sam początek roku 1917, któryś z jego najpierwszych dni. Polska para inteligencka, zamieszkała w miasteczku Maksaticha guberni twerskiej Imperium Rosyjskiego, roztrząsała świeżo otrzymaną wiadomość o gwałtownej śmierci Grzegorza Rasputina. – Stary porządek pękał o własnych siłach. (...)

Nie zapamiętałem żadnego w ogóle faktu, który by się wiązał z rewolucją październikową. Przypominam sobie dość dobrze wybuch pierwszej wojny światowej, ciągnące na dworzec tłumy rezerwistów, szpital dla rannych założony po drugiej stronie ulicy, sławę Kozaka dońskiego Kuźmy Kriuczkowa, który dokonał jakichś legendarnych czynów zaraz na samiuteńkim wstępie bojów. Wielkie i o trzy przeszło lata późniejsze wydarzenie historyczne nie zakotwiczyło się wcale w pamięci dziecka. Dopiero w kilkanaście miesięcy po nim, i w innej zupełnie prowincji byłego Imperium, miałem się przekonać, jak brzmią wystrzały karabinowe. A w tego rodzaju dźwięki wsłuchuje się wszak pilnie chłopiec z lubością zabawiający się ołowianymi żołnierzykami. Nie było okazji, brakło owych efektów dźwiękowych, dopóki mieszkaliśmy w głębi Rosji, z dala od znaczniejszych miast.

Marzec 1917 r. (rewolucja znana jako lutowa, która obaliła carat) przyniósł wstrząs moralny, upoił hasłem swobody, w październiku dokonano w Petersburgu energicznej rozgrywki w walce o władzę. Wcale mnie nie dziwi, że nie zapamiętałem żadnych ech tego wydarzenia.

Już po zawarciu pokoju brzeskiego, gdzieś latem 1918 r. zjawił się niespodziewanie u nas młodszy brat matki Władysław Maliszewski. Służył on w armii carskiej jako oficer rezerwy, podczas odwrotu spod Gorlic został ranny w nogę i wskutek tego dostał się do niewoli austriackiej, którą zdrowo, lecz bardzo głodno spędził w Budapeszcie. (...)

W Rybińsku, Jarosławlu – o Moskwie i Piotrogrodzie już się nie rozwodząc – staczano wtedy walki, było ciężko i strasznie. W Zakładach Putiłowskich odbył się nawet pierwszy w dziejach ustroju sowieckiego strajk. Historiografia omawia te fakty szczegółowo, zapominając, że Rosja ówczesna w osiemdziesięciu co najmniej procentach składała się z Maksatich lub z osiedli ludzkich jeszcze bardziej zapadłych. Bo tam w Maksatisze była przynajmniej kolej żelazna. Nie potrzebował z niej korzystać, na pewno nie zatrzymywał się przy miejscowym dworcu słynny pociąg pancerny Lwa Trockiego. W maksatiskie strony nie dotarł bowiem żaden Judenicz, Kołczak czy inny biały generał, uderzający od strony okrain imperialnych ku centrum państwa. Legioniści czescy bez specjalnego entuzjazmu operowali w okolicach... egzotycznej, jakże odległej Samary.

Odbyła się wojna światowa, której finał stanowiły aż dwie rewolucje rosyjskie. Przez cały ten czas nikt nie przeszkadzał łowić ryb na wędkę pod mostem kolejowym w Maksatisze, spacerować po nim swobodnie drewnianymi chodnikami dla pieszych. Nie było widać potrzeby ustawiania żadnych, białych czy czerwonych, posterunków ochronnych.

Głucha prowincja rdzennej Rosji przyjęła nowy ustrój biernie. Chłop ochotnie wziął ziemię dziedzica i „wjadł się” w swe gospodarstwo. (...)

Czytam o komunizmie wojennym, o niemiłosiernych rekwizycjach żywności po wsiach już w roku 1918. Nie przeczę, wcale nie przeczę. Pragnę tylko powiedzieć, że nam, ludziom nieposiadającym żadnego majątku, niczego nie brakowało w tym czasie do wcale sytego życia. Nie występowała przy tym konieczność wyzbywania się ojcowskiego fortepianu ani matczynych broszek czy pierścionków.

Do najważniejszych świadectw, jakie mogę złożyć wobec historii, zalicza się powtórzenie stwierdzenia, że przeżywszy w głębi Rosji obie rewolucje, marcową i październikową – pierwsze wystrzały i wybuchy granatów ręcznych usłyszałem dopiero w roku 1919 na Ukrainie. W obu wypadkach mieszkałem na głuchej prowincji.

Wyjechaliśmy z Maksatichy u schyłku lata czy też wczesną jesienią. Pokój trwał od kilku miesięcy, można było legalnie przekraczać linię demarkacyjną czy też granicę. Znajdowała się ona podówczas w pobliżu Orszy, na wschód od niej. Sprawdzić nasze bagaże i dokumenty przyszedł młody, ciasno opięty w szary mundur, sztywno wyprostowany, wygolony i wymyty idealnie, małomówny oficer niemiecki. Wytrzeszczyłem oczy, bo takiego wojownika na sprężynach jeszcze one nie oglądały. Ani szerokich jak moja ówczesna dłoń bagnetów na karabinach jego eskorty. Zachowanie się Niemców było poprawne, rewizja powierzchowna. Walory zaszyte w moją bluzkę szczęśliwie przekroczyły granicę państw i ustrojów.

Kilkakroć później przyszło mi zapoznać się z tak zwanymi pociągami repatriacyjnymi, żadna jednak z podróży nie odbyła się w warunkach równie wygodnych jak tamta z Maksatichy do Orszy, w rewolucyjnej, bolszewickiej już Rosji. Jechało się wagonami towarowymi wprawdzie, ale czystymi, całkiem przystosowanymi do przewożenia ludzi. Drewniane nary po obu stronach, zaraz wysłane siennikami, możność rozstawienia rzeczy, gotowania strawy na „primusach”, umiarkowana ilość osób na wagon. Żadnych po drodze konfiskat, napadów, rabunków ani innych podobnych przykrości, o głodzie szkoda pisać. Jeden ze współpasażerów, stary kawaler, budził miarkowaną przez formy towarzyskie wesołość, bo od rana do zmierzchu bez przerwy niemal coś sobie pitrasił i jadł. Po drodze zachorował brat, uformował się mu na nodze duży wrzód; w mieście, w którym pociąg zatrzymał się na kilka godzin, załatwiono operację na poczekaniu i dobrze, bez późniejszych komplikacji. Służba zdrowia nie przestała tam widocznie funkcjonować, i to chyba sprawnie.

Z wszystkich tych drobiazgów wynikać się zdaje, że nie od razu, a może nie wszędzie od razu nastały znane rewolucyjne trudności, słynna „droga przez mękę”. Nie zostało w dostateczny sposób dowiedzione, iż nie sposób jej było uniknąć lub uczynić mniej straszną. Szeroko stosować można znane powiedzenie Gogola o wdowie po podoficerze, która sama się wychłostała.

Wyjechałem więc z Rosji już chyba na zawsze, co gwarantować się zdaje mój obecny wiek. Wywiozłem z niej na zachód dorobek w postaci szczerej sympatii dla narodu rosyjskiego. Sentyment – śpieszę podkreślić – zupełnie niezależny od oceny porządków politycznych rozmaitymi czasy rozpościerających się w tym rozległym kraju oraz od ich moralnych konsekwencji, które sprawiają, że w każdym ustroju u zbyt już wielu Rosjan sumienie kończy się tam, gdzie się zaczynają rosyjskie interesy państwowe. (...)

Podczas wojny zaczęli napływać do Maksatichy uchodźcy i wysiedleńcy z ziem opuszczonych przez wojska carskie. Przybyła wraz z nimi pojedyncza rodzina żydowska i zamieszkała w naszym bezpośrednim sąsiedztwie. Ludzie z miasteczka gapili się z zainteresowaniem na przedstawicieli zupełnie nieznanej narodowości.

A więc w Maksatisze nad Wołczyną ciekawość połączona z życzliwością dla ofiar wojny, w Kijowie zaś nad Dnieprem pogromy, organizowane przez „czarną sotnię” czy też Sojuz Michaiła Archangieła. – Na pewno nie wywiózłbym z Maksatichy miłych wspomnień, gdyby Polacy stanowili tam grupę liczną, a zwłaszcza gdyby monopolizowali jakąkolwiek z dziedzin zarobku. (...) Przyjechaliśmy z Rosji na Ukrainę, aby znaleźć się bliżej ojca matki, dziada Wiktora Maliszewskiego.

Po wyniesieniu się z Francji pracował on jako kolejarz na południowych liniach w carstwie. We właściwym czasie skapitalizował emeryturę i operując ponadto oszczędnościami, jął działać na własny rachunek. Niewielką fabryczkę sukna w Czaplince zabrała mu powódź, ale ogromny, wyposażony w dynamo, na przemysłową skalę obliczony młyn parowy w Poradówce okazał się kopalnią pieniędzy. Samo czarnoziemne serce Ukrainy, a w promieniu wielu wiorst żadnej konkurencji, oprócz wiatraków. Wojna i przewroty nie tylko nie naruszyły prosperity, lecz wzmogły ją jeszcze.

Dziad mieszkał w Bojarce, w miasteczku, które od wspomnianej Poradówki oddzielała tylko rzeka Zgniły Tykicz, płynąca wśród lasu oczeretów. Nie miał nic wspólnego z ziemiaństwem czy z innym dziedzictwem, mimo to chłopi nazywali go między sobą nie inaczej niż „pan”. Nasza trójka to były zatem „panowy wnuki”. Za niemieckiej okupacji też zdarzały się tam niepokoje. Byłem świadkiem jednego tylko nocnego napadu rabunkowego, przy którymś z następnych ojciec wyzbył się obrączki ślubnej. Kiedy z biegiem czasu stawało się coraz gorzej, chłopi z Poradówki wystąpili z propozycją pomocy. Stary „pan” przeniósł się do jednego z nich i zamieszkał tam na stałe. Co wieczór zjawiało się dwóch mołojców z wioski, zmieniająca się kolejno warta. Obficie zakrapiając samogonem, spożywali michę jajecznicy, po czym układali się do snu na słomie w izbie. Karabiny trzymali pod ręką, granaty – widać dla ostrożności – umieszczali na stole.

W oryginalny sposób ułożyły się stosunki pomiędzy zamożnym polskim „panem” a miejscowymi „rizunami”. Pamiętać bowiem trzeba, że okolice Taraszczy, Skwiry i Białej Cerkwi cieszyły się z dawna sławą gniazd najgroźniejszych na całej Ukrainie hajdamaków. (...)

Zastanawiając się nad genezą istnej przyjaźni, jaka łączyła starego „pana” Maliszewskiego z okolicznym włościaństwem, dochodzę do prostego wniosku. Urodzony w Nantes, z Bretonki, wychowany we Francji i sam będący pół-Francuzem, dziad traktował sąsiadów na sposób nie sarmacki, lecz francuski. Człowiek porywczy i twardy dobrze pilnował własnych interesów, ale to samo prawo przyznawał każdemu innemu. Praktyczne zastosowanie jałowej rzekomo – bo formalnej tylko – zasady równości obywatelskiej jakoś tym razem okazało się owocne, i to w sensie życia lub śmierci.

Dziad Wiktor zaliczał się do zajadłych dreyfusardów. Przejmował się słynną sprawą tak, jakby mieszkał nie nad Zgniłym Tykiczem, lecz nadal nad Loarą, w swoim rodzinnym Nantes. W związku z tym pewnie nie słyszałem o zatargach z Żydami, którzy stanowili zdecydowaną większość zaludnienia Bojarki. Księgowym w młynie był niejaki Nuchim. Dziad beształ go często za rozlazłość i błędy, lecz nigdy za pochodzenie. (...)

Rewolucja przyrzekała raz na zawsze pogrzebać antysemityzm, zaliczyć go do rzędu najgorszych zbrodni. Zakazała używania terminu Żyd, który w języku rosyjskim posiada przydźwięk obelżywy. Znana, poniekąd oficjalnie uznawana teza, że wewnętrznymi wrogami Rosji carskiej są „Polaki, Żydy i studienty”, nie tylko nie poniżała przedstawicieli pierwszej i ostatniej ze wspomnianych grup, lecz ich we własnych oczach wywyższała. Ze środkową było zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Ten człon tezy pływał w sosie pogardy.

Poniewierani ludzie wsparli ten prąd polityczny, który obiecywał skasować piętno, zapomnieć o nim... Leżało to w naturze rzeczy.

Carskie porządki tudzież ideały znalazły obrońców. Liczebność ich nie usprawiedliwiała rozmiarów i charakteru represji zastosowanych wobec biernej masy, rosyjscy historycy emigracyjni utrzymują, że w ruchu oporu przeciwko bolszewikom uczestniczyło zaledwie pięć procent oficerów carskich. Ci jednakże, co działali, robili rzeczy, które mnie osobiście skłaniają do pewnego wniosku. Hitler i Himmler nie powinni być uznawani za pierwszych w stuleciu XX twórców i wykonawców programu „Endlösung”, ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Rola pionierska przypada komu innemu, braciom-Słowianom niestety.

Wczesnym latem 1919 r. zajęły Taraszczę wojska generała Antona Denikina. Złote naramienniki, „pagony”, znowu zabłysły. Były one przedmiotem takiej nienawiści ze strony bolszewików, że jedynie wariat mógłby wtedy wieszczyć ich tryumfalny powrót do Rosji już jak najbardziej czerwonej. Kto to powiedział: „Wargi mędrca nie wymawiają słowa: nigdy”?

Uchodziło wówczas za pewnik, że Żydzi dowiadują się o wszystkim zawczasu. Według tej teorii najlepszą zapowiedzią mającej nastąpić zmiany były grupki starozakonnych tajemniczo szepczące na chodnikach i pod ścianami domów. Tamtej soboty wszechwiedza okazała się legendą, zabrakło nawet zwyczajnej ostrożności, umiejętności przewidywania na najbliższą metę. W piękny i ciepły dzień pełno było na chodnikach spacerującej publiczności żydowskiej. Od rana mieszkańcy Taraszczy przyglądali się przemarszowi wojsk. Długo ciągnęły tabory czy inne jakieś zaprzęgi konne, eskortowane przez pieszych Kozaków, kubańskich chyba, bo poprzystrajanych często w szerokie kapelusze filcowe. Już pod wieczór zza zakrętu, za którym kilka miesięcy wcześniej znikali Niemcy, wyjechał znaczny oddział jednolicie, na stary ład umundurowanej kawalerii. Nad pierwszą sekcją powiewał trójbarwny, niebiesko-biało-czerwony sztandar carski. Zaczęło się w chwilę potem – krzyki wściekłości i rozpaczy, uciekający tłum, za nim sino połyskujące szable.

Mieszkaliśmy przy jednej z lepszych ulic miasta, lecz położonej w pobliżu jego skraju, akurat na drodze wszelkich przymarszów i odmarszów. Główne, paradne wejście prowadziło do nas wprost z chodnika, rodzice otworzyli więc drzwi, w które zdążyło się wtłoczyć trzydzieści kilka osób. Pojęcia nie mam, w jaki sposób nie zostało to zauważone, prawdopodobnie wykonawcy pogromu zanadto się zajęli tymi z uchodzących, co zostali w tyle. Rozwścieczony człowiek wiele może prześlepić, zwłaszcza jeśli jemu samemu nie zagraża żadne zupełnie niebezpieczeństwo.

Był w naszym mieszkaniu mały pokój, któryśmy z bratem przezywali „Kamczatką”, bo w zimie bywało tam chłodno. Jedyne jego okno wychodziło na maleńki ogródek, szczelnie zasłonięty wysokim i ścisłym parkanem z desek. Do tej izdebki schronili się zbiegowie, po czym wspólnymi siłami całej naszej rodziny do drzwi jej przysunięta została szafa. Ojciec pobiegł jeszcze prędko przez podwórze do drugiej połowy domu – zajmowanej przez właściciela, Żyda nazwiskiem Krenieńczucki, aktualnie przebywającego wraz z familią we wspomnianej „Kamczatce” – umieścił tam krzyż i obraz religijny, katolicki. Dokonawszy tych czynności, rodzice otworzyli szeroko wszystkie okna wychodzące na ulicę i wobec zapadającego zmroku oświetlili mieszkanie, zapalając lampy co do jednej. Musiał być pozór, że nikt się w tym domu nie lęka szlachetnych zdobywców Taraszczy, że owszem – wita ich z radością. Matka przysiadła sobie na parapecie okiennym, ojciec wyszedł na zewnątrz i trwał na chodniku. Wszelkich sprawdzających i dopytujących należało
trzymać jak najdalej od wypchanego ludźmi pokoiku za szafą.

O śnie nie mogło być mowy. Stanu własnych nerwów sobie nie przypominam, za to dolatujące z sąsiedztwa odgłosy... Dowiedziałem się, jak wrzeszczy człowiek mordowany białą bronią. I jak przeraźliwy, do niczego niepodobny dźwięk wydaje wielkie lustro, jeśli w nie zajechać okutą kolbą karabinu. (...)

Do Polaków denikinowcy odnosili się z rezerwą, ale nie wrogo. Nie wiadomo było jeszcze, jak postąpi Piłsudski, istniała nadzieja – rachuba raczej – na współpracę z nim. W stosunku do innych nierosyjskich narodowości na Ukrainie polityka Armii Ochotniczej była określona wyraźnie: dla Żydów noże i temu podobne narzędzia, dla chłopów, którzy dawno już popalili dwory i pozabierali ziemię folwarczną, nahaje. Wieszania i rozstrzeliwania odbywały się swoim – w Taraszczy niepublicznym na szczęście – porządkiem. I tak aż do jesieni biała Rosja arcyskutecznie sama sobie kopała grób.

Prószył już śnieżek, mokro było i zimno, kiedy powędrowałem samotnie na zamiejską szosę pogapić się na ciągnące z przeciwka wojsko. Milczeli taboryci na wozach, jazdowi i kanonierzy przy działach, malowniczo, lecz posępnie wyglądały figury kawalerzystów w papachach i długich szynelach. Siedzieli w siodłach jak poprzyrastani, groźni już tylko z wyglądu. Pobite oddziały Denikina cofały się na południe. Zaraz następnego bodaj dnia oglądaliśmy obdarte i pstre, ostro maszerujące bataliony Armii Czerwonej.

Niezwłocznie zaczęły się porachunki ze zwolennikami obalonych dopiero co porządków albo i z ludźmi, którzy się z jakichkolwiek powodów nie podobali. Na murach ukazały się afisze, bolszewicy umieli dbać o propagandę. Jedne obrazowały okrucieństwa białych – do dziś pamiętam fotografie okropnie spuchłych ciał ludzkich, posiekanych w poprzek „szompołami”, wyciorami karabinów. Inne plakaty prezentowały bardzo dobrą grafikę. Był i taki, co pokazywał grupkę wynędzniałych postaci przygiętych do ziemi pod podeszwą podkutego buta. Napis głosił: „Raboczije! Waszi żeny i dieti stonut pod sołdackim sapogom Piłsudskowo”. (...)

Pobyt denikinowców w Taraszczy to jedyny fragment wspomnień z tych czasów, który potrafię mocno osadzić w chronologii, a to dzięki późniejszym lekturom. Ofensywy i odwroty Armii Ochotniczej zostały dość dokładnie przedstawione przez historyków, w encyklopediach także łatwo znaleźć daty. Cała reszta przesypuje się w pamięci jak szkiełka kalejdoskopu, tworzy obraz migotliwy, barwny i bogaty, lecz niezbyt zaiste wesoły.

Od jesieni 1918 do wiosny 1920 r. władza zmieniała się w Taraszczy wielokrotnie, dorośli zapewniali, że coś około czterdziestu razy. Czasami w biały dzień zapowiadała początek przemiany seria karabinu maszynowego albo wybuchy granatów gdzieś na peryferiach. Innym razem strzelanina zaczynała się w głębi nocy i w samym śródmieściu. Oznaczało to, że część załogi zmieniła przekonania polityczne. Światło poranka uwidoczniało na gmachu koszarowym chorągiew inną od tej, co dumnie powiewała wieczorem, inny odłam ludności musiał przemyśliwać o ukrywaniu się, a już co najmniej o chowaniu cenniejszych przedmiotów. I nam przytrafiało się uchodzić na przedmieścia, do najść zdobywców na mieszkanie przyzwyczailiśmy się prawie. Każde z nich połączone było, rzecz jasna, z doraźną konfiskatą wszystkiego, co leżało na wierzchu i dawało się upchać do kieszeni, chlebaków lub sakw kawaleryjskich. W tej mierze przedstawiciele rozmaitych wykluczających się wzajemnie orientacji politycznych wykazywali zdumiewającą jednolitość
programu. (...)

Tamtej wiosny mniemaliśmy obaj z Januszem, że przyjdzie nam dłużej taplać się w Zgniłym Tykiczu i poławiać w nim karpie. Zbliżało się lato, lekcje pobierane w Taraszczy u dystyngowanej, ale nudnawej nauczycielki, panny Idalii, uległy pożądanemu zawieszeniu. Nieoczekiwanie zjawił się jednak w Poradówce ojciec. Przyjechał normalnie, własnym niskorosłym, nienadającym się do kawalerii, więc i do konfiskaty, konikiem zaprzężonym do lekkiego wózka.

– Jutro wracamy – oświadczył z miejsca. – Taraszczę zajęły polskie wojska...

Paweł Jasienica

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)