SpołeczeństwoOstatnie kuszenie wiernego

Ostatnie kuszenie wiernego

Czym jest wiara? Produktem marketingowym czy misterium? I jak ją promować? Jak hamburger czy jak przeżycie duchowe? Czy Kościół jest dla człowieka, czy człowiek dla Kościoła? Dwa modele, dwie odpowiedzi. Czytać i wybierać.

19.12.2007 | aktual.: 19.12.2007 13:27

Nie wiem, czy Jezus powstał z martwych. Raczej w to nie wierzę. Ta przypowieść jest symbolem, możemy się nad nią wspólnie zastanowić – proponuje Sabina Koij. I przez chwilę zastanawiamy się wspólnie, siedząc w nowoczesnej jadalni wydziału teologicznego Uniwersytetu w Sztokholmie.

Dla Sabiny religia to forum egzystencjalnych pytań. Sfera życia zupełnie oddzielna od zagadnień typu aborcja (zwykły zabieg medyczny) czy związki homoseksualne (normalna sprawa). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Sabina Koij jest pastorką. Święcenia przyjęła 10 lat temu, a nabożeństwa odprawia w szacownej średniowiecznej sztokholmskiej katedrze.

Strategię, jaką reprezentuje wielebna Koij, szwedzki Kościół luterański przyjął 10 lat temu. Zamiast gotowych odpowiedzi serwuje otwarte pytania. Zamiast forsować dogmatyzm – podąża z duchem czasów. Zamiast stawiać surowe wymogi – otwiera się na potrzeby wiernych. Tą drogą podąża też wiele innych wspólnot protestanc-kich, a za umowną cezurę „reformacji w reformacji” można uznać lata 60.

Cel nowej taktyki jest oczywisty: przyciągnięcie wiernych, którzy rewolucję seksualną mają już za sobą. Problem jest tylko jeden. W kościele, gdzie naucza Sabina Koij, nie widać tłumów. Natomiast w całej Szwecji, gdzie formalnie prawie 90 procent to wyznawcy luteranizmu, do wiary w Boga przyznaje się mniej niż co czwarty. Jeszcze większe trudności z zapełnieniem kościelnych ław mają liberalne zbory protestanckie Ameryki. W Kanadzie, jednym z niewielu krajów honorujących małżeństwa homoseksualne, Kościół anglikański w ciągu ostatniego półwiecza stracił 53 procent wiernych.

Nieco mniej dramatycznie, ale też poważnie wygląda sytuacja trzech największych wspólnot religijnych USA, które walczą o prawa dla związków homoseksualnych i większą tolerancję dla aborcji.Wprawdzie teraz tendencja się odwraca, ale do 2006 roku była zdecydowanie spadkowa. Prezbiterianie, ciągle największy Kościół reformowany w Stanach Zjednoczonych, od 1965 roku stracili 40 procent wiernych. Metodyści – jedną czwartą. Tyle samo, co Anglikański Kościół Episkopalny, który na dodatek ma problem z utrzymaniem własnych pastorów. Kolejni pasterze wraz z całymi parafiami przechodzą pod jurysdykcję anglikańskich biskupów z Afryki. Powód? Afrykanie są bardziej konserwatywni.

Od mega– do McKościoła

Równolegle do tego procesu, również od lat 60., inna wspólnota przeżywa rozkwit. Rosną słupki popularności protestanckich kościołów konserwatywnych. Ba, rozwój tych wspólnot wykroczył poza granice USA – konserwatywny protestantyzm podbija właśnie Amerykę Łacińską, Azję Wschodnią i Afrykę. Sekretem powodzenia nie są twarde nauki i sztywne wymogi moralne. Tradycyjnym protestantom udało się coś więcej: obudzić w ludziach żywą wiarę.

– O, nazywasz się Joanna! To tak jak moja córka. Ja mam na imię Jan jak mój ojciec, od świętego Jana. Czy wiesz, że to znaczy „łaska Boga”? – tryska entuzjazmem na dzień dobry doktor John Vaughan, emerytowany pastor prowadzący badania na temat megakościołów.

Doktor Vaughan jest żywą encyklopedią rozwoju megakościołów. Według najbardziej podstawowej definicji to świątynie, które gromadzą co najmniej dwa tysiące wiernych. Bardziej rozbudowanym opisem zajmiemy się za chwilę. Na razie doktor Vaughan zarzuca nas gradem dat i liczb. Czy wiemy, że w 1970 roku w USA było tylko 10 niekatolickich megakościołów, w 2006 zaś
aż 2400? Czy zdajemy sobie sprawę, że co dwa– 
–trzy dni na świecie otwiera się protestancki megakościół? Czy wyobrażamy sobie, że doktor Vaughan- jako student jeździł z Kansas aż do innego stanu, Oklahomy, żeby pomodlić się w megakościele, bo w stanie Missouri nie było ani jednego – a teraz w samym Kansas jest ich 14?

Wielebny John może tak długo. Nie dziwimy się – zjawisko, o którym opowiada, zasługuje na uwagę. Bo to właśnie megakościoły są sposobem, dzięki któremu konserwatywnym protestantom udało się przyciągnąć tłumy wiernych. Gigantyczne molochy leżące najczęściej na obrzeżach miast, przy ruchliwych wylotówkach, otoczone rozległymi parkingami – stały się symbolem amerykańskiej religijności ostatnich lat.

Skojarzenie z lokalizacją wielkich supermarketów jest naturalne. Megakościoły serwują produkt tak atrakcyjny, że przyciągają w niedziele nawet po kilkanaście tysięcy osób. A pojawienie się molocha w okolicy wśród lokalnych pastorów potrafi wywołać panikę podobną do tej, którą przejawiają sklepikarze na wieść o przybyciu do miasteczka sklepu sieci Wal‑Mart. Nie bez powodu złośliwi o megaświątyniach mówią „McKościoły”.

Rok temu Christina Littlefield, dziennikarka „Las Vegas Sun”, opisała zamieszanie wywołane sprowadzeniem się do 80‑tysięcznej osady Summerlin pod Las Vegas megakościoła Central Christian Church, który skupia co tydzień 10 tysięcy wiernych. Mieszkańcy byli podekscytowani i podzieleni w opiniach. Pastorzy tak przerażeni, że jeden chciał nawet wysłać zaufanego parafianina na przeszpiegi, żeby wywiedzieć się, jak to też jest w tym „Centralu”. W końcu zrezygnował. Bał się, że zwiadowca nie wróci.

Gdyby jednak go wysłał, dowiedziałby się, że najbardziej rzuca się w oczy forma. Msze w megaświątyniach to nie są zwykłe nabożeństwa. To całe przedstawienia. Gigantyczny show, w który zaangażowani są wszyscy wierni. Wyobraźmy sobie imprezę: na scenie (ołtarzu?) grupa nastolatek w dżinsach i T‑shirtach prezentuje układ choreograficzny. Obok zespół rockowy (schola?) emituje podkład muzyczny z głośnymi bitami. Wokół tłum podryguje i klaszcze, teksty piosenek wyświetlane są na telebimach. Wszystko to skąpane w świetle reflektorów. Msza? Czy może koncert?

To oczywiście tylko otoczka. Najważniejsza jest treść – i najważniejszą postacią w megakościele jest płomienny kaznodzieja, który wie, jak trafić do wiernych. Opium dla ludu rozdaje się tu hurtem. – Podstawą jest bardzo proste przesłanie. W megakościołach nie ma miejsca na poszukujące wątpienie albo rozbudowaną teologię. Przekaz jest jasny: Jezus cię kocha. Chce dla ciebie dobrze. Pozwól mu działać – mówi „Przekrojowi” Stephen Ellington, profesor socjologii religii Uniwersytetu Hamilton i autor książki o megakościołach. – Ten komunikat jest na tyle pozytywny, że zachęca do religii także niewierzących. A megakościoły, choć niejednorodne, w ponad 90 procentach reprezentują konserwatywny protestantyzm – dodaje. Sam pastor John Vaughan zapytany o źródła sukcesu megaświątyń przywołuje historię swojego przyjaciela. Zamierzał on zbudować kościół w południowej Kalifornii. Zanim się do tego zabrał, chodził od domu do domu, pytając, o jakiej świątyni ludzie marzą. – Prowadzenie prawdziwego kościoła polega na usuwaniu
niepotrzebnych barier – mówi Vaughan i znienacka do swej opowieści o pracy u podstaw wprowadza element deus ex machina. – Do kościoła mojego przyjaciela kolejni nowo nawróceni zaczęli przyprowadzać swoich przyjaciół. Chcieli im pokazać, jak Chrystus zmienił ich życie. W ten sposób wspólnota rozrosła się do kilku tysięcy. To naturalne, że gdy doznajesz cudownej przemiany, chcesz pokazać jej źródła swoim bliskim. Taka postawa przewija się w Ewangeliach – wyjaśnia z przekonaniem.

I jakkolwiek jego słowa mogą zabrzmieć irracjonalnie, wielebny John musi mieć trochę racji. Jednego bowiem megakościołom odmówić nie można. Zmieniają życie ludzi.

objawienie dla każdego

Pan Li (prosi, żeby tak go przedstawiać) jeszcze 12 lat temu był ateistą. Podobnie zresztą jak połowa obywateli Korei Południowej (liczba niewierzących każdego roku spada). Przełom w życiu Li dokonał się, gdy najlepszy przyjaciel zaprowadził go do Yoido Full Gospel Church.

– Od dawna chciałem go odwiedzić – wspomina Li, a głos ma ciepły i życzliwy. – Jest słynny na całą Koreę. Poszedłem tam raz i zostałem do dziś.

Yoido Full Gospel w Seulu to największy megakościół na świecie. Powstał w 1958 roku, gdy Korea leczyła rany po wojnie. Wtedy pastor David Yonggi Cho odprawił pierwsze nabożeństwo w namiocie po amerykańskich żołnierzach. 50 lat później, aby posłuchać kazania tego drobnego okularnika o surowym wyglądzie, do Yoido przychodzi aż 830 tysięcy osób tygodniowo. Zresztą może już nawet 833 tysiące – według statystyk co niedziela liczba wiernych zwiększa się o trzy tysiące.

Poza tym „przychodzą posłuchać kazania” – to mało powiedziane. Ponieważ w niedzielnej mszy jednorazowo uczestniczy ponad 30 tysięcy- osób, jej organizacja jest skomplikowanym przedsięwzięciem logistycznym. W koordynacji tłumu uczestniczy legion wolon-tariuszy w białych mundurkach. Czekający w kolejce do wejść wierni śpiewają pieśni (kolejne słowa, jak w karaoke, wyświetlają się na ekranach), podrygują i klaszczą. – Jest tyle osób, że nie sposób wszystkich objąć wzrokiem – opowiada Li. – To, co się dzieje na ołtarzu, transmitują telebimy, z tłumaczeniem na kilka języków. A dla mnie najbardziej niesamowite w mszach są uzdrowienia – dodaje jakby mimochodem.

Bo Yoido to Kościół zielonoświątkowców. Charyzmatyczny, czczący pamięć zesłania Ducha Świętego 50 dni po Zmartwychwstaniu Jezusa i kładący nacisk na pielęgnowanie darów tegoż Ducha w życiu codziennym. Na przykład dar mówienia językami. Albo dar prorokowania. Objawienia. Uzdrowienia. Dokonują się każdej niedzieli. Ba, jeśli jesteś na nie otwarty – nawet każdego dnia i każdej minuty.

– Pastor Cho nie dałby rady dotknąć każdego chorego. Dlatego po modlitwie prosi ludzi, żeby sami dotknęli swojego chorego miejsca – tłumaczy Li. – Widziałem mnóstwo osób, które zostały w ten sposób uleczone. Nawet z raka czy choroby serca – zapewnia. Badania przeprowadzone przez amerykańskie Forum Polityki i Religii „Pew” wykazują, że w Korei 56 procent zielonoświątkowców wierzy, że doznało cudownego uleczenia. W Stanach Zjednoczonych ta liczba wynosi 62, w Brazylii – 77 procent. Zresztą równie imponujący jest odsetek ludzi, którzy doznali objawienia Boga albo byli świadkami egzorcyzmów. W megakościołach zielonoświątkowców po prostu dzieją się cuda.

Sam Li uzdrowienia (na szczęście) nie potrzebował, a objawienia (niestety) nie doznał. Doświadczył natomiast innej łaski. Mówił językami. – Zaczęło się to zaraz po moim nawróceniu – wspomina. – Pojechałem na Wzgórze Modlitw, do Osanri Choi Ja‑sil Memorial Fasting Pra-yer Mountain. To taki obóz religijny w górach, do którego bezpłatne autobusy odchodzą z Yoido co godzina. Tam drugiego dnia poczułem, że mój język szaleje. Sam się obraca, jakby się wił, i nagle zaczyna wypowiadać słowa, których nikt nie rozumie. Im częściej mi się to zdarza, tym bardziej mój język jest sprawny. A Duch Święty może dzięki temu wyrażać się swobodniej.

Co konkretnie wyraża Duch – tego nie wiemy. Dar tłumaczenia języków zdarza się o wiele rzadziej.

moje życie, mój kościół

Profesor Stephen Ellington twierdzi, że megakościoły to instytucje totalne. Nie tylko odpowiadają na potrzebę mistycyzmu i głębokich przeżyć duchowych, ale także są w stanie zapełnić wszystkie dziedziny życia.

– W najprostszy sposób objawia się to zapewnieniem ludziom najróżnorodniejszych aktywności. Megakościoły organizują nie tylko szkółki niedzielne czy kółka modlitewne, ale także gimnastykę, dyskoteki, wyjazdy, naukę i poradnie psychologiczne. Tak aby każdy znalazł coś dla siebie – mówi.

Dlatego wiele megakościołów przypomina raczej gigantyczne multipleksy, a nie obiekty sakralne. Na lewo od wejścia jest ołtarz, na prawo – kawiarnia. Na pierwszym piętrze księgarnia i sklep z pamiątkami, na drugim – sala gimnastyczna i pokój zabaw dla dzieci. – Właśnie dzięki takiej wielopoziomowej konstrukcji ludzie spędzają w megakościołach całe dnie – podsumowuje profesor Ellington.

Bogactwo oferty przekłada się na zaangażowanie wiernych. Czasowe, ale i emocjonalne. To właśnie głębszy poziom „totalnego” oddziaływania megakościołów. Wokół zaczyna się koncentrować całe życie parafian. Tu mają rodziny, przyjaciół, tu znajdą rozwój, rozrywkę i sens życia. Li należy na przykład do grupy „Dobrych Ludzi” – organizuje pomoc charytatywną dla naj-uboższych z Afryki i Bliskiego Wschodu. O ile jednak on wysyła paczki za granicę, o tyle w ciągu roku 600 jego znajomych z kościoła Yoido posuwa się jeszcze dalej. Pakuje walizki i jedzie nawracać.- 19 lipca tego roku był w Korei upalnym dniem. Choć to czwartek, w Yoido Full Gospel zaczęli gromadzić się wierni. Zapełniał się też inny protestancki megakościół w Seulu – Saem‑Mul. To on wysłał do Afganistanu 23 misjonarzy, którzy pod Ghazni właśnie wpadli w ręce talibów.

Następne dni gorączkowych negocjacji z afgańskimi porywaczami śledził cały kraj. W kościołach trwały modlitwy. Talibowie grozili mordem zakładników. Po paru dniach – tragedia. Zastrzelili pierwszego protestanta. Zaraz potem zginął drugi. Korea zaczęła się uginać, a w mediach pojawiły się pierwsze informacje o ustępstwach. Wielomilionowy okup, obietnica wycofania do końca roku koreańskich żołnierzy z Afganistanu (i tak było planowane), odwołanie z tego kraju wszystkich wolontariuszy i misji. Wreszcie 2 września porwani chrześcijanie wrócili do domu. Na zdjęciach widzimy, jak zakłopotani i wymęczeni spuszczają głowy. Patrzą w ziemię. Nie podnoszą wzroku. – Przepraszamy, że sprawiliśmy tyle kłopotu – brzmiało ich pierwsze oświadczenie.

Po afgańskiej tragedii przez koreańskie społeczeństwo przetoczyła się fala dyskusji o tym, czy protestantyzm zmierza w ich kraju w dobrym kierunku. Bo że przeżywa boom, nie ma wątpliwości. Pół wieku temu w Korei było 2,4 procent wyznawców Kościoła reformowanego, teraz jest ich 20 procent. Na pytanie, jaka religia byłaby najlepsza dla ich kraju, prawie połowa ankietowanych wskazała protestantyzm. W końcu to religia dobrobytu i kapitalizmu, a bogactwo jest w jej nauce oznaką łaski bożej.

Jednak w tym samym sondażu 59 procent Koreańczyków stwierdziło, że Kościół podąża w złym kierunku. A po porwaniu misjonarzy część społeczeństwa zadawała sobie pytanie: kto tych młodych ludzi wysłał do Afganistanu? I jak to się stało, że dobrowolnie zgodzili się tam pojechać?

nawracają na potęgę

Mimo podobnych wątpliwości misja konserwatywnych protestantów trwa. Najprężniej rozwijającym się globalnym nurtem religijnym jest Kościół charyzmatyczny i Kościół zielonoświątkowców (w Brazylii to już trzy czwarte protestantów). Połowa (z tendencją zwyżkową) megakościołów amerykańskich to konserwatywni ewangelikanie. Rozwijają się prężnie baptyści. Od pierwszego wieku naszej ery nie było w historii lepszego wieku dla chrześcijaństwa. Nie było lepszego dnia na to, żeby Bóg robił to, co chce – przemawia z mocą doktor John Vaughan.

Po półtorej godziny rozmowy wielebny John obiecuje się za mnie modlić. W rewanżu obiecuję to samo. W rewanżu on obiecuje, że Jezus będzie działał w moim życiu. Ja z kolei na wyraźną prośbę obiecuję, że przeczytam wskazany fragment z Listu świętego Jana. Wreszcie oboje obiecujemy sobie, że spotkamy się na Sądzie Ostatecznym. I czuję się prawie nawrócona na baptyzm.

przeciw dyktaturze relatywizmu

Proboszczowi małej bawarskiej parafii w Marktl nad rzeką Inn zapewne nigdy do głowy nie przyszło, że jego dbałość o szczegóły będzie miała tak duży wpływ na losy Kościoła katolickiego. Szczególnie że Wielkanoc w jego kościele nie różniła się zbytnio od uroczystości Wielkanocy w innych bawarskich kościołach.

Ważne były zasłony. Czarne i ciężkie, zasłaniały wszystkie okna. Mimo że w świątyni panowała niemal całkowita ciemność, wierni bez trudu trafiali na zajmowane od lat miejsca. Także Joseph Ratzinger, mały chłopiec, który potem miał zostać kardynałem, a w końcu papieżem. Po latach często wspominał te chwile z dzieciństwa. To, jak w jednej chwili, wraz ze spadającymi zasłonami, cisza i ciemność ustępowały miejsca śpiewom i jasności. Potem wspólna modlitwa i znów nieprzenikniona cisza podczas adoracji Najświętszego Sakramentu. O tych wspomnieniach z młodych lat papież Benedykt XVI nigdy nie zapomniał. Teraz to on próbuje zerwać zasłony z okien Kościoła powszechnego.

Benedykt XVI nie ukrywa, że kryzys Kościoła katolickiego w Europie Zachodniej i w USA to po części efekt błędów samych katolików. Podczas wielkopiątkowej drogi krzyżowej odprawionej w 2005 roku w zastępstwie powoli gasnącego Jana Pawła II nie zawahał się zagrzmieć: „Jakże wiele brudu jest w Kościele, również wśród tych, którzy ze względu na swoje kapłaństwo winni całkowicie poświęcić się Bogu”.

Ale papieska diagnoza kryzysu Kościoła na Zachodzie skupia się jednak na otoczeniu, w którym przyszło mu działać. Na krótko przed śmiercią Jana Pawła II kardynał Ratzinger przekonywał, że obecna kultura europejska, na skalę wcześniej ludzkości nieznaną, wypycha Boga z publicznej świadomości. „Zmierzamy w stronę dyktatury relatywizmu, który niczego nie uznaje za pewne i za ostateczną miarę ma własne ego i własne pragnienia” – mówił Benedykt XVI miesiąc po wstąpieniu na Tron Piotrowy.

– Te myśli katolickiego papieża są niemal kalką obaw wyrażanych przez konserwatywnych protestantów w Ameryce lat 60. – mówi „Przekrojowi” Manuel Braga da Cruz, profesor historii Kościoła z Katolickiego Uniwersytetu w Lizbonie. Również sytuacja opisywana przez obecnego papieża przypomina okres amerykańskiej rewolucji kulturalnej lat 60.

– Wtedy, w reakcji na liberalizację społeczeństwa, niektóre Kościoły protestanckie otoczyły się czymś w rodzaju muru, aby uchronić od rozmycia się wyznawane w nich wartości. Jednak żeby dotrzeć do ludzi, te same Kościoły zaczęły wykorzystywać najbardziej zaawansowane techniki komunikacyjne – przekonuje da Cruz. Według Benedykta XVI takiego „muru obronnego” potrzebuje dziś Kościół katolicki. Nie potrzebuje natomiast nowych „technik komunikacyjnych”. Bo ma stare, sprawdzone.

Cisza zamiast oklasków

Mur już stoi. Na samym początku swojego pontyfikatu Benedykt XVI rozwiał wszelkie wątpliwości w sprawach najbardziej „medialnych”.

Zobowiązał seminaria duchowne do sprawdzania kandydatów pod kątem skłonności homoseksualnych i do blokowania takich kandydatur. Wykluczył możliwość zniesienia celibatu i poinstruował kapłanów, aby bezwzględnie przestrzegali zakazu udzielania Komunii Świętej rozwodnikom.

Benedykt XVI zdążył także potwierdzić twarde stanowisko Kościoła katolickiego w sprawie odrzucenia nienaturalnych metod antykoncepcji. I na koniec, w odpowiedzi na coraz głośniejszy temat kapłaństwa kobiet, dał do zrozumienia, że za jego pontyfikatu ich rola w Kościele na pewno się nie zmieni.

Jednak decyzją, która (zupełnie niezasłużenie) przyciągnęła największą uwagę mediów, było wydanie przez Watykan tak zwanego indultu generalnego w sprawie mszy trydenckiej. Od września wierni na całym świecie mogą poprosić swojego proboszcza, aby ten odprawił im mszę świętą w rycie trydenckim. Wcześniej proboszcz musiał jeszcze uzyskać zgodę swojego biskupa.

Brytyjski „The Guardian” (a w ślad za nim inne europejskie gazety) napisał, że „decyzja papieża o przywróceniu mszy trydenckiej (którą opisano dość oględnie – »kapłan stoi tyłem do wiernych i mówi po łacinie«) to powrót do średniowiecza”. Mniejsza o to, że msza trydencka została ustanowiona w XVI wieku. Ważniejszy jest efekt tych publikacji – decyzja w sprawie mszy stała się najgłośniej komentowanym wydarzeniem pontyfikatu Benedykta XVI.

– Sprawa mszy trydenckiej nie zasługuje na tak wielką uwagę, ale mówi wiele o samym papieżu. Benedykt XVI wyraźnie dał w ten sposób do zrozumienia, że nie jest zwolennikiem swobodnego podejścia do liturgii – mówi „Przekrojowi” profesor Roberto de Mattei, czołowy włoski działacz katolicki, prezes Fundacji „Lepanto”.

Ale to tylko logiczne następstwo innej cechy Ojca Świętego – nie jest on zwolennikiem swobodnego podejścia do fundamentów wiary katolickiej. Ponieważ uważa, że w Europie Zachodniej te fundamenty są zagrożone, postanowił wrócić do podstaw. – Watykan zaczął traktować „starą” Europę jak obszar misyjny. A w takich warunkach najlepiej sprawdza się najprostszy przekaz – stwierdza de Mattei.

Tak było podczas podróży apostolskich do Niemiec i Austrii. Wielu obserwatorów odniosło wrażenie, że papież zachowywał się tam jak apostoł wśród pierwszych chrześcijan. W 2005 roku w Kolonii na spotkaniu z młodzieżą papież teolog mówił prostym językiem o miłości, zaufaniu i odpowiedzialności, a na koniec zrobił krótki „wykład” z teologii eucharystycznej. Dzieci przystępujące do Pierwszej Komunii Świętej pouczał, że cotygodniowa wizyta w kościele to obowiązek każdego katolika. W obu przypadkach kulminacyjnym momentem była chwila cichej adoracji Najświętszego Sakramentu.

– To zadziałało. Tak jak elementem każdego publicznego wystąpienia Jana Pawła II były oklaski i śpiewy, tak w przypadku Benedykta XVI tym elementem jest wspólne przeżywanie ciszy – przekonuje profesor da Cruz. – To brutalne, co powiem, ale ci młodzi ludzie klaskali i śpiewali w tłumie setki razy, ale wielu z nich podczas wizyty Benedykta po raz pierwszy milczało w tłumie – dodaje.

Cisza sprzyja temu, co według Benedykta najważniejsze w katolicyzmie. – Dla obecnego Ojca Świętego priorytetem jest obudzenie w nas, katolikach, wiary osobistej, której treścią jest intymna więź z Bogiem – mówi „Przekrojowi” jezuita, ojciec Wacław Oszajca. Katolikom mają w tym pomóc dwie encykliki opublikowane przez Benedykta. I tak jak w liturgii i w kontakcie z wiernymi, również w przypadku encyklik papież stawia na prostotę. Pisze w nich o cnotach niezbędnych każdemu katolikowi – o miłości i o nadziei. – Bez tych cnót nie można mówić prawdziwej wierze – twierdzi Oszajca.

Katolicka realpolitik

Poza sferą czysto duchową mała rewolucja Benedykta XVI dotyka również „polityki zagranicznej” Kościoła katolickiego. Podczas pontyfikatu Jana Pawła II po Watykanie krążyły legendy o tym, jak bardzo kardynał Ratzinger był przeciwny międzyreligijnym spotkaniom w Asyżu. Na pierwsze (w 1986 roku) nie pojechał. Na drugie pod przymusem zabrał go Jan Paweł II.

Każda legenda ma w sobie ziarno prawdy. Brak doświadczenia w dialogu międzyreligijnym dopadł Benedykta XVI we wrześniu ubiegłego roku podczas słynnego wykładu na uniwersytecie w Ratyzbonie. Cytat z rozmowy XIV‑wiecznego cesarza bizantyjskiego i perskiego uczonego („Wskaż mi, co nowego wniósł Mahomet; wtedy znajdziesz tylko to, co złe i nieludzkie, jak choćby to, że nakazał szerzyć mieczem wiarę, którą głosił”) był w zamyśle papieża skierowany do Europejczyków, ale dał pretekst wielu radykalnie nastawionym muzułmanom do ataków na katolików. Ataków nie tylko słownych.

„Wpadka” z Ratyzbony była dla papieża przyspieszonym kursem dyplomacji. Dziś Watykan uprawia prawdziwą realpolitik w stosunkach zewnętrznych. Nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę to, że oficjalnym doradcą papieża jest jego bawarski krajan i były amerykański sekretarz stanu Henry Kissinger. Ale tak jak w okresie zimnej wojny celem realpolitik Kissingera było pokonanie ZSRR, tak teraz celem Watykanu jest bezwzględna ochrona chrześcijan na całym świecie, nawet za cenę układania się z dyktatorami.

– Dzisiejsza polityka zagraniczna Watykanu to proste następstwo konkluzji, że chrześcijanie stają się coraz częściej prześladowaną mniejszością. Papież porównuje ich sytuację do sytuacji pierwszych chrześcijan w barbarzyńskim Imperium Rzymskim – twierdzi profesor de Mattei.

Jak bardzo zależy papieżowi na dzisiejszych „pierwszych chrześcijanach”, pokazuje przykład z grudnia, gdy Benedykt XVI odmówił spotkania z Dalajlamą. – Papież uznał, że od spotkania z duchowym przywódcą buddyzmu ważniejsze są przychylność Pekinu i poprawa sytuacji katolików w Chinach – dodaje de Mattei. Zasada realpolitik zadziałała również w przypadku relacji z patriarchatem moskiewskim. Papież, próbując naprawić relacje z Cerkwią, nie zawahał się odwołać ze stanowiska katolickiego metropolity Moskwy arcybiskupa Tadeusza Kondrusiewicza, który jako Polak nie był mile widziany przez rosyjskich prawosławnych.

Byle przetrwać

Wszystkie te działania Watykanu, od nowego spojrzenia na relacje wierny – Bóg poczynając, a na realpolitik w stosunkach zewnętrznych kończąc, to dość zrozumiała i spójna reakcja na dzisiejszy stan chrześcijaństwa na świecie. Kardynał Ratzinger, jeszcze zanim został papieżem, wielokrotnie podkreślał, że Kościół katolicki musi wrócić do swoich korzeni, bo w przeciwnym razie czeka go los zachodnioeuropejskich Kościołów protestanckich, które w imię nadążania za nowoczesnością poszły na kompromis z tymi chrześcijańskimi wartościami, które okazały się niepopularne w zeświecczonej Europie. Dziś te „nowoczesne” Kościoły świecą pustkami.

Według Benedykta XVI Kościół katolicki może uchronić się przed koniecznością takich kompromisów poprzez współkształtowanie rzeczywistości politycznej rękami chrześcijańskich polityków. Tę metodę od lat z powodzeniem stosują konserwatywni protestanci w Stanach Zjednoczonych. Benedykt już w pierwszych miesiącach swojego pontyfikatu skutecznie apelował do Włochów, aby zbojkotowali referendum na temat sztucznego zapłodnienia. Wielokrotnie instruował kapłanów, aby ci nie udzielali komunii politykom, którzy popierają ustawy proaborcyjne lub są za zalegalizowaniem związków homoseksualnych. – Papież chce, aby katoliccy politycy nie zostawiali religii w domu i byli wierni chrześcijańskim wartościom również w swojej codziennej działalności – przekonuje profesor de Mattei.

Na tym podobieństwa między amerykańskimi konserwatystami i Watykanem się kończą. Zaskakujące jest to, że wychodząc z podobnych obserwacji swojego otoczenia społecznego, konserwatywne Kościoły protestanckie w USA i Kościół katolicki zareagowały w tak odmienny sposób. Obie strony za priorytet uznały trwanie przy najbardziej podstawowych wartościach chrześcijańskich. Ale amerykańscy konserwatyści bez skrupułów wykorzystali „techniki komunikacji” charakterystyczne dla ich liberalnych przeciwników. Jednym słowem, połączyli nabożeństwo religijne z multimedialnym show. Benedykt XVI najwyraźniej uznał jednak, że czarne, grube zasłony na oknach kościoła i absolutna cisza podczas adoracji Najświętszego Sakramentu bardziej zbliżają do Boga niż gitara i żartujący z wiernymi kapłan.

Joanna Woźniczko-Czeczott, Łukasz Wójcik

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)