Obrócić kryzys w pożytek
Rozmowa z Ewą Woydyłło, psychologiem i terapeutką
14.07.2005 | aktual.: 14.07.2005 14:43
– Psychoterapia nie ma dziś dobrej prasy. Wystarczyły dwa głośne skandale, by rzucić cień na całe środowisko…
– Nie dwa, lecz cztery skandale, bo w różny sposób skompromitowanych zostało czterech najbardziej znanych psychoterapeutów. Pierwszy był psycholog, którego za pracę przy Big Brotherze pozbawiono praktyki, drugi to Andrzej S., oskarżony o pedofilię, trzeci, również psycholog, dyrektor Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych – tu zarzuty mają charakter finansowy. Czwarta, ostatnia sprawa dotyczyła przekroczenia granic w relacji terapeuta – klient. Wszystko to są przypadki naruszeń podstawowych zasad etyki wykonywania zawodu, zasad, które zazwyczaj nie są znane publicznie, bo pacjent czy klient w ogóle nie mają świadomości tego aspektu. Interesuje ich tylko odpowiedź na pytanie, czy ktoś może rozwiązać ich problem. Ludzie nie zastanawiają się, jaką “lekarz duszy” zastosuje formułę.
– Ale przyzna Pani, że owe naruszenia nie mogły pozostać jedynie wewnętrzną sprawą środowiska.
– Uważam, że dobrze się stało, iż wszystkie te przypadki zostały nagłośnione. Bardzo wielką nieostrożnością całego środowiska było, nie powiem: lekceważenie, ale na pewno niezbyt rzetelne podejście do tej sfery. Niespecjalnie sami dbaliśmy o to, by czuwać nad stroną etyczną praktyki psychologicznej.
Co więcej, myślę, że te cztery przykłady negatywne nie wyczerpują całej listy problemów. Na przykład, gdybyśmy głębiej weszli w dziedzinę psychologii społecznej, pojawiłoby się pytanie, jak są przeprowadzane niektóre badania, na jakiej zasadzie wyciąga się z nich wnioski. Tego nikt specjalnie nie analizuje, to są wewnętrzne sprawy jakichś profesjonalnych komórek.
Inny przykład to psychologia eksperymentalna. Nikt nie czuwa nad tym, czy to przebiega poprawnie, czy są odpowiednio chronione interesy ludzi, którzy służą jako “materiał” do eksperymentów. I nie jest wytłumaczeniem, że w Polsce to jeszcze zjawisko marginalne.
– Pani stanowisko nie jest typowe. Środowisko psychologów w ostatnich miesiącach dawało raczej dowody fałszywie pojmowanej solidarności zawodowej. Najpierw w przegranej sprawie Andrzeja S., a potem stając w obronie Wojciecha E. W tym drugim przypadku ukazywały się nawet obszerne teksty dowodzące, iż wiążąc się ze swoją studentką, wcale nie złamał reguł gry, za to stał się ofiarą medialnej nagonki.
– Wielokrotnie wypowiadałam się krytycznie na ten temat, bo uważałam i uważam, że środowisko nie powinno brać w obronę Wojciecha E. Jemu naprawdę nic złego się nie stało, tylko komuś innemu. Ale dobrze, dajmy spokój, on już swoje usłyszał. I mimo narcyzmu i megalomanii na pewno to do niego dotarło. Trzeba teraz skupić się nad tym, jak takie incydenty, a zwłaszcza taką sekwencję zdarzeń, z jaką właśnie mamy do czynienia, wykorzystać. Jak obrócić kryzys w pożytek.
– Czy środowisko jest w stanie samo się oczyścić? Kto ma to zrobić, skoro największe autorytety właśnie się skompromitowały?
– To, wbrew pozorom, nie jest główny problem, kto będzie superwizorem. Według wzorów niemieckich, amerykańskich czy brytyjskich, do nadzoru wcale nie musi się poszukiwać jakichś nadzwyczaj wykwalifikowanych psychoterapeutów czy osób wykształconych wyżej od innych. Tak podpowiada nam nasza hierarchiczna mentalność. W innych krajach przyjęto odmienny wariant: ja superwizuję ciebie, a ty mnie. Trzeba, oczywiście, spełniać pewne profesjonalne kryteria, ale żadne wyjątkowe.
Pewnie trudno to będzie wszystkim zaakceptować, bo przez wiele lat taki Wojciech E. czy Andrzej S. wydawali się być poza wszelką możliwą kontrolą. Osiągnąwszy wysoki pułap zawodowej perfekcji przez publiczną działalność, wydane książki, osobistą medialność, zostali uznani za najlepszych i trudno było znaleźć nad nimi kogoś godnego. Oni sami też tak uważali. Tymczasem tak naprawdę chodzi o koleżeńską superwizję. Mnie na przykład kontroluje młodsza koleżanka, zawodowo doskonała, z którą pracujemy razem wiele lat. Mnie samej jest to potrzebne, bo nie ufam sobie w stu procentach.
– Tylko czy środowisko psychologów jest mentalnie przygotowane do rzetelnej wzajemnej kontroli ze wszystkimi jej konsekwencjami? Przecież jesteśmy państwem korporacyjnym, gdzie profesje zaufania publicznego zamiatają swoje śmieci pod dywan.
– Wprowadzenie takich mechanizmów jest realne, choć nie od razu. Ale uważam, że zdarzenia, o których mówimy, uruchomią pewien proces. Z dnia na dzień nie zdarzy się żaden cud, nie pojawi się jakaś nadzwyczajna ustawa… niemniej wierzę, że zmienia się świadomość całych grup zawodowych, których działalność dotyczy człowieka potrzebującego pomocy. W tych zawodach istnieje wielkie niebezpieczeństwo pojawienia się pokusy, że się jest lepszym, mądrzejszym, niebezpieczeństwo złudnego poczucia władzy, stąd tak wiele nadużyć. Gdyby nie erozja władzy nad drugim człowiekiem, nie mielibyśmy problemu.
– Taki jest właśnie wizerunek psychoterapeuty. To nie jest ktoś, kto służy drugiemu człowiekowi, ale przewodnik, niemal kapłan, guru, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania. W takim charakterze się go zaprasza do mediów.
– Oczywiście, że sporo w tym przesady, budowania jakiejś fałszywej legendy, ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Uważam, że media nadal powinny pytać o różne sprawy psychologów czy psychoterapeutów, którzy mogą rzucić nowe światło na temat motywów czy skutków ludzkich działań. Także Wojciecha E., bo nawet jeśli się skompromitował jako człowiek, to przecież nie ma to wpływu na sensowność tego, co mówi. Zachował się nagannie, ale potrafił i nadal potrafi świetnie syntetyzować zjawiska społeczne.
– Kim w takim razie jest psychoterapeuta? Czy nie należy jasno określić jego stosunku do pacjenta? Mnie na przykład często razi używanie określenia “klient” w odniesieniu do człowieka potrzebującego pomocy.
– “Pacjent” i “klient” to są określenia pokazujące dwa różne rodzaje relacji. Ja używam terminu “pacjent” wobec osoby, która sama przychodzi i deklaruje: ja chcę się leczyć. Jeżeli natomiast ktoś przychodzi do mnie i mówi: nie wiem, czy potrzebuję pomocy, czy rzeczywiście mam jakiś problem, to wtedy jest inna relacja. Do czasu, aż ta osoba się zgodzi na leczenie, jest klientem, bo mamy do czynienia z czymś w rodzaju negocjacji. Rzeczywiście, w Polsce to jest obce i źle się kojarzy.
– Podobno 700-800 tysięcy Polaków korzysta z różnych form pomocy psychologicznej. To dość zaskakujące dane.
– Myślę, że przesadzone. Korzysta mniej, chyba że kilka razy liczy się osoby, które wracają do gabinetu albo leczą się długotrwale, na przykład alkoholicy.
– Skoro mniej, to znaczy że ciągle jesteśmy krajem, w którym przyznanie się do problemów psychicznych jest przejawem słabości. Czy to się zmieni?
– To będzie tak jak z dentystą. Kiedyś Polacy nie leczyli zębów, teraz to robią. Pamiętam, trzydzieści lat temu pierwsza rzecz, jaka się rzucała w oczy powracającym z Zachodu, to katastrofalny stan uzębienia rodaków. Dziś jest inaczej.
– Ale w stomatologii nie potrzebna była żadna rewolucja obyczajowa.
– Przeciwnie. To właśnie kwestia obyczajów. Aby zmiany się dokonały, musi się obniżyć tolerancja społeczna na pewne zjawiska. Obniżyła się tolerancja na brzydkie uzębienie, zaczęliśmy o nie dbać. Teraz musi się obniżyć tolerancja na zachowania wykraczające poza normy obyczajowe. Psychoterapia dotyczy zachowań. Dopóki będziemy tolerować agresywne zachowania, pijaństwo, wulgarność, lekceważenie bliźnich, stosowanie przemocy… to psychoterapia się nie rozwinie, bo nikt nie będzie musiał się zmieniać. Tu, oczywiście, wiele zależy od mediów. To pan najpierw musi przekonać czytelników, że to jest naganne, aby pobiegli do terapeuty.
– Zmieniać się można na wiele sposobów, niekoniecznie korzystając z terapii.
– Niektórzy sami potrafią, ale większość nie. Dla zobrazowania zjawiska użyjmy metafory świateł ulicznych. Pod względem zachowań dzielimy się na trzy kategorie. Zielona strefa, najliczniejsza, to ci, którzy nie naruszają norm, a w każdym razie nie na tyle, by to kogokolwiek krzywdziło. Żółte światło to strefa zagrożenia. Czasami i ja do tej kategorii należę. Na przykład zbiłam raz swoje dziecko, bo nie chciało w zimie założyć rajstop. I wtedy znalazłam się w żółtej strefie, zrobiłam coś, czego nie powinnam. Jak wielu ludzi, którzy sporadycznie naruszają system humanistycznych relacji. Są, oczywiście, całe “żółte enklawy”, środowiska, gdzie tego jest bardzo dużo, na przykład dawne pegeery. Wreszcie – strefa czerwona, tych ludzi najwięcej jest w więzieniach, ale nie wszyscy tam lądują. Niektórzy są wśród nas. To jest takie naruszenie norm, które nie dość, że rani, to jeszcze ta rana nie chce się goić.
– Być może rośnie świadomość i obniża się tolerancja na pewne zachowania, ale z drugiej strony media przejmują rolę terapeuty “oswajającego” zachowania wykraczające poza normę. Zamiast umawiać się na krępującą wizytę, obejrzę sobie program Ewy Drzyzgi.
– Kontakt indywidualny jest bardziej wymagający, z drugą osobą muszę się liczyć, z telewizorem nie. Ale u podłoża otwarcia się ludzi na takie programy, jak Rozmowy w toku, było to, że nie mają z kim rozmawiać o “tych” sprawach. Klasycznym przykładem jest to, co się dzieje w wypadku dorastających dzieci i ich rodziców. Ludzie skarżą się, że ich synowie i córki nie chcą z nimi rozmawiać. W stu procentach zaniedbanie, które doprowadziło do takiej sytuacji, jest po stronie rodziców. Bo to nie dzieci mają rodziców, ale rodzice mają dzieci. W sensie struktury psychologicznej dzieci były takie same w czasach jaskiniowych, ale to dziś mamy z nimi najwięcej kłopotów, bo przestaliśmy wypełniać swoją rolę.
– O przepraszam, jako oddany, świadomy rodzic zapewniam dzieciom rozwój…
– …przede wszystkim intelektualny. Programując im dziesiątki zajęć, odpychamy dzieci tak skutecznie, że zostają zerwane więzi. Tak naprawdę dobre rodzicielstwo – odkryłam to zresztą bardzo późno – polega nie na tym, co rodzice zrobią dla dzieci, tylko co rodzice zrobią, by dziecko było samo w stanie zrobić coś dla siebie. Wtedy zawsze wyląduje na cztery łapy, nawet jeśli ja zachoruję na schizofrenię. Liczba lekcji angielskiego, baletu, jazdy konnej czy tenisa nie wpływa na to, że dziecko umie być samo dla siebie dobrym przewodnikiem.
– Wydała Pani właśnie książkę Sekrety kobiet i… naraziła się feministkom, bo nie ma w niej nic z klimatu “manify”, wojny z patriarchalnym porządkiem społecznym. Jest za to wielka obrona instytucji małżeństwa.
– To rzeczywiście mnie zaskoczyło, bo ja sama uważam się za feministkę, tyle że nie wojującą. Ja po prostu bardzo lubię i szanuję kobiety. Natomiast nie jestem feministką, jeżeli za feminizm uważa się negatywny stosunek do mężczyzn. Nie jestem antymaskulinistką choćby dlatego, że wielu moich pacjentów to mężczyźni, głównie alkoholicy. Myślę zresztą, że feminizm łagodnieje w swoich środkach wyrazu, zaczyna dbać o kobiety, pomaga im samym zwalczać przejawy dyskryminacji. I bardzo dobrze.
Rozmawiał Piotr Legutko
Ewa Woydyłło – doktor psychologii, pracuje jako psychoterapeutka w Ośrodku Terapii Uzależnień Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Autorka licznych książek i poradników, laureatka Medalu Św. Jerzego za pracę z uzależnionymi w więzieniach.