PolitykaOn ponosi 100-procentową odpowiedzialność za klęskę

On ponosi 100‑procentową odpowiedzialność za klęskę

Tym, którzy podejmowali decyzje w ostatnich kilkunastu miesiącach brakowało realistycznego myślenia. Zamiast tego była wiara w cuda, w to, że wyborcy nagle nas pokochają - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Wojciech Olejniczak. Europoseł i były przewodniczący SLD Grzegorza Napieralskiego obarcza 100-procentową winą za klęskę wyborczą SLD. Jako najlepszego kandydata na nowego szefa SLD wskazuje Ryszarda Kalisza, który jego zdaniem ma szansę zjednoczyć SLD. Odnosi się także do wyniku wyborczego PiS: - Kaczyński zaliczył wpadkę z Merkel. Wielu wyborców sobie wtedy pomyślało: z tym gościem jednak nam nie po drodze. Nie wyszło mu i nie żałuję.

WP: Joanna Stanisławska: W wyborczą niedzielę byliśmy świadkami katastrofy SLD. Co do niej doprowadziło?

Wojciech Olejniczak: - Kampania wyborcza była chaotyczna, nie udało się w niej dobrze przedstawić naszego programu. W ostatnich tygodniach popełniliśmy bardzo wiele błędów, ale grzech pierworodny leżał w błędnej strategii przyjętej znacznie wcześniej.

WP:

Na czym polegał?

- Powinniśmy byli położyć nacisk na walkę z rosnącym rozwarstwieniem społecznym i zaprezentować kompetentny zespół, który podejmie się tego zadania. Niestety tak się nie stało. Zawiodła komunikacja wewnętrzna. Podejmowano wiele wzajemnie wykluczających się działań, błędem było też podpisanie porozumienia programowego z BCC. W zły sposób były konstruowane listy wyborcze, zabrakło na nich wielu osób, które od lat są związane z lewicą i budzą powszechny szacunek w społeczeństwie.

WP: Pokazywano ciągle młode twarze, które nic nie mówiły. Mówili za to starsi doświadczeni działacze, co sprawiało wrażenie, że ci drudzy są mądrzy, a ci pierwsi tylko ładni. Takie błędy w kampanii wymienia Włodzimierz Czarzasty. Jego zdaniem twardy elektorat się pogubił.

- Błędem było przyjęcie w kampanii tezy, że SLD ma swój wierny elektorat, który zawsze na niego zagłosuje. Tym, którzy podejmowali decyzje w ostatnich kilkunastu miesiącach brakowało realistycznego myślenia. Zamiast tego była wiara w cuda, w to, że wyborcy nagle nas pokochają. Miało miejsce wzajemne zaklinanie, wszyscy powtarzali, że będzie dobrze. W polityce nie ma miejsca na chciejstwo. Rzeczywistość nie wygląda tak różowo, a dobry wynik trzeba sobie wypracować.

WP: To Grzegorza Napieralskiego obarcza pan 100-procentową winą za klęskę wyborczą.

- Grzegorz Napieralski na dobre przejął stery partii po śmierci Jurka Szmajdzińskiego, Joli Szymanek-Deresz i Izy Jarugi-Nowackiej. Od tamtej pory nie chciał się już z nikim dzielić sukcesami, bo bez wątpienia takie miał, ani też dopuścić kogokolwiek do teamu, który podejmował decyzje. Wielu, którzy na to zasługiwali, bo mają tęgie głowy, wykluczono z tego procesu. Ktoś kto tak, a nie inaczej kierował partią, ponosi całkowitą odpowiedzialność za klęskę.

WP: Zdaniem wielu zjazd po równi pochyłej zapoczątkowało przejście Bartosza Arłukowicza do Platformy.

- Od tego transferu wszystko się zaczęło. Między Napieralskim a Arłukowiczem wyraźnie brakowało wzajemnego zaufania. To była duża strata dla Sojuszu. To był pierwszy sygnał do wyborców, żeby poszli zupełnie inną drogą, niż SLD.

WP: Napieralski nie odszedł natychmiast. Zdaniem Aleksandra Kwaśniewskiego postąpił "nie po lidersku", bo chciał w ten sposób rozmyć odpowiedzialność za porażkę.

- Nie mam pojęcia, co nim kierowało. Wiem jedno - w tej sprawie żadnej gry nikt już nie powinien prowadzić. Jest w SLD miejsce dla wszystkich, którzy chcą pracować, także dla Grzegorza Napieralskiego. Formuła jego przewodnictwa w SLD wygasła, ale to nie znaczy, że w innej roli nie może w partii działać. Ba, nawet powinien.

WP: Leszek Miller zarzuca panu jednak, że jest pan współwinny porażki, bo zapoczątkował pan proces podziału na starych i młodych, tych starych na właściwych i niewłaściwych.

- To nieporozumienie. Nie było żadnego podziału na młodych i starych. Za czasów, kiedy miałem wpływ na tworzenie list, były one znacznie bardziej pluralistyczne, niż obecnie, zapraszaliśmy na nie także osoby spoza Sojuszu. W 2005 r. przejąłem partię pogrążoną w kryzysie. Kryzysie będącym skutkiem wielu błędów politycznych. Mówiono że misja SLD się wyczerpała i przypominam, że w sondażach nie dawano nam szans na wejście do Sejmu. Tymczasem w tamtych trudnych czasach udało się wypracować wynik zdecydowanie lepszy, niż ten obecny. W 2007 r. mieliśmy szansę na jeszcze więcej. Nie udało się, bo wtedy to nie my tworzyliśmy alternatywę dla PiS, ale Platforma.

WP:

Nie ma pan sobie nic do zarzucenia?

- Pewnych błędów nie udało się uniknąć. Co do tego nie mam wątpliwości. Może nie posłuchałem osób, których powinienem. Nie sztuką jest trwać uparcie przy swoim stanowisku, trudniej przyznać się do błędu i wyciągnąć wnioski. Ale decyzje podejmowane w 2005 r. były dramatyczne, o czym dziś niektórzy nie chcą pamiętać. Natomiast, jeżeli chodzi o 2007 było lepiej. Dziś żałuje, że nie wytrzymałem presji SLD i ataku na LiD i w 2008 r., myśląc o utrzymaniu przewodnictwa w SLD, nie obroniłem formuły LiD. Dziś tego żałuję.

WP: W tych wyborach, choć zapowiadano ich start na listach SLD nie znaleźli się Józef Oleksy i Włodzimierz Czarzasty. Powinno było się znaleźć dla nich miejsce?

- Józef Oleksy z powodzeniem mógł kandydować do sejmu. Postąpiono wobec niego nieuczciwie, okłamywano go. Cały czas powtarzano mu, że może startować. Tymczasem tajemnicą poliszynela było, że nie chciano go na listach od samego początku. Te wszystkie gierki doprowadziły SLD do fatalnego wyniku. W 2005 r. mówiłem uczciwie i szczerze, zarówno publicznie, jak i w rozmowach w cztery oczy z samymi zainteresowanymi, że historyczni liderzy muszą poczekać z powrotem do parlamentu. Tak jak to zrobił Jerzy Buzek. Przy czym nie zamykaliśmy im drogi do życia partyjnego.

WP: Grzegorz Napieralski otaczał się gromadą "młodych wilczków". Teraz żaden z nich, ani rzecznik Tomasz Kalita, ani Łukasz Naczas, nie dostał się do sejmu. Z kandydatów poniżej czterdziestki w klubie zasiądzie trzech - Dariusz Joński, Marek Balt i pana brat, Cezary. Zaskoczyło to pana?

- Joński, Balt i mój brat wygrali, bo wszystko, co osiągnęli zawdzięczają własnej, ciężkiej pracy. Mają wyrobione pozycje w regionie. To nie byli kandydaci "namaszczeni", pochodzący z tzw. stajni Napieralskiego. Z kolei otoczenie Napieralskiego ma na koncie wiele głupich posunięć, które być może wynikały z braku doświadczenia, ale przede wszystkim problem polegał na tym, że na takie ich zachowania było przyzwolenie.

WP:

Razem z bratem zawojuje pan polską scenę polityczną?

- Mamy podobne poglądy i cele polityczne. Obaj uważamy, że lewica w Polsce jest potrzebna, by pomagać ludziom rozwiązywać problemy, z którymi borykają się na co dzień. Mój brat jest prezesem stowarzyszenia, które prowadzi szkołę na wsi, działa w organizacjach społecznych, bo wychodzi z założenia, że razem można zrobić więcej. Ma też doświadczenie polityczne, ponieważ jest byłym radnym gminy, a w ostatnich wyborach samorządowych został wybrany na radnego sejmiku województwa łódzkiego.

WP: Grzegorz Napieralski dostał rok, dwa lata, żeby się pouczyć. Nauczyć się angielskiego, przeczytać książki, których nie miał okazji przeczytać - uważa b. prezydent Aleksander Kwaśniewski. Jaką lekturę by mu pan polecił?

- Grzegorz Napieralski sam wie, jak najlepiej ten czas zagospodarować. Nikt z SLD nie będzie mu przeszkadzać, możemy co najwyżej mu służyć pomocą, jeżeli tego będzie od nas oczekiwał.

WP:

Ryszard Kalisz ma pana poparcie w boju o przywództwo w partii?

- Sądzę, że ma szansę zjednoczyć SLD i sprawić, że klub będzie widoczny w sejmie i skuteczny. Decyzję jednak podejmie klub. Sam będę współpracował z każdym, niezależnie od tego, kto zostanie przewodniczącym.

WP:

Także z Leszkiem Millerem?

- Lewica ma szansę się umacniać, jeżeli posiedzenie klubu zakończy się wspólnym czytelnym komunikatem do wyborców, zarówno personalnym, jak i programowym. Na 27 członkach klubu ciąży wielka odpowiedzialność. Wszystko jest w ich głowach. Jak będzie między nimi współpraca, chemia, oczywiście w jakimś stopniu współzawodnictwo, ale w oparciu o pełne zaufanie, to ruszymy do przodu. Zachęcam kolegów, by nie tworzyli na dzień dobry opozycji w stosunku do któregokolwiek z kolegów. To się w partii do tej pory praktykowało i niestety doprowadziło do sromotnej klęski w wyborach. Tworzenie spółdzielni to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać SLD. WP: A jak pan skomentuje fakt, że na marsz przeciwko biedzie i wykluczeniu Kalisz przyjechał jaguarem?

- Musi być bardziej wyczulony na takie kwestie. Nie przywiązywałbym jednak do tego tak dużej wagi. Jest jednym z bardzo niewielu polityków, który się tam pojawił i chciał pomóc organizatorom marszu.

WP:

Dlaczego pan nie wystartuje? Prof. Staniszkis mówi, że pan się nadaje, a Kalisz nie.

- Chcę działać w SLD, będę aktywny, ale liczę, że czasy dzielenia na lepszych i gorszych nie wrócą. Wszyscy powinniśmy mieć ten sam cel: odbudowanie pozycji lewicy. Możemy to zrobić tylko w grupie, wzajemnie się szanując i mając do siebie zaufanie. Czasami taka współpraca wymaga trudnych decyzji, ale nic nie może być robione pod stołem. O wszystkim trzeba umieć rozmawiać, a takich rozmów w ostatnich miesiącach w SLD brakowało. Tworzenie frakcji zapoczątkował Napieralski w 2006 r. prowadząc taką politykę wewnątrzpartyjną, aż wygrał wybory w 2008 r. i wreszcie przejął klub. Ta koncepcja zbankrutowała. I już nigdy nie powinna wrócić.

WP:

Za bardzo ceni pan sobie spokojne życie w Brukseli?

- Praca w europarlamencie jest bardzo absorbująca, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by europosłowie angażowali się w sprawy polityki krajowej. Miniona kampania pokazała, że mogą to robić z dobrym skutkiem.

WP: Pan jest zwolennikiem zmodyfikowanych prawyborów w SLD. Chciałby pan, żeby przewodniczącego wybrali w referendum wszyscy sympatycy lewicy w Polsce. Czy jednak jest na to czas?

- SLD powinno pójść tą drogą. Nowe władze miałyby wówczas silny mandat, dany nie tylko przez członków SLD, ale wzmocniony przez inne środowiska i ludzi, którzy z nami współpracują lub chcą współpracować. Dla dobra lewicy powinni, jak środowisko "Krytyki Politycznej" i inne ważne środowiska intelektualne. Taki model z powodzeniem zadziałał we Francji, a prawybory przyczyniły się do odbudowy francuskiej Partii Socjalistycznej. Rada krajowa powinna jak najszybciej przyjąć dymisję Grzegorza Napieralskiego. Leży to w interesie partii i w jakimś stopniu także samego Napieralskiego. Nie ma z tym co zwlekać.

WP:

Jak Palikotowi udało się zdobyć aż 10% głosów?

- Miał dobry przekaz, konsekwentnie głosił swoje tezy. Był zdeterminowany i osobiście zaangażowany. A wyborcy tego oczekują. Stąd ten niewątpliwy sukces.

WP:

Czy przetrwa?

- Palikot startował z poparciem oscylującym wokół zera - zdobył 10%. Wróżenie mu, że nie przetrwa jest nie na miejscu. Łudzenie się, że nastąpi rozłam w Platformie, bądź Palikot się wyłoży, a na tym zyska Sojusz, skończyło się 9 października. Zresztą zawsze byłem przeciwnikiem prognozowania i wyczekiwania, aż któryś z konkurentów się potknie. Nie na tym się dziś powinniśmy skupiać.

WP:

A może teraz, kiedy jest partia Palikota, dla SLD nie ma już miejsca?

- Palikot ma 10%, ale jeżeli przyjmiemy, że wyborców lewicowych jest w Polsce ponad 50%, to wciąż mamy 40% do zagospodarowania. Taki powinien być cel SLD. Szczególnie, że Palikot do kwestii społecznych i gospodarczych podchodzi w sposób liberalny, a nie socjaldemokratyczny. Musimy stworzyć koncepcję, która trafi do naszych wyborców. Tak jak teraz zrobił to Palikot, a wcześniej Platforma i PiS. A później o nich dbać.

WP:

Mówi się o nim Lepper-bis. To trafne porównanie?

- Nie mam takich skojarzeń. Politycy, a szczególnie ci wyraziści, są niepowtarzalni. Nie ma dwóch Kwaśniewskich, Tusków czy Palikotów. Każdy powinien być sobą, wyborcy nie chcą głosować na podróbki. Zresztą, nie straszmy ludzi Palikotem. Żeby było lepiej nie wystarczy mówić, że on jest zły. SLD musi być faktycznie lepsze.

WP:

W tej kampanii to PiS straszył koalicją Tuska z Palikotem.

- W tej kwestii akurat mógł mieć rację. Tak się może skończyć. Ale jak widać wyborcy się tego nie boją.

WP:

Dlaczego PiS przegrał te wybory?

- Na trzy tygodnie przed wyborami PiS się zatrzymał i zaczął tracić w sondażach. Platforma z kolei zaczęła odzyskiwać straty, kiedy Tusk wsiadł do autobusu i pokazał ludzką twarz. Miał pomysł na każdy dzień kampanii. PiS był w defensywie, a wtedy zdarzyła się wpadka z Merkel w książce Kaczyńskiego. Wielu wyborców sobie wtedy pomyślało: z tym gościem jednak nam nie po drodze. Kaczyńskiemu nie wyszło i nie żałuję.

WP:

Możliwa jest współpraca SLD z PO?

- Pisanie planów kto i z kim będzie współdziałał nie ma dziś sensu. Jesteśmy najsłabszą siłą w sejmie. Musimy uporządkować się wewnętrznie, zbudować na nowo team, do którego będą chcieli przystąpić także ludzie z zewnątrz i będą dobrze się w nim czuć. Polacy chcą dziś widzieć polityków, którzy potrafią ze sobą współpracować, a nie tylko negocjować, wyrywać sobie miejsca na listach. Wyborcy muszą poczuć, że mają interes w tym, żeby taką wspólnotę poprzeć.

WP:

A jakie jest pana stanowisko ws. krzyża w sejmie?

-W Europarlamencie nie ma żadnych symboli religijnych i uważam, że tak powinno być również w Polsce. Nasz przypadek to delikatna i zawiła kwestia. Krzyż wisi od14 lat. Z pewnością jestem ostatnim, który chciałby w tej sprawie wojny, a krzyż w sejmie ma zarówno radykalnych przeciwników, jak i obrońców. Oznacza to, ze szykuje się wiele miesięcy, a nawet kilka lat dyskusji ma temat krzyża, podczas gdy powinniśmy raczej debatować o cenie chleba. Niech ci, dla których dziś krzyż jest powodem do codziennego organizowania konferencji i pompowania tym tematem życia publicznego, pójdą na izbę przyjęć do szpitala, w kolejkę do urzędu pracy czy do młodych ludzi, którzy pracują na umowę śmieciową, i powiedzą że krzyż jest dziś najważniejszym problemem w Polsce. Jest ważny, ale nie popadajmy w skrajność.

Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (162)