Ojciec nie bardzo chciał mnie wesprzeć

Piotr Woźniak-Starak | Łukasz Palkowski przyszedł ?do nas po przeczytaniu ?scenariusza, błyszczały mu oczy. ?Bardzo chciał ten film zrobić, ?a ja wiedziałem, ?że on ma motywację ?- mówi Barbarze Hollender ?producent filmu „Bogowie".

Ojciec nie bardzo chciał mnie wesprzeć
Źródło zdjęć: © rp.pl | rp.pl

15.12.2014 | aktual.: 17.12.2014 10:57

Rz: Rok 2008 - powstaje firma Watchout Productions. Rok 2014 - „Bogowie" zdobywają gdyńskie Złote Lwy, po czterech tygodniach w kinach zbierają blisko 1,5-milionową widownię. Dlaczego chłopak, który mógł wejść w biznes ojca, potentata na rynku farmakologicznym, rzucił się w tak niepewny interes jak kino?

Film rzeczywiście jest dziwnym sposobem na życie, zwłaszcza że Polska to nie Hollywood. Ojciec mówił mi: „Spójrz na Polpharmę i na Watchout. Widzisz różnicę?". Odpowiadałem: „Widzę, ale moja pasja jest dla mnie bardzo ważna...".

Co pan wiedział o kinie?

Właśnie nic. A nie chciałem już studiować kolejnych czterech lat. Dlatego zacząłem pracować w Akson Studio u Michała Kwiecińskiego. Zaczynałem od podstaw, żeby się kina nauczyć.

Dziedzic fortuny Staraków jako pionek w filmowej ekipie? Czym zajmował się pan w Akson Studio?

Trafiłem na plan „Strajku" Volkera Schloendorffa. Starsza koleżanka przygotowywała wcześniej plan, a ja pilnowałem wszystkiego podczas zdjęć. Wciągnęło mnie. To był niezwykły czas. Znalazłem się w stoczni w Gdańsku, gdzie czas niemal się zatrzymał. Potem krótko pracowałem przy „Ranczu", a wreszcie z Maciejem Dejczerem przeszedłem przez „Oficera". Niełatwe doświadczenie. Jakby ktoś chciał, żebym się upewnił, czy chcę robić filmy. A potem był już „Katyń". Wielkie przedsięwzięcie. W pionie reżyserskim było pięciu asystentów, stałem się łącznikiem między produkcją a reżyserem, odpowiadałem za obsadę, za to, że aktor jest na planie i wie, co robi. Po tym filmie podjąłem decyzję, że chciałbym już sam otworzyć dom produkcyjny i spróbować poprowadzić go po swojemu.

Po swojemu?

W Polsce producent zbiera budżet, wypuszcza reżysera na zdjęcia, a sam monitoruje produkcję z biura. W Ameryce cały czas jest na planie. Reżyser nie może zmienić aktorowi koloru skarpetek bez konsultacji z nim. Tworząc Watchout, chciałem połączyć oba te systemy i jakoś je wypośrodkować.

Zajmować się wszystkim?

Jest nas w Watchout trzech. Oczywiście zbieramy budżet, ale też każdy z nas ma swoją dodatkową specjalizację. Krzysztof Rak jest scenarzystą i producentem kreatywnym. Ja zajmuję się współpracą z reżyserem i w czasie zdjęć zawsze jestem blisko niego. Krzysztof Terej, producent, odpowiada za pozyskiwanie funduszy, a potem pilnuje wywiązywania się z umów z koproducentami i czuwa nad całą promocją filmu.

Przygotowujemy film po angielsku, którego akcja rozgrywa się w Pałacu Kultury w czasie kryzysu kubańskiego

Na „Bogów" zebrał pan 5 mln 950 tys. zł. To dziś przyzwoity budżet ze stanów średnich. Mało kto wierzył, że to nie były pieniądze pana ojca.

Ojciec nigdy nie był zachwycony moimi planami życiowymi. Gdy jeszcze jako student zrobiłem kampanię reklamową dla Polpharmy, zarówno on, jak i jego współpracownicy uważali, że będę pracował dla nich, w marketingu. To mi trochę utrudniło życie. Ojciec nie bardzo chciał mnie w kinie wesprzeć. Nazwisko też ma w takiej działalności dwie strony. Z jednej - nie jestem anonimowy. Ale z drugiej - jak moim potencjalnym koproducentom mówiłem, że staram się o pieniądze, to oni się na początku śmiali: „Tata da". A tata się odcinał: „Figa z makiem".

W Polsce najczęściej reżyser pisze scenariusz i szuka producentów. Tu było odwrotnie. „Bogowie" byli waszym własnym pomysłem, mieliście tekst i szukaliście twórcy, który przeniesie go na ekran.

Z pomysłem przyszedł do mnie Krzysztof Rak, znaliśmy się z HBO, on umie dokumentować temat. Pojechał na Śląsk, pokazał mi treatment, czyli wstępny zarys fabuły. Poprosiłem, żeby pracował dalej z reżyserem, ale on jeszcze wolał pisać samodzielnie. ?I powstał scenariusz. Może jeszcze trochę za grzeczny, ale świetnie pokazujący prawdziwą historię. Zaczęliśmy szukać reżysera. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Łukasza Palkowskiego.

Daliście mu do namysłu noc?

On trochę, jak to reżyser, koloryzuje. Daliśmy mu tydzień, ale zadzwonił już następnego dnia.

Palkowski miał wtedy zły okres, po debiutanckim „Rezerwacie" zrobił kiepski film „Wojna męsko-żeńska", dwa lata nie pracował. Dlaczego mu to zaproponowaliście?

Już wcześniej przygotowywaliśmy z Łukaszem inny projekt, który nie doszedł do skutku. A jak przyszedł do nas po przeczytaniu „Bogów", błyszczały mu oczy. Bardzo chciał ten film zrobić, a ja wiedziałem, że miał motywację. Wyszło doskonale. Dla Łukasza i dla nas.

Przystępując do pracy nad tym tematem, kierowaliście się intuicją czy jako młody, nowoczesny producent, szukając pieniędzy, zamówił pan badania oczekiwań widowni?

Na początku była intuicja, a potem rzeczywiście robiliśmy badania. Mamy zaufanych dystrybutorów, którzy szacują nam frekwencję. Od Agory, która weszła w „Bogów" jako koproducent, dostaliśmy szacunek: 800 tysięcy widzów. Ta liczba potwierdziła nasze założenia, ale chcąc grać bezpiecznie, założyliśmy 600 tysięcy.

Na jaki target się nastawialiście?

Wiedziałem, że będę miał za sobą starszą widownię, która znała Religę. Ludzie chorują na serce. Stale się słyszy: „Moja ciotka... mój ojciec... ja znałam profesora... byłem świadkiem, jak Zbigniew... ". Religa dotknął dużej części tego narodu. Ale mnie zależało też na młodej widowni. Szybko zrozumiałem, że „Bogowie" to film nie tylko o Zbigniewie Relidze, ale też o walce pokoleń, o lekarzach i o tym, co rzadko zdarza się w polskim kinie - o sukcesie. I to był mój haczyk. Zrobiłem sobie listę firm, które mogły być zainteresowane takim tematem. Chodziliśmy do nich, robiliśmy prezentacje. Zbieraliśmy na ten film pieniądze, tak jak Religa na szpital. Raz mu dali, raz mu nie dali. Raz dali, a potem zabrali. Nam też różnie się układało. Był nawet moment, gdy zastawiłem własny dom, żeby wziąć pożyczkę. Bo inaczej zdjęcia by stanęły.

Obliczyliście, że przy 600-tysięcznej widowni możecie sobie pozwolić na 6-milionowy budżet.

Bezpieczniej byłoby ustalić budżet na 5 mln, ale wiedziałem, że za tę sumę nie zrobię filmu. Wystaraliśmy się więc jeszcze o pieniądze sponsorskie. Ostatecznie zrobiliśmy „Bogów" za 5,95 mln zł.

Czym się różni sytuacja koproducentów i sponsorów?

Sponsorzy nie mają udziału w zyskach. Nasi koproducenci, tacy jak Orange czy Agora - tak. Przy czym zapewniamy im bardzo dobre warunki. Z wpływów z kin zwracane są najpierw wydatki promocyjne, potem idzie marża dystrybutora, potem producenci. Zgodnie z ich udziałami. My postanowiliśmy, że Watchout odbierze dopiero na końcu. Nasi koproducenci, przyzwyczajeni do innych rozliczeń, dzwonili: „Chyba coś nie tak, wy jesteście dopiero po nas?". Odpowiadaliśmy: „Tak. Spokojnie czekamy, bo wierzymy w nasz produkt". Gramy tak, by nasi koproducenci czuli się jak najbezpieczniej. Po Watchout jest tylko Polski Instytut Sztuki Filmowej i mam nadzieję, że też go w całości spłacimy. Jako jedna z niewielu produkcji w historii.

Na jaki zysk mogą liczyć koproducenci?

Początkowo zakładaliśmy 5-20 proc. Już teraz jest go 20-30 procent. Przy 1,5-milionowej widowni nasi koproducenci będą mieli zarobek 100 procent. Jeśli włożyli 300 tys., to wyciągają 600 tys. Ale oczywiście po całym cyklu, za kilka lat. Bo przecież mamy jeszcze przed sobą booklety wkładane do gazet, vod, które już z „Big Love" przyniosło 450 tys. zł i stale rośnie, sprzedaż do stacji telewizyjnych i za granicę. Ten film powinien przynosić zyski jeszcze przez osiem lat. Dla nas ważne jest również, że dystrybutor wchodzi do filmu jako koproducent, bo wówczas nie tylko walczy o marżę z kin, lecz także ma motywację, by sprzedawać film dalej. Generalnie więc ryzyko przy filmie jest duże, ale zyski mogą być znaczące.

A jakie korzyści mają sponsorzy?

Marketingowe. Przedstawiamy im rachunek korzyści. Nie jest to łatwe, bo kino zawsze jest niespodzianką. Nigdy do końca nie wiadomo, czy film zobaczy 100 tys., 500 tys. czy półtora miliona widzów. Ale jeśli produkt jest spójny z wizją i misją sponsora, to pakiet świadczeń może być interesujący. Oferujemy logo na plakatach i w ogłoszeniach, reklamę na premierze, pokazy przedpremierowe, które mogą być dla naszych kontrahentów bardzo atrakcyjne, bo pomagają im budować więź z ich partnerami.

Przy „Bogach" macie jednak jako sponsora Polpharmę.

Rozmawialiśmy z moim ojcem, gdy tylko zajęliśmy się tym projektem. To było uzasadnione - Polpharma jest polską firmą, tutaj płaci podatki, tutaj ma swoje fabryki i produkuje lek, który idealnie pasuje do tego typu promocji. Ale ojciec powiedział: „Nie". Zmienił zdanie, gdy zaczęliśmy rozmowy z konkurencją.

I co? Ojcu się opłaciło?

Oczywiście. Przy skromnym budżecie produkcyjnym, przy odpowiednio dobranych partnerach, takich jak Agora czy TVN, nasza wartość dotycząca zarówno obecności w mediach, jak i standardowej promocji jest znacznie efektywniejsza. Polpharma ma swoje logo na plakatach. Uczestniczy też w dobrej kampanii, jaka otacza nasz film. Media stale dzisiaj piszą o niedociągnięciach lekarzy - czasem już strach iść do doktora, kiedy człowiek źle się czuje. A my pokazujemy fantastycznych ludzi, którzy ratują życie.

Czy jednak „Bogowie" nie są ewenementem? Mówi się, że w Polsce nie da się robić filmów, które zwrócą się tylko z rodzimego rynku.

Wszystko jest kwestią kalkulacji. ?I jakości. Wierzę, że sukces „Bogów" nie jest przypadkiem. 4,5-6 mln zł to dla mnie dość bezpieczny budżet. Przy 10-12 mln zł możemy mówić o dużym ryzyku, ale wciąż jeszcze można myśleć o zwrocie. Powyżej 12 mln zł to już szaleństwo. Ale trzeba pamiętać, że istnieją jeszcze koprodukcje.

Macie nowe projekty?

Oczywiście. Kilka. O jednym nie mogę jeszcze nic powiedzieć. To niespodzianka. A inne? „Consuela" Jana Komasy. „Lake" tego samego reżysera, ale już w koprodukcji z Amerykanami. Poza tym debiut operatora Łukasza Kośmickiego, też realizowany po angielsku, naprawdę genialne kino, które oprzemy na jednej wielkiej gwieździe zachodniej. Rzecz dzieje się w 1962 roku, ?w czasie kryzysu kubańskiego, a miejscem akcji jest Pałac Kultury. Chcemy produkować jeden film rocznie, a plany mamy aż do roku 2018.

Co pana, jako młodego producenta, zaskoczyło na rynku? Co pana drażni? Z czym się pan nie zgadza?

Nie zgadzam się z niektórymi starszymi producentami. Są w Polsce ludzie, którzy nie prowadzą tego biznesu uczciwie. Pozyskują budżet 6-milionowy, robią film za ?4 mln, a 2 mln się rozpływają. I to jest karygodne, bo wypuszczają słaby produkt, rujnując zaufanie inwestorów. Ja potem idę do takich firm, przedstawiam się, że jestem z filmu, a oni zamykają mi drzwi przed nosem. „Nigdy więcej" - słyszę. Dla Watchout zbudowanie dobrych relacji z koproducentami jest ogromnie ważne. Chcę, żeby oni byli pewni, że dbamy o ich pieniądze. To nasz priorytet. Dzięki temu przy następnym projekcie nie muszę biegać i zaczynać wszystkiego od nowa. Mamy już kilku partnerów, którzy nam ufają. A jak sami nie mogą w coś wejść, to są w stanie polecić nas komuś innemu.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)