PolskaOszustwo demokratyczne

Oszustwo demokratyczne

Jak się nazywa ktoś, kto wybiera oszustów? Polski wyborca. Od 15 lat uczestniczy on w wyborczym paserstwie. Nie wie, na kogo konkretnie głosuje, bo to ustalają za niego partie, tworząc swoje listy. Nie wie, jaką politykę będzie prowadził rząd, bo to wypadkowa koalicyjnych porozumień. Nie wie nawet, jaki rząd powstanie. Nie wie, kogo rozliczać z obietnic w następnych wyborach, bo koalicja jest zupełnie innym podmiotem niż partia, na którą głosował.

Właściwie to manifestuje swoje polityczne sympatie i może się tylko modlić, żeby jego wybrańcy nie okazali się złodziejami albo hochsztaplerami. Można powiedzieć, że od ponad 15 lat w Polsce gra się z wyborcą w salonowca: wyborca wystawia tyłek, ale nie wie, kto go uderzył. To tak, jakbyśmy wsiadali do pociągu i nie wiedzieli, dokąd jedziemy.

Oszustwo z ordynacją

Aż 62 proc. Polaków w sondażu przeprowadzonym przez OBOP chciałoby głosować na konkretnych ludzi, a nie na partie. A zatem chciałoby jednomandatowych okręgów (przeciwko nim opowiedziało się jedynie 27 proc. ankietowanych). Większość wyborców tego chce, ale nic się nie dzieje - nadal obowiązuje proporcjonalna ordynacja. Po prostu w poprzednich Sejmach było za dużo beneficjentów tego systemu, żeby podcięli gałąź, na której siedzą. I chyba tak będzie nadal, bo tylko Platforma Obywatelska opowiada się za jednomandatowymi okręgami (PiS chce ordynacji mieszanej).

W proporcjonalnym systemie o wynikach wyborów decydują liderzy partii układający listy wyborcze. Potem popularny lider listy jest w stanie wciągnąć do Sejmu osoby mające poparcie zaledwie tysiąca wyborców. W nowo wybranym Sejmie posłem PiS będzie na przykład Andrzej Adamczyk, który w Krakowie otrzymał 1582 głosy (0,38 proc. w okręgu). - Sytuacja, w której do parlamentu weszli ludzie mający 2-3 tys. głosów poparcia, jest parodią demokracji - uważa prof. Jadwiga Staniszkis, socjolog. Przy jednomandatowych okręgach decydujący głos ma wyborca, a do parlamentu nie wchodzą osoby ze znikomym poparciem. Przeciwnicy większościowej ordynacji, na przykład prof. Jacek Raciborski, Jacek Żakowski (taka ordynacja "prowadzi do wykluczenia mniejszości"), dr Bartłomiej Nowotarski czy Jarosław Flis (na łamach "Tygodnika Powszechnego"), traktują wyborców jak idiotów, gdy twierdzą, że jest na nią za wcześnie, bo po pierwsze - skutkowałaby rozdrobnieniem parlamentu, po drugie - wchodziłyby do niego osoby kupujące sobie mandat, a
po trzecie - parlament byłby niereprezentatywny.

Wyniki wyborów do Senatu, przeprowadzanych wedle większościowej ordynacji, pokazują, że gdyby obowiązywała ona także w wyborach do Sejmu, cztery lata temu samodzielnie rządziłby SLD, a obecnie PiS. Przykład włoski dowodzi, że proporcjonalne wybory mogą być dla państwa prawdziwą plagą, przyczyną niestabilności rządów. Po 1945 r., kiedy we Włoszech obowiązywała proporcjonalna ordynacja, kraj ten miał aż 57 rządów. Od 1945 r. do 1953 r. ówczesny premier Alcide de Gasperi sformował aż osiem gabinetów. Ostatni z nich przetrwał nieco ponad dwa tygodnie. Tylko kilkanaście dni przetrwał też w 1954 r. rząd Amintore Fanfaniego. Od 1994 r., gdy zmieniono ordynację na mieszaną, rządziły już tylko trzy gabinety - raz Romano Prodiego i dwa razy Silvio Berlusconiego. Pewnie przy jednomandatowych okręgach byłoby możliwe kupienie kilku mandatów do Sejmu, ale nie miałoby to żadnego wpływu na jego kształt. Przykład Henryka Stokłosy, który po raz pierwszy nie dostał się do Senatu, świadczy, że wyborcy nie są już skłonni dać się
kupić. Straszenie niereprezentatywnością Sejmu jest z kolei dowodem na to, że ludzie mają w głowach Sejm PRL i funkcjonujące wtedy organizacje, gdzie musiała być prządka, profesor i wytapiacz stali. Parlament nie ma być reprezentatywny, tylko efektywny w tworzeniu prawa i zdolny do stworzenia stabilnego zaplecza rządu.

Oszustwo z koalicją

Ordynacja większościowa ma trzy fundamentalne zalety: jest sprawiedliwa, skuteczna i pobudza obywatelską aktywność. - Taki system funkcjonuje w USA i Wielkiej Brytanii i tam zainteresowanie wyborami jest bardzo duże. Wyborcy nie są rozczarowani, bo wybierani są kompetentni politycy - mówi "Wprost" prof. Jadwiga Staniszkis. Pozbylibyśmy się plagi koalicji zawieranych ze sprzedawcami mandatów za stołki - w rodzaju Polskiego Stronnictwa Ludowego czy Unii Pracy. Zwycięzcy wyborów wedle większościowej ordynacji nie muszą wchodzić w niewygodne koalicje i rozwadniać programu, z którym szli do wyborów. Dla wyborcy koalicja to produkt, którego nie ma - kot w worku. Przy urnie zawiera on umowę z partią, na którą głosuje, a po stworzeniu koalicji okazuje się, że ta umowa jest nieważna. To tak, jakby klient zawierał umowę na kupno - powiedzmy - toyoty, a otrzymał powypadkowego składaka.

I do kogo ma mieć pretensję, skoro koalicja nie ponosi odpowiedzialności za to, co obiecywali jej uczestnicy przed wyborami? Głosowanie na partie, a nie na ludzi, ma jeszcze tę wadę, że często wybiera się osoby zagrażające demokracji. Gdyby w 1933 r. w Niemczech obowiązywała ordynacja oparta na jednomandatowych okręgach, do władzy nie doszedłby Adolf Hitler. Gdy w połowie lat 80. we Francji Francois Mitterrand na krótko wprowadził system proporcjonalny, by poprawić wynik Partii Socjalistycznej, do parlamentu weszło nacjonalistyczne ugrupowanie Jeana-Marie Le Pena. Z dobrodziejstw proporcjonalnej ordynacji skorzystał również w Austrii Jąrg Haider. I odwrotnie, gdyby w Wielkiej Brytanii obowiązywał system proporcjonalny, wybory w 1983 r. przegrałaby Margaret Thatcher i Zjednoczone Królestwo byłoby dziś zupełnie innym krajem - czymś w rodzaju obecnych Niemiec.

Grzegorz Pawelczyk Rafał Pleśniak

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)